Loren
- Enzo? - Złotowłosy
wyciągnął swoje małe ręce w stronę kołyszącego się na
wietrze hamaka, przewieszonego między dwoma wysokimi drzewami, które
rzucały cień na leżącego na nim ciemnowłosego chłopca. Jego
twarz przykryta była słomianym kapeluszem, spod którego wystawały
przydługie, trącane wietrzykiem włosy, a książka,
która nie zdołała go uwięzić między słowami, leżała na jego
unoszącej się spokojnie piersi, wznosząc się wraz z nią, jak
na tafli kołyszącego się morza. Nogi miał skrzyżowane w
kostkach, a bose stopy, po których wędrowała
zagubiona mrówka, wsparte o chropowatą korę drzewa. -
Loren. - Sześciolatek pociągnął za krawędź ulubionej,
nieco spranej i zdecydowanie za dużej koszuli
brata, a gdy to nie poskutkowało, podskoczył na palcach i udało mu
się złapać rąbek kapelusza, odsłaniając twarz drzemiącego. Na
czole pojawiły się łagodne zmarszczki, sklejone drzemką
powieki zacisnęły się mocniej, aby chwilę później
odsłonić ciepłe tęczówki oraz zwężające się pod
brutalnym światłem czarne źrenice.
- Milo… - mruknął, przecierając
oko i rozglądając się na boki w sennej dezorientacji.
- Co się dzieje? - Podniósł się, tak, aby głowa zajęła
pozycję wyższą niż stopy i mrużąc powieki,
dojrzał w oddali czubek głowy przemieszczający
się szybko po łące oraz długie, brązowe włosy
powiewające na wietrze. Promień słońca przedarł się
przez mozaikę liści drzew i zaatakował jego oko.
Skrzywił się brzydko i schylił głowę, patrząc w
zielonkawe, bystre oczy.
-
Mogę? - Zielonooki ostentacyjnie poruszył wyciągniętymi palcami.
Starszy uśmiechnął się, złapał go pod ramiona i wciągnął na
górę, układając przy sobie. - Co czytasz? - Podniósł książkę
z twardą oprawką, która mieściła setkę stron zapełnionych
dziesiątkami przepisów oraz ich historią, i pogładził palcami
ciemną, matową okładkę, kolorem mogącą zlać się z korą
drzewa.
- To od dziadka – Ciemnowłosy
otworzył stronice, próbując odnaleźć miejsce, w
którym skończył czytać, zanim uśpiły go delikatne podmuchy
wiatru i przygrywające mu szelest liści, ćwierkanie
ptaków, buszujących w koronie drzewa, cicha
muzyka grająca w radiu, a także dobiegający
z daleka śmiech Camille, która jak postrzelona latała
po polach, zbierając – albo deptając – polne kwiaty oraz
podkradając winogrona ze skraju winogronowych rzędów.
-
Ugotujesz mi coś? - Młodszy zagłębił swe małe palce w brązowe
fale włosów brata i wyszczerzył się szeroko, odsłaniając
urzekający brak dwóch jedynek. Starszy, bez wątpienia urzeczony
tym wybrakowaniem, przymknął jedno oko i jedynie leniwie podrapał
się stopą po łydce, dając młodszemu nieme pozwolenie na targanie
jego fryzury, której i tak nie poświęcał nigdy zbyt wiele czasu.
- Jak wyrosną ci zęby – odparł
z krzywym uśmiechem i w odpowiedzi poczochrał gładkie, złote
włosy. Zielone oczy nagle zostały przysłonięte powiekami,
kąciki ust zmieniły kierunek, głowa opuszczona na
większe ramię, a ręka owinięta wokół niego. Loren
pomachał dłonią w powietrzu, odpędzając małą muszkę, która
tylko odwiedziła go w drodze do ogryzka wyrzuconego
wcześniej w trawę. Uniósł się jeszcze wyżej i ściągnął
brwi. - Ej, no, żartowałem. Moje umiejętności kulinarne
są na razie do d… To znaczy, są na zbyt
niskim poziomie, nie gotuję jeszcze tak dobrze…
- Nie musi być dobre. Zjem
wszystko.
-
Narazisz się dla mnie na zatrucie pokarmowe?
-
Tak! Chcę spróbować pierwszy!
Widząc
jego upór, Loren roześmiał się leniwie, dostosowując się do
lenistwa przyrody, leniwie szamoczących się liści, leniwych
kształtów cieni, leniwych muszek, upijających się słodyczą
ogryzka. Lenistwo dnia zakłócała jedynie Cami w swoich żywiołowych
polnych maratonach. Gdyby tylko dało się upić winogronami prosto z
pnącza, odechciałoby się jej tych harców i ległaby gdzieś w
kupie połamanych w biegu kwiatów...
- Umówmy się tak,
że ugotuję ci coś, jak tylko się nauczę i dziadek
uzna to za jadalne, zgoda?
-
Obiecujesz? - Z pulchnej, rumianej twarzy zniknął smutek, a
powróciła dziecięca radość. Mały manipulator, pomyślał Loren
i pokręcił głową, śmiejąc się.
-
Obiecuję.
Milo
zabrał książkę z jego rąk. Loren zaczął mu opisywać przepis,
którego dzień wcześniej uczył go dziadek, nie raz narzekając
przy tym pod siwym wąsem, że chłopak bardziej dba o estetykę na
talerzu niżeli o smak dania, kiedy podbiegła do nich Camille, cała
zdyszana, z kieszeniami wypchanymi winogronami, poplamioną sokiem
bluzką i nieco pogniecionym kwiatem w poplątanych przez wiatr
włosach. Przesunęła nogi brata i wepchnęła się na hamak, który,
gdyby tylko mógł, jęknąłby żałośnie pod ciężarem trzech
osób. Wyciągnęła z kieszeni owoce i podzieliwszy się wpierw z
braćmi, zaczęła jeść wygłodniale, opierając głowę o drzewo,
oraz opowiadać żywiołowo jak to rano prawie wpadła do sadzawki,
przechadzając się po okrążającym ją murku.
Najstarszy
brat, z powagą mędrca, który przebył pół świata, oraz
elokwencją nie pasującą do jego wieku, w teatralnym uniesieniu
zaczął karmić ją wymyśloną historią, jakoby kiedyś w miejscu
sadzawki, po której teraz pływały lilie wodne, był skarb, który
wykopał ojciec, gdy młodszego rodzeństwa jeszcze nie było na
świecie. Zdradliwy dołeczek formował się w jego policzku, gdy
naśmiewał się wewnętrznie z jej ufnej miny, przynajmniej dopóki
nie odezwał się najmłodszy, psując jego historię. Nie zdążył
nawet dotrzeć do części, w której przy rzekomym skarbie miał
zostać odnaleziony również stary szkielet człowieka, którego
duch nawiedzał nocami sadzawkę.
-
Braciszek wciska ci kit. Łże jak z nut!
-
Ty cholero! - Camille oburzyła się i cisnęła winogronem w czoło
Lorena, który zaczął udawać, że ów winogrono zabiło go niczym
pocisk wystrzelony z pistoletu, lecz przestał, gdy winogrona wciąż
nadchodziły i zamiast od nich umierać, zjadał je, nabijając się
z siostry, która, prychając, szybko zaczęła zbierać owocowe
pociski, ponieważ jej kieszenie zostały opróżnione i nie została
z niczym, prócz naburmuszenia.
-
Poczwara – odparował jej, na co wyciągnęła język, i zerknął
w stronę na wpół zamyślonej, na wpół rozbawionej twarzy
najmłodszego. - Łże jak z nut? Gdzie to usłyszałeś? - spytał.
-
Dzisiaj. To znaczy, że ktoś kłamie, prawda? – wyseplenił,
obracając okrągły owoc w palcach.
-
Tak. W telewizji tak powiedzieli?
-
Nie. Mama. Do taty.
Zmarszczył
brwi i zamrugał, przyglądając się młodemu. Lekki podmuch rozwiał
jego włosy i przywiódł w ich stronę zapach soku jabłkowego ze
szklanego dzbana, stojącego na małym stoliczku w ogrodzie, a kilka
wirujących listków spadło na nich z drzewa, odłączając się od
zielonej familii.
-
Kłócili się?
-
Chyba… - Włożył winogrono do ust. - Później tata wyszedł i
mama… - Popatrzył na niego okrągłymi oczyma, a potem na Cami,
która również zaczęła się przysłuchiwać, wyciągając z ust
pestkę i wyrzucając ją za hamak. Pestka dołączyła do ogryzka
oraz zabytkowego, niedziałającego od dawien dawna zegarka, który
spadł najstarszemu z nadgarstka, gdy jeszcze sobie beztrosko
drzemał. - Płakała, ale… Ale nie mówcie jej, że wam
powiedziałem!
W
ogrodzie nastąpiła nieprzyjemna cisza, nawet ptaki magicznie
umilkły, a pszczoła która szybowała w ich stronę, zmieniła
kierunek lotu. Loren pogłaskał złote włosy, wyplątał się z
plątaniny kończyn rodzeństwa i wstał z hamaka, zanurzając stopy
w miękkiej, nagrzanej od słońca, łaskoczącej trawie. Ciepłe,
letnie podmuchy zmieniły się w zimne i ostre.
-
Gdzie idziesz?
Zadrżał, owiany chłodem.
-
Gdzie idziemy?
*
Eli
Szliśmy w milczeniu. Zdążyło się
już zrobić ciemno, a manewrowanie przez porywy wiatru, który
ciskał w nas mroźnymi
podmuchami i próbował
zdmuchnąć na drugi koniec ulicy było
nad wyraz trudne, przynajmniej dla mnie, dlatego też byłem pół
kroku za nim, chowając się połowicznie za jego szerokim ramieniem
i ukrywając przed śniegiem, raz
cisnącym się w oczy, a raz zmieniającym kierunek i walczącym o
przedarcie się przez szalik, aby lodowatym językiem posmakować
karku. Mogłem mieć tylko
nadzieję, że to zimno ostudzi jego gniew i jednocześnie otrzeźwi
mnie, wypędzając alkoholowy szum z głowy.
- Szybciej – ponaglił mnie w pewnej
chwili, akurat gdy dobiegałem do niego, bo nagle postanowił
przyspieszyć. Złapał mnie za rękę i włożył ją do swojej
kieszeni, i brnęliśmy
tak oblizywani przez
tę zamieć, jak dwóch rozbitków na Syberii, dążąc
nie wiadomo dokąd,
szukając nie wiadomo czego.
Migające
wystawy sklepowe były
przyozdobione
świątecznymi dekoracjami, gdzieniegdzie
z szyldów i gałęzi pojedynczych, zmarzniętych drzew zwisały
ostro zakończone sople lodu, grożące wbiciem się w wełniane
czapki przechodniów. Wały śnieżne zostały zepchnięte ciasno pod
krawężniki, ale zima sprzeciwiła się tym
ludzkim poczynaniom, prychnęła
tylko, wydmuchując biel i ułożyła na chodnikach kolejne warstwy
lodowej
pierzyny, która skrzypiała głośno pod naszymi nogami, przyjmując
w siebie odciski naszych butów.
Nowy Jork w objęciach śnieżnego potwora wyglądał tak samo
imponująco, jak wymalowany brązowo-pomarańczowymi farbami jesieni,
tańczącej jeszcze nie tak dawno po ulicach w
sukni z wyschniętych liści.
Światła wieżowców nadal
nieustępliwie przebijały się przez białe, szalejące chmury i
pięły się w górę, prężąc wytrwale
ku odzianemu w szarość,
prawie niewidocznemu niebu, a gdzieś w
oddali grała muzyka,
przenikając
przez świsty wiatru. Śpiewający
wyśpiewywał tylko: „Niech, pada, niech pada, niech pada”.
Ciekawe, czy nadal by tak
beztrosko śpiewał, gdyby śnieg próbował mu się wedrzeć pod
powieki i zmienić gałki oczne w lodowe kule.
Skręciliśmy za rogiem i
prawie weszliśmy na wyrastającego z ziemi, małego, koślawego
bałwana, który stał na środku, jak ostrzeżenie, aby nie iść
dalej. Minęliśmy go, a potem dwójkę dzieci, z których jedno
ciągnęło to mniejsze na sankach, prując naprzód w towarzystwie
szczekającego i podskakującego radośnie kudłatego
psa, który próbował złapać
płatki w powietrzu, zanim te zdążą zginąć w morzu innych. Tak
jakby wyssali całą radość z powietrza, przeszyło mnie uczucie
nostalgicznego smutku
i dotarło pod warstwy ubrań
skuteczniej niż mróz.
Jakby to wyczuwając, ścisnął lekko
moją dłoń, więc podbiegłem o krok, zrównując się z nim i
naciągając pasiastą, mleczno-beżową czapkę na czoło.
- Gdzie idziemy? - spytałem,
wypuszczając z ust obłok pary, a wpuszczając w zamian do środka
zimny płatek śniegu, który zaraz się rozpuścił. Pan zatrzymał
się nagle i wbił zamglony wzrok w stronę śmiejących się dzieci.
- Wracamy do kamienicy?
- Idziemy przed siebie. - I ruszył
znów, a chłód jego głosu zlał się z chłodem panującym wokoło.
Szliśmy
tak przed siebie jeszcze
z dziesięć, piętnaście
minut, od czasu do czasu obijając się o swoje boki - raczej
z mojej winy, bo chyba jednak
miałem słabszą głowę i
wiatrowi łatwiej było mną miotać -
i zwalniając trochę,
bo zmęczyło nas przepychanie
się przez mroźny puch, ten
leżący na chodnikach i ten tańczący w powietrzu.
Stanęliśmy w miejscu, a Pan spojrzał na mnie w końcu i ulżyło
mi, bo przestał wyglądać już jak tykająca bomba, która miała
lada chwila wybuchnąć. Razem z
ulgą przyszło jednak zmartwienie krążące
gdzieś pod skórą od czasu
wyjścia z mieszkania, ponieważ,
mimo że nie przypominał już
bomby, wcale nie można było powiedzieć, że wszystko było w
porządku.
Na
końcówkach jego rzęs uformował się srebrny, pobłyskujący
szron, zapewne tak samo jak i na moich, ale pomyślałem,
że ten jego na pewno zaraz się
roztopi, bo jak można być tak blisko tych gorących oczu i nadal
być zimnym? To nie lada wyczyn.
Zima
buchnęła w niego ze zdwojoną siłą, niezadowolona z tego jak
bardzo jest nią nieporuszony. Na ten atak zareagował jedynie lekkim
potrząśnięciem ramieniem, od niechcenia strzepując z niego
puchaty śnieg.
Wyciągnął coś z drugiej kieszeni,
coś zadzwoniło, coś błysnęło w powietrzu, i zaraz wsunął
klucz do drzwi, przekręcił go, wsunął drugi do drugiego zamka, a
później i jeszcze trzeci do
trzeciego, a
gdy już spodziewałem się zobaczyć czwarty,
otworzył wrota
i wtoczyliśmy się do środka
wraz z ostatnim podmuchem wzburzonej
zimy, zamykając
jej drzwi tuż przed
nosem. W
trakcie naszej drogi zdążyłem
się przyzwyczaić do zimna, więc teraz zacząłem się gotować,
jak mrożonka wrzucona do wielkiego gara wrzątku.
Odsuwając
szalik z ust, wciągnąłem lekki zapach cynamonu i rozejrzałem się,
rozpoznając wnętrze restauracji. Popatrzyłem pytająco
na Pana.
- Nie zdążyliśmy zjeść deseru. -
Wzruszył ramionami i ściągnął czapkę z mojej głowy, uwalniając
spod niej prawdziwe
piekło, które próbowałem
przyklepać palcami, bez nadziei na wprowadzenie
ładu. - Kolacja
bez deseru to nie kolacja. Potrzebuję
czegoś słodkiego. I nie chce
mi się jeszcze wracać, bo jak wrócę, to żadna
siła nie wyciągnie
mnie przez tydzień.
A
to oznaczało, że i mnie
również, na co nie mogłem
narzekać.
Wyszliśmy z płaszczy, szalików oraz
rękawiczek, które górą zaległy na wieszaku.
- Możesz ściągnąć buty, podłoga
jest czysta. - Więc wyszliśmy i z zaśnieżonych
butów i idąc
krokiem posuwisto-ostrożnym,
daliśmy się pochłonąć
przez nieprzeniknioną ciemność, podążając w kierunku
wyznaczanym przez Pana.
Znalazł jakiś pstryczek na ścianie
i lampki na stołach rozbłysły ciepłym światłem przesączającym
się łagodnie przez
bordowo-złote abażury, tak
samo jak te na suficie, nie zwykłe lampy, żadne
żyrandole, ale małe światełka,
jakby sklepienie poprzecinane
było
wieńcem lampek
choinkowych.
Jedne były mniej intensywne, a inne bardziej, przez co nie wiadomo
było, czy sufit jest bliżej, czy też dalej. Przypominał
trochę piękne,
nocne niebo i rozlane na nim
gwiazdy. Cisnęła
mi się do głowy jakaś myśl, lecz nie zdołała przedrzeć się
przez bagno innych, które
szybko ją zjadły.
Przeszliśmy
przez dwie sale i skręcając w lewo za schodkami prowadzącymi w dół
na niższy poziom, weszliśmy do krótkiego, dość ciasnego,
klaustrofobicznego korytarzyka,
na którego końcu znajdowały się ciemne, eleganckie drzwi.
Skręciliśmy wcześniej do przejścia po prawej stronie, którego
prawie nie było widać w niedającej
się unicestwić ciemności. Owa
ciemność, zajmująca znaczącą część restauracji,
zdawała się być nieodłącznym, a może i kluczowym elementem tego
miejsca, jak jakiś senny potwór, który wyrósł
z zakamarków,
by rozpęcznieć na całej przestrzeni, czyniąc z siebie stałego
mieszkańca, przedzierającego
się teraz pomiędzy oświetlonymi punktami.
Gdy Pan
wszedł pierwszy do środka i
zaświecił dużo intensywniejsze, wręcz rażące w oczy i
drażniące potwora światło,
okazało się, że jesteśmy w
kuchni. Dość duża, idealnie
czysta, biało-grafitowo-srebrna.
Zniechęciła
mnie trochę ta biel i czystość, ale gdy zobaczył, że stoję w
progu jak kołek, machnął zapraszająco ręką, więc musiałem
wejść, żegnając przyjemny
mrok.
- Witamy
w kuchni magika Lorena, który zaraz wyczaruje ci taki deser, że
zapomnisz, jak się nazywasz. - Machnął
dłonią w pełnym gracji geście
i skłonił się teatralnie, z
wilgotną od roztopionego już śniegu, ciemną falą opadającą na
czoło, wbijającą mu swoją końcówkę do oka. - Ał, kurwa. No i
nie wyszło. - Odgarnął włosy, zaczesując je palcami do tyłu,
choć i tak jednemu pasemku udało się wywinąć.
Zdałem sobie sprawę, że znowu stoję
jak kołek, tym razem jeszcze uśmiechając się pewnie nieco
pijacko, więc rozejrzałem się dookoła, rozeznając w
pomieszczeniu oraz zastanawiając
się, czy rzeczywiście byłby w stanie zaserwować mi taki deser
zapomnienia, bo jeśli tak, to chętnie bym skosztował, może nawet
dwa, tak dla pewności, że nigdy już sobie nie przypomnę.
Pod sufitem znajdowało się kilka
małych, podłużnych okienek, zamkniętych i zasłoniętych, a
na białych ścianach nie było nic prócz haczyków na chochle i tym
podobne oraz staroświeckiego zegara, który był dowodem na to, że
to faktycznie
musiało być terytorium
Pana.
- Niezbyt tu kolorowo – stwierdził,
oparty o drzwi lodówki. - Ale stwierdziłem, że do restauracyjnej
kuchni nie będę wnosić swoich gratów.
- Oprócz zegara – wyrwało mi się.
- No, oprócz zegara. - Spod
widocznego wyczerpania, wykrzesał z siebie uśmiech i odsunął od
drzwi lodówki, aby je otworzyć. - Nie mogłem się powstrzymać.
Siła wyższa.
- To nie graty – wypaliłem znów,
przez co jego uniesiona brew wyłoniła się zza drzwi. - Twoje
antyki. Znaczy… Podobają mi się. Panie.
- No raczej – odparł, znów
znikając. - Gdyby ci się nie podobały, dostałbyś pierdolca w
mojej kamienicy. Masz szczęście.
Przyznałem
mu rację skinieniem, którego już nie widział i podszedłem
bliżej niego, opierając
się o podłużną, dość
szeroką kuchenną wyspę, jedną
z dwóch stojących równolegle.
Słuchałem jak mamrocze coś do
lodówki o starych abażurach, którymi przyozdobił lampki na
stolikach oraz
o długim, wąskim dywanie, który leżał kiedyś
pośrodku jednej sali, ale nikt
go nie zauważał, bo było zbyt ciemno, a
w dodatku kiedyś się o niego potknął, zderzając
się ze swoim kelnerem i
niechcący nabijając mu na czole guza,
więc musiał zabrać obu na
zaplecze, i dywan i oszołomionego kelnera.
- Cavalucci?
- zapytał nagle, wypowiadając z
akcentem
dziwną nazwę, której
nigdy wcześniej nie słyszałem.
Czy to mogła być nazwa materiału z którego wykonany był dywan?
Albo nazwisko jego wykonawcy? Nie wiem. Kręciło mi się w głowie.
- Cavalucci...?
- powtórzyłem pytająco,
masując
czoło, pod którym co chwila odzywał się zezłoszczony głos Pana
i pojawiał się błysk bólu w jego oczach na wspomnienie o niejakim
Milo oraz rodzicach. Czy to był
jego brat? Jeśli tak, to co się stało, skoro na posągowym
marmurze pojawił się objaw człowieczeństwa? Nie wiedziałem,
Boże, nic nie wiedziałem i od tego bolała mnie głowa, ponieważ
chciałem wiedzieć, a nie naprawdę
powinienem. Chciałem
wiedzieć co się przytrafiło jego rodzinie, jak
trafił tu, gdzie teraz jest, kto uczył go gotować, a kto uczył
zabijać… Czemu jest tym, kim
jest? Czy tak samo jak ja nie miał wyboru?
Rozbudzona ciekawość była nie
do zniesienia, a być może
nigdy miałem jej nie zaspokoić.
Być może jedyne,
co miałem wiedzieć, to to, że
na pewno nigdy nie mogę wypowiedzieć tego usłyszanego
dziś imienia. Kolejne
imię do imion, których nie wolno wymawiać.
- Deser.
Zatopiony połowicznie w myślach,
pokiwałem głową, przypatrując się jego barkom i palcowi, który
postukiwał w bok lodówki.
- Tiramisu?
Nie, nie, zbyt typowe.
Może Cannoli? Hmm…
Biancomangiare? - rzucał coraz
to dziwniejszymi nazwami, które nic mi nie mówiły, aż w końcu
spytał: - Na co masz ochotę?
- Zjem
cokolwiek przygotujesz, Panie - wymamrotałem nieprzytomnie.
Jego palec zatrzymał się w pół
stuknięcia, a barki lekko się napięły, jak gdyby spadł na nie
nagły ciężar i musiał go
utrzymać, by nie upaść. Już
myślałem, że powiedziałem coś nie tak, albo
że z ust naprawdę uciekła pierwsza myśl, gdy
poruszył łopatkami i pochylił głowę, sięgając po
coś. Po chwili jednak wrócił
do pozycji wyjściowej i między nami zawisły dziwnie napięte
bezbarwne nici ciszy. Powtórzyłem szybko
w głowie nazwy, które
usłyszałem przed zaledwie kilkunastoma sekundami i zatrzymałem
się przy jednej z nich.
-
Cannoli? - powtórzyłem nazwę
deseru.
Zerknął na mnie przez ramię.
- Znasz?
Pokiwałem ochoczo głową,
przypominając sobie kultową filmową kwestię.
- Zostaw broń, weź Cannoli –
zacytowałem, słysząc w głowie głos otyłego Włocha w średnim
wieku, a przyćmiony zdrowy rozsądek skwitował to pełnym
zażenowania westchnieniem.
- Uroczo – Skomentował tymczasem
Pan, unosząc wesoło brew. - Oglądałeś Ojca Chrzestnego? -
Obrócił się z wyrazem rozbawienia na twarzy i podwinął rękawy
golfa, odsłaniając silne, ale smukłe przedramiona, wycałowane
słońcem, aby jeszcze bardziej rozdrażnić zimę.
- Tak. Już dawno. Ty też, Panie? -
spytałem z ożywieniem, bo to scena na tyle znana, że nie musiał
oglądać filmu by ją znać.
- Taa… Pewnie jeszcze dawniej niż
ty. Ale niezbyt przepadam za filmami o mafii. - Nachmurzył się
lekko i obrócił z powrotem do lodówki. - A więc Cannoli.
*
Właśnie owijał ciasto folią
spożywczą, a ja, udając dozorcę zagarniającego śnieg,
wyprostowaną dłonią jeździłem po grafitowym blacie, zbierając
rozsypaną mąkę na kupkę. Zakręciło mnie w nosie od unoszących
się w powietrzu drobinek cynamonu, kakao i cukru pudru. Z radia
płynęły spokojne, słodkie, ale i nieco smutnawe dźwięki. Słodki
smutek. Jak rozsypany cukier puder lądujący na podłodze.
- Wyciągniesz z lodówki serek? Taki
w słoiku z zielonym wieczkiem. Albo z żółtym?
Potarłem o siebie białe ręce,
próbując strząsnąć z nich proszek i otworzyłem lodówkę.
- Jest tylko z zielonym, Panie.
- Weź go. I jeszcze śmietanę –
dodał.
Znalazłem i słoik i śmietanę, i
położyłem je na blacie.
- A, no i cytryna. - Otworzył
drzwiczki szafki pod blatem i zaczął czegoś szukać, przetrząsając
kuchenne przyrządy. Wyciągnął dwie misy, blender i, jeśli dobrze
rozpoznałem, małą tarkę, którą położył obok wyciągniętej
przeze mnie cytryny. - Ty ubijesz śmietanę – Postawił przy mnie
jedną miseczkę wraz z urządzeniem do ubijania i spojrzał na mnie,
gdy wziąłem ją do ręki, mrużąc oczy i kiwając się lekko na
boki. A może to nie ja się kiwałem, ale wszystko wokół?
Z lekka zaskoczony i ucieszony, że
mogę się na coś w końcu przydać, a także nieco zestresowany
tym, że przy czymś takim mógłbym polegnąć, ostrożnie przelałem
śmietanę do okrągłej miski i podłączyłem urządzenie do prądu.
Znalazłem włącznik, ale wstrzymałem się, nadal czując na sobie
jego spojrzenie.
Zadarłem głowę do góry, aby je
pochwycić.
- Robię coś nie tak? - spytałem
zaniepokojony.
- Nie, nie. Masz mąkę na nosie.
Zmarszczyłem brwi, próbując dojrzeć
swój nos, który przetarłem wierzchem dłoni, przy okazji
odpierając atak, który przypuściły moje włosy na czoło.
- Teraz jeszcze na czole.
Ponowiłem próbę, tym razem drugą
dłonią.
- Rany Boskie… - Westchnął, kręcąc
głową, wytarł ręce o ścierkę i jedną przytrzymał w miejscu
moją twarz, a palcami drugiej wytarł mąkę. - Już.
- Dziękuję, Panie. - Nadal nie
wypuścił mojej twarzy, wpatrywał się tylko, jakby zobaczył w
niej coś interesującego albo, co gorsze, coś, czego widzieć nie
powinien. Przestąpiłem z nogi na nogę. Mruknął pod nosem coś o
tym, że się kiwam, opuścił ręce, pochylił się, objął mnie
ramieniem i jakbym ważył tyle co piórko, podsadził na kuchenny
blat, przez co moja głowa znalazła się kilka centymetrów wyżej
od jego.
- Panie, Panie… Czemu ciągle to
„Panie”? - burczał. - I czemu jesteś taki niski, Frodo? -
Odsunął się w końcu, klepnąwszy mnie wcześniej w kolano i do
swojej miski przełożył biały serek.
- Nie wiem, chyba Bóg tak chciał…
- odparłem z westchnieniem, odpowiadając tylko na drugą część,
co skomentował cichym śmiechem i lekkim trąceniem mnie łokciem.
- Pytam serio. Twoja mama była niska?
Przekręciłem głowę z namysłem.
- Chyba… Chyba tak.
- Chyba? Co to znaczy? Nie pamiętasz
jej?
- Pamiętam – uciąłem niezbyt
uprzejmie, więc dodałem szybko, ze wzrokiem utkwionym w misce: -
Tak, to chyba po niej. - I włączyłem ubijanie białej śmietany, a
on zaczął miksować biały serek, dosypując do niego cukru pudru,
więc obaj zamilkliśmy, nie mogąc się porozumiewać w tych
dźwiękach, które zjadały słowa radiowej piosenki. Potem ubijałem
tylko ja, a Pan ścierał na tarce wyparzoną, żółtą skórkę z
cytryny, której wiórki leciały, po drodze wirując wokół własnej
osi, do zmiksowanego serka.
Skończyłem i potrząsnąłem miską,
testując puszystość.
- Jest dobrze – powiedział,
nurkując wzrokiem wgłąb naczynia. Zabrał ją i zaczął mieszać
serek z ubitą śmietaną. Skrzyżowałem łydki, wsunąłem dłonie
między uda i by zabić czas, liczyłem zmarszczki na zgięciach jego
zgrabnych, długich palców, podążając później wzrokiem wzdłuż
dwóch żył, wybrzuszających skórę dłoni, które ruszały się
mechanicznie, i ciągnących się dalej przez nadgarstek, łagodniejąc
w miarę zbliżania się do fałdów czarnego rękawa opinającego
skórę tuż nad łokciem. Jeszcze trochę wyżej, pod materiałem,
krył się jego tatuaż... - Przyglądasz mi się. - Napotkałem jego
wzrok, który w drodze do oczu, zahaczył o usta, zatrzymując się
na nich o sekundę za długo bym nie poświęcił temu spojrzeniu
kilka rosnących jak na drożdżach myśli.
- Tak – przyznałem odważnie,
ponieważ nie lubił, gdy przepraszałem, a przeprosiny akurat
pierwsze przepychały się naprzód.
Kącik jego ust uniósł się
nieznacznie, a ciepły uśmiech zaczął się błąkać na
wykrojonych w marmurze wargach.
- Chyba dałem ci wypić za dużo
wina.
Oj, chyba tak.
Nadal mu się przyglądałem i on mi
się przyglądał, przytrzymując w miejscu skrzyżowany wzrok oraz
nadal mieszając. Uzmysłowiłem sobie, że prowadzę udział w
cichej rywalizacji, więc by ją zakończyć, z nagłym
zainteresowaniem rzuciłem okiem na zwisającą z haczyka chochlę.
On tymczasem przełożył serek do
śmietany i mieszał je ze sobą, stukając łyżką o ścianki
miski.
- Czyli? - Podjął znów.
- Hm?
- Twoja mama. Opowiedz mi o niej.
Spiąłem się natychmiast, mimo że
wino wprawiało moje ciało w przyjemne rozluźnienie. Potarłem
jedną stopą o drugą, strząsając trochę cukru pudru i zmieniłem
ułożenie palców dłoni spoczywających wciąż między udami,
potem znów, i jeszcze raz.
- Była… niska – odbąknąłem w
odpowiedzi, opuszczając głowę i zaniepokojony rejonami, na które
wchodzimy, skierowałem spojrzenie w stronę kolan, z nadzieją, że
nie będzie drążyć.
- I…?
Przełknąłem ślinę.
- I… Odziedziczyłem też po niej
kolor włosów.
- Hmm… - Kontynuował mieszanie, tym
razem zmieniając kierunek. - Gdzie pracowała? Mieszkaliście w
domu?
- Panie, jeśli mogę… - Skryłem
nieufność pod fałdami wyważonej obojętności. - Dlaczego chcesz,
abym o tym mówił? Czy to ważne?
Wyjął łyżkę z miski i włożył
ją do ust, po chwili wyciągając, oczyszczoną z białego
nadzienia.
- Nie wiem – odparł cicho, z
namysłem, niedbałym gestem wrzucając celnie łyżkę do zlewu.
Odepchnął się od blatu, idąc w stronę lodówki. - Poczekamy
sobie trochę na to ciasto. Wypadałoby spożytkować jakoś czas. -
Do środka włożył miskę, uprzednio dokładnie zakrywając ją
szeleszczącą folią. - Nie każ mi się ciągnąć za język…
- Nie każę ci mnie ciągnąć za
język, Panie – zaoponowałem, oburzony sugestią, że mógłbym mu
kiedykolwiek kazać coś zrobić.
- No dobrze… W takim razie nie będę
już nic robić z twoim językiem.
Oparł się o szafkę naprzeciwko
mnie, przyjmując pozę zakrawającą o prowokację, i wziął do
ręki miskę ze śmietany. Przygryzłem wnętrze wargi, wyczuwając
aluzję w jego głosie i z zakłopotaniem strzepnąłem mąkę z
kolana, biorąc łobuzerski ognik w jego oczach za wymysł wybujałych
meandrów wyobraźni. Sunąc palcem po białych ściankach, zlizywał
pozostałości, zerkając na mnie z cierpliwym wyczekiwaniem.
Westchnąłem cicho i rezygnując z prób pozbycia się bieli,
zacząłem zakreślać jej kształt.
- Była bibliotekarką. Później na
drugiej zmianie pracowała w wypożyczalni filmów – wyznałem
niechętnie i może ze strachu przed tym, że jego ostatnie słowa
mogłyby okazać się prawdą. Nie podobało mi się takie werbalne
powracanie do przeszłości, która wychodząc na powierzchnię w
postaci słów, wydawała się mniej odległa niż wtedy, gdy
przywoływałem ją w obrębie własnych myśli, gdzie bardziej
przypominała film, który obejrzałem dawno temu i od czasu do czasu
powracałem do niektórych scen.
Kolejny raz włożył palec do ust, po
czym wyciągnął miskę w moją stronę, więc ja również nabrałem
słodyczy.
- Myślałem, że takie wypożyczalnie
już nie istnieją.
- Teraz już pewnie tak, Panie. Minęło
trochę czasu. - Powiedziałem tonem, który nie mógłby być już
bardziej obojętny i zniechęcający do dalszej konwersacji.
Oblizałem śmietanę, patrząc w połyskujące płytki.
- Lubiła tam pracować? -
Kontynuował.
Zastanowiłem się chwilę, najpierw
nad tym po co o to pyta, a potem nad odpowiedzią.
- Myślę, że tak. A przynajmniej
lubiła kiedy ją odwiedzałem po szkole i gdy razem oglądaliśmy w
domu wypożyczone filmy.
- Takie na kasetach? - Jego oczy
niemal się zaświeciły. Sięgnąłem do wyciąganej miski, nie
mogąc powstrzymać uśmiechu.
- Nie, na płytach. Ale kiedyś byłem
na zapleczu i widziałem zakurzone pudło z kasetami. Chyba już
wtedy nikt ich nie używał.
Pan prychnął i oblizał usta.
- Uwielbiam kasety. Za gówniarza
rozwijałem je z Camille i dostawało nam się od ojca. Otarliśmy
się o śmierć, gdy zobaczył werandę przyozdobioną taśmami
filmu, który chciał obejrzeć.
Zobaczyłem to w wyobraźni i
uśmiechnąłem się, machając w powietrzu stopą.
- Kasety mają swój urok.
- Szczególnie na werandzie.
Na jego ustach również zawitał
delikatny uśmiech, lekkawo smutny i ulotny, ponieważ już po chwili
nie było po nim śladu.
W normalnej sytuacji nie odważyłbym
się spytać, ale byłem trochę podpity, szumiało mi w głowie, a
on karmił mnie słodką śmietaną i wcale nie wyglądał na
groźnego zabójcę, więc mój rozsądek niewolnika postanowił
uciąć sobie drzemkę, a władzę przejęły podszepty ciekawości.
Dlatego właśnie alkohol jest zły.
- A twoja mama, Panie? - Przynajmniej
starałem się by zabrzmiało to niezobowiązująco, ale gdy tylko
podniósł głowę znad miski i popatrzył na mnie z czymś na wzór
zaskoczenia, rozsądek zaczął wybudzać się z drzemki. - Nie chcę
być wścibski…
- Moja mama… - Sapnął pod nosem,
zmieniając ułożenie nóg i delikatnie marszcząc brwi, a sekundę
później je prostując. - Była artystką. Malowała obrazy.
Wyciągnąłem z zaciekawieniem szyję
i przełknąłem śmietanę.
- Obrazy?
- Tak. Uwielbiała naturę i zabytki,
czasami łączyła oba na jednym płótnie. Okazjonalnie widziałem w
jej pracowni portrety. - Zawiesił pusty wzrok w powietrzu,
przestając grzebać w misce. - To przez obrazy poznała mojego ojca.
- On też malował?
- On? - Zaśmiał się cierpko. -
Nawet sobie tego nie mogę wyobrazić. Nie...
- Więc jak się poznali? - spytałem,
słowa ważone ostrożnie, ale rozsądek przygnieciony do ziemi
ciekawością.
Uśmiechnął się.
- Ciągniesz mnie za język.
Wygiąłem lekko usta i zahaczyłem o
miskę, nabierając kolejną porcję.
- Wybacz, Panie, nie będę już nic
robić z twoim językiem.
Mój palec właśnie miał odbyć
wędrówkę do moich ust, lecz został zatrzymany przez niego, i
zamiast w moich, wylądował w ustach Pana.
- Nie powiedziałem, że nie możesz.
- Zlizał śmietanę, ugryzł lekko palec i puścił moją dłoń.
Zamrowiła mnie skóra, a wyraz mojej twarzy musiał dać mu
satysfakcję, bo na jego pojawiło się charakterystyczne
samozadowolenie.
Spojrzałem na niego z namysłem i pod
wpływem promili dokończyłem pierwotną wędrówkę, wsuwając ten
sam palec do swoich ust, bez śmietany, i oblizałem go, jak gdyby na
nim była. Rozsądek pytał z oddali: W co ty grasz, Eli?, ale
echo szybko znikało pod intensywnym spojrzeniem bursztynów.
Mięśnie twarzy trochę mu stężały,
uśmiech z lekka zbladł, wargi rozchyliły się nieco, a moje
samozadowolenie również odrobinę wzrosło.
Jego oczy zwęziły się, gdy powieki
ciężej opadły, rzucając cień na tęczówki.
- Rozproszyłeś mnie i nie pamiętam
pytania.
No dobrze, może wzrosło trochę
bardziej niż odrobinę.
- Twoi rodzice, Panie –
przypomniałem, sięgając znów po śmietanę. - Jak się poznali?
- Ach… - Westchnął ciężko i
odgarnął włosy. Dotychczas był tak statyczny, że gdy odbił się
gwałtownie od blatu i zlikwidował między nami odległość
zaledwie dwóch małych kroków, których przebycie zmusiło go do
oparcia się o moje kolana, miałem wrażenie, że na krótką chwilę
stanęło mi serce. - Upij mnie kiedyś, to ci opowiem.
Odłożył miskę i ułożył dłonie
ma moich udach. Spojrzał mi pytająco w oczy, aby w następnej
chwili, nie widząc śladu sprzeciwu, wejść pomiędzy moje nogi i
usadowić ręce po obu stronach, jedną z nich burząc ułożony z
mąki pagórek. Jego włosy dotknęły mojego podbródka, jedno pasmo
drasnęło policzek. Zesztywniałem jak drewno, gdy pochylił czoło
i oparł je o moją klatkę piersiową. Z moich ust wyszedł jakiś
dziwny, nieartykułowany dźwięk, ręka uniosła się, aby
natychmiast opaść na blat. Rozsądek przejął na chwilę utracone
stery i stwierdziłem, że lepiej będzie się nie ruszać, mimo że
alkohol ciskał we mnie przeróżnymi wizjami.
- Irytujące – oznajmił półgłosem
i palcem nużonym w mące począł kreślić białe szlaczki na moim
udzie.
- Co jest irytujące?
- Emocje. Irytujące i męczące.
Niepotrzebnie poszliśmy na tę kolację – powiedział w gruby
materiał mojej – właściwie jego – koszuli i trącił guzik
nosem. - Ładnie pachniesz. - Dodał pod nosem, tym razem bardziej do
siebie.
- To twoja koszula, Panie –
przypomniałem, wpatrując się nieswojo w czubek jego głowy.
Zrezygnowałem z zapytania o to, czy pogodzi się z Camille i czy
nadal jest na nią zły. Co prawda byłem jedynakiem, więc nie
wiedziałem, jak to jest kłócić się z rodzeństwem, ale wydawało
mi się i miałem nadzieję, że nie pozostaną zwaśnieni na długo.
- To ty ładnie pachniesz.
- Nie czułbym nic, gdybyś pachniał
tylko mną – odparł i skończył ze szlaczkami, by złapać za
moją dłoń, unosząc ją do góry. Jak gdyby była to najzwyklejsza
czynność na świecie, położył ją sobie na głowie, a wtedy moje
palce skamieniały jeszcze bardziej, zanurzone w miękkich, nadal
lekko wilgotnych od śniegu, gęstych falach, które za sprawką ów
wilgoci przybrały ciemne odcienie gorzkiej czekolady. Pijackie
rozweselenie opuściło mnie, pozostawiając po sobie niesmak. To
była nowość, na którą nie znalazłem w głowie odpowiedniej
reakcji; żaden z Panów nie pozwalał mi się dotykać w ten sposób,
a gdybym nawet położył tak rękę bez pytania, co najmniej na
przystawkę dostałbym w twarz. Oblałem się zimnym potem na myśl,
że to mógłby być jakiś test, że sprawdzał, jak się zachowam,
i jeśli zrobię coś, co mu się nie spodoba, zaraz mi przyłoży.
Tak podpowiadała przynajmniej intuicja, więc czemu w głębi serca
czułem, że nie mógłby tego zrobić?
Jego głowa stanowiła dla mnie jedną
wielką zagadkę nie do odgadnięcia, a teraz, gdy przylegała do
mojej klatki piersiowej w tak niemal bezbronnym geście i z moimi
palcami spoczywającymi w jego włosach, była jeszcze większym
znakiem zapytania.
Byliśmy tak blisko, ale ja nie
widziałem między nami żadnych punktów styczności. Mógł się
wzbogacać na zabijaniu i twierdzić, że jesteśmy na tym samym
dnie, a mimo to nie czułem się w najmniejszym stopniu godny
dotykania go inaczej niż zwykły niewolnik dotyka swojego Pana. A to
na pewno nie był dobry sposób na dotykanie Pana.
Podniósł moją drugą dłoń i tak
samo jak poprzednią, położył ją sobie na włosach. Moje serce
uderzyło o żebra, bo mimo że nie czułem się godny, on
najwyraźniej miał inne zdanie.
- Wiesz… Możesz nimi ruszać.
Palcami – mruknął, jakby niechętnie, w manierze osoby
niezdecydowanej.
Skrzywiłem się, bo osłabił mnie
swoim niepewnym, miękkim głosem. Moje myśli rozbiegły się i
przeobraziły w chaos, pulsowaniem uderzając w biegu w skronie.
- Mam na nich mąkę.
- Mam to gdzieś.
Jęknąłem mentalnie, wzbraniając
się już nie wiadomo przed czym. Odpędzając paraliż i zaciskając
zęby, wykonałem delikatny ruch palcami, zginając je w jego
włosach. Zamarłem jedynie na parę sekund, patrząc na ich zaczepne
owijanie się wokół moich knykci, gdy wydrążyłem w nich powolne
ścieżki, nawet nie zdając sobie sprawy, że zapominam o
oddychaniu. Przypomniałem sobie dopiero czując jego ciepły oddech,
ogrzewający koszulę i wtedy sam wypuściłem powietrze, ewakuujące
się czym prędzej z moich płuc.
Ostrożnie przebiegłem palcami
jeszcze ze dwa razy. Westchnął, opuszczając czoło jeszcze niżej,
przez co dotarłem do nieco krótszych włosów przy karku,
wprawiając jego skórę w lekkie drżenie. Zgasłem na chwilę,
zaabsorbowany rejestrowaniem jego reakcji.
Poruszony bezruchem, podniósł głowę,
przy czym na czoło opadło mu kilka zmierzwionych przeze mnie
kosmyków. Moje dzieło, pomyślałem ze zgrozą. Popatrzył mi w
oczy, uderzając we mnie sprzecznymi emocjami, które się w nich
kryły i odzwierciedlały moje własne. Nie wiem jakie sprzeczności
kotłowały się w jego głowie, ale ja miałem ochotę jednocześnie
nakryć jego usta moimi i znaleźć jego język, aby już dłużej
nie myśleć, zbesztać się za to oraz odsunąć się jak najdalej,
błagając, aby nie zarażał mnie znów gorącem, aby nie dał się
poznać bardziej niż to się już stało.
Nie chciałem wiedzieć w jaki sposób
wywijają się jego włosy, gdy ktoś ich dotyka, nie chciałem
wiedzieć, że przez jego kark pod dotykiem krótszych kosmyków
przechodzi pojedynczy dreszcz, to nie była wiedza zarezerwowana dla
kogoś takiego, jak ja, a nawet mimo to, gdy już ją posiadłem,
odczułem głęboką niechęć do oddania jej.
- Eli… - Wyartykułował półszeptem
moje imię, z jakimś ukrytym żądaniem, ponagleniem, prośbą, może
i wszystkim naraz. Wiedziony jego głosem, jak pszczoła słodkim
zapachem kwiecia, straciłem wszystkie siły, schyliłem się, nadal
trzymając dłonie w jego włosach, a on pokonał ostatnie centymetry
i spotkaliśmy się w połowie, gdy musnął moje usta, boleśnie
delikatnie, jakby kładł pojedynczy kwiat na czyichś zwłokach,
chcąc je przywrócić do życia albo odwrócić nim uwagę od
stopnia rozkładu.
Trwało to może dwie sekundy, dwie
przedługie sekundy, po których odsunął się, pozostawiając
pustkę, odbierając kwiat. Jęknąłem cicho, jak oparzony
nieproszoną myślą, na granicy pijackiej rozpaczy i załamania, a
także złości, głównie na siebie oraz głębokiej dezorientacji.
- Może ciasto jest już gotowe? -
Wyszeptałem przy jego ustach, nie ufając swojemu głosowi i
próbując się wykaraskać, czyli zrobić coś dokładnie odwrotnego
do tego, co zrobiłbym, gdyby to był poprzedni właściciel.
Normalnie, widząc w oczach takie przyzwolenie, objąłbym go nogami
w pasie i jęknął cicho, zachęcająco, z wystudiowaną manierą
dziwki. Ale teraz wydawało się to dziwnie nie na miejscu. Nie
czekając na odpowiedź, wbrew sobie oraz rozsądkowi, który
próbował się wymigać, uległem pokusie i musnąłem jego usta,
tak jak zrobił to przed chwilą, tylko mocniej i o jedną, przydługą
sekundę dłużej, bo może samemu o tym nie wiedząc, dawał mi coś,
czego potrzebowałem, ale nie potrafiłem nazwać i tym bardziej
zaakceptować, ale też za nic nie potrafiłem z tego zrezygnować.
- Wątpię – Głęboki głos
zawibrował na moich wargach i umieścił się w kąciku, w którym
zostawił kolejne gorące muśnięcie. Następne na policzku, wyżej
na kości policzkowej, wolno, bez pośpiechu, a potem niżej na linii
żuchwy, aż powieki opadły mi na oczy, odcinając się od
rzeczywistości, a głowa zaczęła opadać w tył, oddając cały
dostęp gorącym ustom, które schodziły po szczęce coraz to niżej,
wyznaczając wargami ścieżkę.
Po raz kolejny przesunąłem palcami
między ciemnymi włosami, wyrywając z jego gardła kolejne
wibrujące mruknięcie, zsyłające falę dreszczu na moją skórę.
Przeszyło mnie uczucie niepokoju oraz dyskomfortu, niemożliwego do
zlokalizowania. Nie wiadomo skąd się brał, ale stawał się
silniejszy i pomyślałem, że być może istniała bariera, którą
miał przekroczyć, gdzie dokuczliwy dyskomfort, zmieniłby się w
przyjemność, a być może już teraz go z nią myliłem, nie
potrafiąc nazwać czegoś, czego nie znałem.
Zacisnąłem powieki, wydałem urywany
jęk. Może nie chciałem tego poznać? Poczułem jego dłoń w dole
pleców. Usta dotarły do ucha, musnęły jego płatek i zwolniły,
układając się już mniej pewnie pod uchem. Zawróciły w dół,
gdzie zatrzymały się i zniknęły nagle, nim zdążyły umiejscowić
się na szyi.
Westchnąłem z drżeniem, owiany
chłodem, nie czując już ani ciepła na skórze ani miękkich
włosów między palcami i otworzyłem oczy, mrugając szybko. Pan
zdążył się obrócić plecami, odchrząknąć cicho i drapał się
po karku, mówiąc w stronę lodówki.
- Nie ma co czekać na to ciasto.
Chodź, oprowadzę cię po piętrach.
I z dziwnym pośpiechem opuścił
kuchnię, zostawiając mnie w tyle. Oszołomiony już nie tylko
winem, zsunąłem się z blatu, przytrzymując się go, aby nie
złamać sobie nosa na płytkach i targany wątpliwościami oraz
sprzecznościami, poszedłem za nim, w drodze słuchając obelg
rozstrojonego rozsądku.
*
Mówił, ale słowa uciekały,
omijając moje uszy. Tak jak zawsze słuchałem wszystkiego co
wychodziło z jego ust, tak teraz nie mogłem się skupić. Skubałem
tylko sparzoną jego ustami wargę i patrzyłem otępiałym wzrokiem,
nie zgłębiając szczegółów, gdy pokazywał mi piętra kamienicy,
która jak się okazało, cała należała do niego. Udało mi się
zarejestrować tylko stół bilardowy, wygodnie wyglądające,
podłużne kanapy oraz masywne fotele, więcej stolików, komfortowe
przestrzenie zapewniające prywatność, wznoszące się piętrami i
zamieszkiwane przez tego samego sennego potwora, który odsuwał
swoje cielsko, gdy zaświecały się kolejne lampki, raniąc światłem
ciemną masę.
Stałem, rozglądając się, ale nie
widząc. Oprzytomniałem nieco dopiero usłyszawszy nuty ekscytacji w
jego głosie, gdy trzymając moją chłodną dłoń w swojej ciepłej
odpowiedniczce, wciągnął mnie po raz ostatni do windy, która
wyglądała jak wielka, złota klatka dla ptaków, powiększona do
rozmiarów mieszczących ludzkie gabaryty.
- Pokażę ci coś. Spodoba ci się. -
Zamknął trzeszczące drzwiczki, wcisnął jakąś skomplikowaną
kombinację brązowych guzików otoczonych drobnymi ornamentami w tym
samym kolorze i wjechaliśmy piętro wyżej, na samą górę. Gdy
klatka wypuściła nas na wolność, wzrok przekazał obraz do mózgu,
paraliż umysłu został strząśnięty i rozdziawiłem usta ze
zdziwienia. To nie było kolejne piętro, byliśmy dosłownie na
górze, na budynku, na oszklonym tarasie o powierzchni trochę więcej
niż połowy poziomu, w który zewsząd ciskał śnieg, nie mogąc
dostać się do wewnątrz.
Szklana bańka w kształcie kwadratu z
nieco pochyłą górą miała ciepłą podłogę, na której stały
dwa stoliczki, krzesła, ogromne doniczki z wysokimi łodygami
roślin, leżaki i ciemnofioletowe szezlongi zasypane mnóstwem
małych poduszek w różnych odcieniach stonowanej zieleni.
Zatrzymałem się na samym środku i okręciłem się dookoła ze dwa
razy, chłonąc już trochę wyraźniejszy widok miasta wyłaniającego
się spod śnieżnej mgły.
Ledwie to rejestrując, dałem się
podprowadzić do jednego z szezlongów, na którym następnie
zostałem posadzony.
- I jak? - spytał, spoglądając na
mnie z góry, z autentycznym zaciekawieniem. Czy odpowiedź nie była
oczywista?
- Podoba mi się – przyznałem,
uśmiechając się słabo ze wzrokiem utkwionym w jego oczach.
Przesunąłem palcami po przyjemnym, pikowanym obiciu i wyciągnąłem
stopy na mały, futrzany dywanik w odcieniach szarości. Pan odsunął
się, odsłaniając nie lepszy, ale nadal wspaniały, rozpościerający
się przede mną widok miasta.
Ukontentowany uśmiech i zadowolenie w
jego oczach trochę rekompensowały mi brak możliwości zadowolenia
go w inny sposób.
- Zaczekaj tu. Dokończę cannoli i
wrócę.
Pokiwałem głową, odprowadzając
wzrokiem jego plecy, gdy już odwrócił je w moją stronę. Wkrótce
zniknął w złotej klatce, zostawiając mnie samego w bezpiecznym,
szklanym azylu w samym środku burzy śnieżnej.
Odetchnąłem głęboko i nacieszywszy
oczy zimą bijącą w szyby mroźnymi pięściami, rozejrzałem się
dokładniej po wnętrzu. Było dużo skromniejsze niż to w
kamienicy, w której mieszkał, ale zawierało podobny rodzaj ciepła.
Na okrągłym stoliczku obok zauważyłem białą, pustą
popielniczkę, a na niższej kondygnacji, dzielącej nogi stolika w
połowie, brunatną okładkę książki. Spychając ciekawość na
dalszy plan, odwróciłem wzrok. Nie powinienem szperać po nieznanym
pomieszczeniu, w którym byłem pierwszy raz. Nawet nie wiedziałem
czyja to książka, Pana, czy może ten taras udostępniany był
gościom i ktoś ją sobie tu położył, zapominając zabrać lub
odkładając z zamiarem powrotu? To nie moja sprawa.
Ze środka szezlongu przesunąłem się
do jego miękkiego oparcia i podciągnąłem jedną nogę, zginając
ją w kolanie. Dłuższą chwilę przypatrywałem się uderzanej
szybie, podczas gdy od środka uderzała we mnie coraz mocniej
ciekawość, domagając się zaspokojenia. Po kolejnych dwóch
próbach z unikaniem tamtego miejsca, westchnąłem z rezygnacją i
dałem za wygraną, wgapiając się w książkę z uporem równym
chęci przywołania jej do mnie, aby nie czuć winy, gdy sam po nią
sięgnę.
Biblioteczka Pana oraz regały
mieszczące się w różnych częściach kamienicy pełniły funkcję
lokum dla mnóstwa książek, z których raczej dość niewielką
część udało mi się przejrzeć. Były tam najróżniejsze
gatunki, poczynając na thrillerach, przez książki historyczne, po
książki kucharskie, wszystko w różnych językach, angielskim,
włoskim, francuskim i w wieloma innych. Najczęściej czytałem te
po angielsku, sporadycznie sięgając po włoskie, z których
niestety rozumiałem tylko podstawowe słowa. Rozszyfrowywanie co
dłuższych i bardziej skomplikowanych zdań nie szło mi dobrze,
nawet przy użyciu starego słownika, który znalazłem na jednej z
półek, ale z czasem zapamiętywałem niektóre prostsze zwroty.
Mając dostęp do wszystkich tych
książek, nie wiedziałem, czemu tak bardzo korciło mnie, aby
sięgnąć po tę jedną, której postarzały, nieco rozwarstwiony
róg wyglądał na mnie spod blatu. Ostatni raz spojrzałem w stronę
windy, skubnąłem wargę, zgiąłem palce, na których nadal ciążył
dotyk jego miękkich włosów i złapałem za róg twardej oprawki, z
zamiarem równie szybkiego odłożenia, jak tylko dowiem się, co
zawiera.
Książka miała starą, podniszczoną
okładkę, tytułowych liter prawie nie dało się przeczytać, ale
mrużąc oczy, odgadłem, że było to coś po włosku. Grzbiet był
lekko przecięty, stronice pożółkłe, pachnące starością, winem
i słodyczą. Otworzyłem mniej więcej na środku i zobaczyłem
włoskie linijki tekstu, z poplątanym zawijasem zamiast pierwszej
litery rozdziału oraz poprzedzającym go, nieco przetartym zdjęciem
jakiejś potrawy. Róg strony posiadał widoczne zgięcie, a róg
następnej był nadszarpnięty. Przebiegłem wzrokiem kilkanaście
kartek, przewertowałem kilkanaście kolejnych, udając, że
rozumiem, co się kryje za nieznanymi mi słowami i wróciłem na
początek. Pierwsza strona. Tytuł, autor, data i napis,
niewydrukowany, składający się z ostrych, zamaszystych i nieco
koślawych liter. Zdołałem przeczytać tylko jedno z nich –
Lorenzo, reszty zawijasów nie sposób było rozplątać.
Lorenzo… Przesunąłem palcem po napisanym ręcznie imieniu i
prawie upuściłem książkę, słysząc skrzypnięcie windy.
Drzwiczki otworzyły się, a Pan
wyszedł ze środka, wolnym, niepewnym krokiem, przystając w
połowie, jakby już zza krat windy zauważył jak odkładałem
książkę na miejsce i nie dowierzał, że odważyłem się by
grzebać bez pytania w jego rzeczach. Spojrzałem z obawą na jego
twarz, ale uważny wzrok zwrócony miał w stronę półmiska, który
trzymał w ręce.
Dotarł do mnie, półmisek postawił
obok, na szezlongu i gdy już zastanawiałem się, gdzie chce usiąść
i czy nie powinienem odsunąć się od oparcia, robiąc mu miejsce,
uklęknął, odwrócił się, oparł plecami o pikowane obicie i
usiadł na dywanie, wyciągając nogi. Skrzyżował kostki i sięgnął
do talerza.
- Bon appetit - powiedział i
wzięliśmy po rurce z kremem, ale nie skosztowałem jej dopóki nie
zsunąłem się z szezlonga i nie dołączyłem do niego, siadając
obok na dywanie.
Dopiero wtedy wsunąłem przysmak do
ust i ciepłe, kruche ciasto chrupnęło mi między zębami,
uwalniając nieco rozmiękczony kremowym serkiem środek i sam serek,
w którym natrafiłem na kilka małych kawałków czekolady.
- Boże… - Jęknąłem mimowolnie z
pełnymi ustami już po chwili drugiej rurki, zapominając całkowicie
o pytaniu odnośnie książki, które chciałem zadać jeszcze przed
chwilą. Poczułem drżenie jego ramienia jeszcze zanim usłyszałem
przytłumiony śmiech i zauważyłem rozweselenie w jego oczach, gdy
patrzył na mnie, pałaszującego kolejną rurkę, podczas gdy sam
nie skończył pierwszej.
- Och, wystarczy Loren.
Mruknąłem pod nosem chyba kolejne,
bezmyślne „Boże” i za jego pozwoleniem, które dał mi kiwając
głową, zjadłem jeszcze trochę „deseru zapomnienia”,
zwalniając nieco, aby nie uznał mnie za dzikusa.
Nasycony po kilku minutach
delektowania się, zlizałem krem z opuszek palców, zsunąłem się
trochę niżej, aby odchylić głowę na szezlong i zgiąłem nogi w
kolanach. Sennym wzrokiem wpatrzyłem się w zimę, której podmuchy
już lekko zelżały, a zsyłane z chmur szalone, białe płatki
przerzedziły się, dzięki czemu w oddali dało się dostrzec
rozmyte kontury wieżowców i coraz wyraźniejsze sztuczne gwiazdy.
Słyszałem jeszcze chwilę jego
pochrupywanie, ale potem i on ucichł. Słodkie zapomnienie trwało
nadal w delikatnym posmaku, które zostawiło na podniebieniu, zima
zaczęła tańczyć balet zamiast ognistego tanga, może dlatego, że
jej romans z wiatrem zelżał, a przyjemna, niezmącona cisza
wypełniła szklaną bańkę, w której czas się na chwilę
zatrzymał, zmęczony ciągłym pędem.
Dłonie opuściłem bezwładnie na
dywan. Nie chciało mi się ruszać i doszedłem do wniosku, że
mógłbym tak spędzić w tej bańce długie miesiące, a nawet lata,
oglądając toczące się wokół życie, nie tykające jej wnętrza.
Mógłbym tak siedzieć i raczyć się zapomnieniem, aż przenikłoby
mój umysł, i gdy w końcu nie pozostałoby z niego nic, ostrożnie
wyszedłbym z bańki, na początek jedynie zamaczając końcówki
palców w nieznajomej rzeczywistości.
Mógłbym też dalej tak filozofować,
ale Pan przeciął ciszę, więc przekręciłem leniwie głowę i
spojrzałem na niego ze zdumieniem. Patrząc tak, jak jego usta
formują się w miękkie słowa, nabrałem ochoty by znów ich
posmakować i jeszcze bardziej zatopić się w zapomnieniu.
Kiełkowanie tej myśli było przeplecione drażniącym kłuciem,
więc strząsnąłem ją z siebie i bardziej skupiłem się na
słowach niż na ustach, które pewnie spowite były cienką warstwą
lepiącej słodyczy kremu.
- Nikt o tym nie wie – patrzył w
dal i mówił takim głosem, że mógłby być to jakiś wstęp do
romantycznej przemowy w filmie. - Ale w ostatnie święta, zalany w
trupa, rozebrałem się tu do naga, a potem leżałem na tym oto
szezlongu i celowałem w ludzi w tamtym wieżowcu, wyobrażając
sobie, że niszczę komuś życie w najbardziej radosny czas w roku.
Jakoś tak poprawiło mi to nastrój. - Wzruszył beztrosko
ramieniem. - To były przyjemne święta.
W jeszcze większe zdumienie wprawiły
mnie te słowa, gdy dotarło do mnie ich znaczenie. Wyprostowałem
kark i analizowałem to, co powiedział, jednocześnie wyobrażając
sobie sytuację przedstawioną.
- Do naga? - spytałem w końcu,
ponieważ to najmniej do niego pasowało spomiędzy picia wina i
celowania pistoletem do ludzi.
- Cieszę się, że ta część
najbardziej cię zainteresowała.
- Ale czemu do naga…
- A co w tym dziwnego? W domu często
chodzę nago. Cóż, chodziłem…
- Czemu teraz nie chodzisz?
- A jak myślisz?
- ...Mi to nie przeszkada.
- Właśnie dlatego.
Aha.
Wyczułem, że za jego wygiętymi w
półuśmiechu ustami kryje się jeszcze jedno słowo, rozpoczynające
się na „z”, a kończące na „c”. Trzy sylaby, dziesięć
liter.
- Nie chcę cię ograniczać, Panie.
Jeśli chcesz chodzić nago, nie będę na ciebie patrzeć.
Przekręcił głowę w moją stronę i
błądził wzrokiem po mojej twarzy tak długo, że niemal czułem,
jak przesuwają się po niej jego palce. W skupieniu podniósł
ociężałą rękę i położył ją na mojej nodze, naciskając
lekko i zmuszając do rozprostowania się na dywanie.
- Zrobisz wszystko, co ci każę, tak?
- Oczywiście.
- Wszystko wszystko?
- Tak, Panie. Wszystko wszystko –
odrzekłem bez cienia wahania, choć spoczął na mnie cień
zaniepokojenia.
Co wymyślił? Skoro mówimy o byciu
nago, to może chce, żebym go rozebrał? A potem przyniesie wino,
upije się i będzie celować do ludzi? Czy te szyby są w ogóle
przyciemniane z zewnątrz?
Pogłaskał kciukiem moje udo, co
przypomniało mi mgliście o tym, jak dotknął w kuchni tego samego
miejsca i zmusiło mnie do spojrzenia w tamtą stronę. Wtedy też
dostrzegłem na ciemnych spodniach białe ślady z mąki, zostawione
przez poprzednie ruchy, na pierwszy rzut oka przypominające zwykłe
linie, ale po przyjrzeniu się, pojąłem, że te proste i zawijane
linie tworzą drukowane litery.
- Więc przeczytaj to. - Stuknął
palcem wskazującym biały, trochę rozmazany napis i przyglądał mi
się bacznie, podczas gdy ja, w początkowym niedowierzaniu
uśmiechnąłem się blado oraz ściągnąłem brwi, uznając to za
żart.
- Ale Panie, to jest…
- Tak. Przeczytaj. Na głos -
sprecyzował.
Szklana bańka zdawała się pękać,
burząc zapomnienie, wpuszczając do środka chłód, wbijający się
w ciało, mrożący mięśnie i docierający do kości, wprowadzając
chaos, któremu nie towarzyszyły żadne dźwięki, co sprawiało, że
był jeszcze bardziej dotkliwy. Spojrzałem w jego twarz, po czym
spuściłem wzrok na napis, biały, rozmyty, jakby niewinny, napisany
od niechcenia, z braku innego pomysłu, ale jednak skrycie podstępny.
Imię Pana wypisane mąką na materiale spodni.
***
rozdział ..<33333333333
OdpowiedzUsuńjem sniadanko
a wejde zobacze a tu ahhhhhhhhh
<3333
LOREN .tak twoje imie brzmi słodziaku
ciekawe czy eli powie , wydaje mi się że po wie
tez bym zjadła ten deserek
Loren jedna porcja dla twojego fana moze ? słodko prosze
i teraz znów nie moge sie doczekac kolejnego rozdziałuu
ciekawe czy u nas bedzie taka zima ...<3
zycze weny duzooooooooo <3
Dziękuję pięknie i cieszę się, że udało mi się uprzejmnić Ci poniedziałkowy poranek :D
UsuńDla fana zawsze, tyle porcji ile sobie zażyczysz <3
Oj chciałabym taką zimę, bardzo bardzo, szczególnie w święta.
Huraaa...ubieram się i lece do Lorena po deserek
OdpowiedzUsuńnooo dawno takiej zimy nie były
jak w tą poprzednia szłam rano we wigilie jeszcze do sklepu
to takie kurde ciepło , brak sniegu to na pewno wigilia...
Zero klimatu :/
UsuńŚwięta bez śniegu to święta tylko w połowie
zgadzam się w 200 % więc na swięta idzimy do Lorena
Usuńjak myslisz wpusci nas ?
Wszystko zależy od jego "świątecznego" nastroju :D
Usuńja juz planuje prezenty hahahahah
Usuńnp co sobie kupic na swięta
Ame masz jakies pomysly na prezenty ?
wogle mozna z tobą ggdzieś popisać oprocz tu ?
Ja to się w ogóle na prezentach nie znam niestety XD
Usuńjasne, gg 66644363, ewentualnie na mailu ameakai@wp.pl
Napisałam juz na meilu do cb :)
Usuńz tymi prezentami zawsze problem
Jakże miłym zakończeniem a w sumie początkiem dnia był ten rozdział. Obyś szybko znów coś napisała no i oczywiście też chce wpaść do Lorena na święta ;)
OdpowiedzUsuńSs
imprezka u Lorena się szykuje ...happy
UsuńBardzo mi miło ❤
UsuńJa to bym chętnie wpadła do niego, żeby się najeść.
i mieć ładne widoki
UsuńLorenowe widoki
gorąca czekolaka
kominek
kiedy mozna sie spodziewać nowego rozdziału ?
OdpowiedzUsuńNa razie nie mam głowy do pisania, więc trudno powiedzieć... Być może w święta sklecę coś, co będzie miało ręce i nogi
UsuńCzekam z niecierpliwością. Może uda się coś napisać przed sylwestrem ? Dużoo weny :)
OdpowiedzUsuńSs
Przykro mi, ale niestety nie :cc mam za dużo egzaminów w tym semestrze i za dużo nauki, a pisanie za bardzo mnie rozprasza. Wrócę dopiero po sesji
UsuńHej,
OdpowiedzUsuńpostanowiłam się przywitać, trafiłam tutaj no już w święta, (swoją drogą wszystko dobrego w nowym roku), nie odzywalam się bo myślałam, że wlaśnie uda mi się wszystkie przeczytać, ale właśnie teraz wiem, że to jednak więcej czasu zajmie... jestem obecnie na czytaniu trzeciego (oczywiście pod każdym coś tam skrobnę)...
ale wróćmy do opowiadania, powiem tylko rewekacja - tematyka właśnie taka jaką szukam, a postacie wspaniale wykreowane...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Basia
Witam witam c:
UsuńZawsze cieszę się kiedy pojawia się tu ktoś nowy.
Dziękuję bardzo za poświęcanie czasu na czytanie moich wypocin, rownież życzę wszystkiego dobrego i pozdrawiam!
Nie moge się doczekac nowego rozdziału <3
OdpowiedzUsuńHejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, naprawdę piękne ciekawe czy Eli powie to słowo ten deserek och i te aluzje, sytuacje...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza