poniedziałek, 1 października 2018

Rozdział XVIII - Zakazane imiona



Loren

       - Enzo? - Złotowłosy wyciągnął swoje małe ręce w stronę kołyszącego się na wietrze hamaka, przewieszonego między dwoma wysokimi drzewami, które rzucały cień na leżącego na nim ciemnowłosego chłopca. Jego twarz przykryta była słomianym kapeluszem, spod którego wystawały przydługie, trącane wietrzykiem włosy, a książka, która nie zdołała go uwięzić między słowami, leżała na jego unoszącej się spokojnie piersi, wznosząc się wraz z nią, jak na tafli kołyszącego się morza. Nogi miał skrzyżowane w kostkach, a bose stopy, po których wędrowała zagubiona mrówka, wsparte o chropowatą korę drzewa. - Loren. - Sześciolatek pociągnął za krawędź ulubionej, nieco spranej i zdecydowanie za dużej koszuli brata, a gdy to nie poskutkowało, podskoczył na palcach i udało mu się złapać rąbek kapelusza, odsłaniając twarz drzemiącego. Na czole pojawiły się łagodne zmarszczki, sklejone drzemką powieki zacisnęły się mocniej, aby chwilę później odsłonić ciepłe tęczówki oraz zwężające się pod brutalnym światłem czarne źrenice.

       - Milo… - mruknął, przecierając oko i rozglądając się na boki w sennej dezorientacji. - Co się dzieje? - Podniósł się, tak, aby głowa zajęła pozycję wyższą niż stopy i mrużąc powieki, dojrzał w oddali czubek głowy przemieszczający się szybko po łące oraz długie, brązowe włosy powiewające na wietrze. Promień słońca przedarł się przez mozaikę liści drzew i zaatakował jego oko. Skrzywił się brzydko i schylił głowę, patrząc w zielonkawe, bystre oczy.

       - Mogę? - Zielonooki ostentacyjnie poruszył wyciągniętymi palcami. Starszy uśmiechnął się, złapał go pod ramiona i wciągnął na górę, układając przy sobie. - Co czytasz? - Podniósł książkę z twardą oprawką, która mieściła setkę stron zapełnionych dziesiątkami przepisów oraz ich historią, i pogładził palcami ciemną, matową okładkę, kolorem mogącą zlać się z korą drzewa.

       - To od dziadka – Ciemnowłosy otworzył stronice, próbując odnaleźć miejsce, w którym skończył czytać, zanim uśpiły go delikatne podmuchy wiatru i przygrywające mu szelest liści, ćwierkanie ptaków, buszujących w koronie drzewa, cicha muzyka grająca w radiu, a także dobiegający z daleka śmiech Camille, która jak postrzelona latała po polach, zbierając – albo deptając – polne kwiaty oraz podkradając winogrona ze skraju winogronowych rzędów.

       - Ugotujesz mi coś? - Młodszy zagłębił swe małe palce w brązowe fale włosów brata i wyszczerzył się szeroko, odsłaniając urzekający brak dwóch jedynek. Starszy, bez wątpienia urzeczony tym wybrakowaniem, przymknął jedno oko i jedynie leniwie podrapał się stopą po łydce, dając młodszemu nieme pozwolenie na targanie jego fryzury, której i tak nie poświęcał nigdy zbyt wiele czasu.

       - Jak wyrosną ci zęby – odparł z krzywym uśmiechem i w odpowiedzi poczochrał gładkie, złote włosy. Zielone oczy nagle zostały przysłonięte powiekami, kąciki ust zmieniły kierunek, głowa opuszczona na większe ramię, a ręka owinięta wokół niego. Loren pomachał dłonią w powietrzu, odpędzając małą muszkę, która tylko odwiedziła go w drodze do ogryzka wyrzuconego wcześniej w trawę. Uniósł się jeszcze wyżej i ściągnął brwi. - Ej, no, żartowałem. Moje umiejętności kulinarne są na razie do d… To znaczy, są na zbyt niskim poziomie, nie gotuję jeszcze tak dobrze…


       - Nie musi być dobre. Zjem wszystko.

       - Narazisz się dla mnie na zatrucie pokarmowe?

       - Tak! Chcę spróbować pierwszy!

       Widząc jego upór, Loren roześmiał się leniwie, dostosowując się do lenistwa przyrody, leniwie szamoczących się liści, leniwych kształtów cieni, leniwych muszek, upijających się słodyczą ogryzka. Lenistwo dnia zakłócała jedynie Cami w swoich żywiołowych polnych maratonach. Gdyby tylko dało się upić winogronami prosto z pnącza, odechciałoby się jej tych harców i ległaby gdzieś w kupie połamanych w biegu kwiatów...

       - Umówmy się tak, że ugotuję ci coś, jak tylko się nauczę i dziadek uzna to za jadalne, zgoda?

       - Obiecujesz? - Z pulchnej, rumianej twarzy zniknął smutek, a powróciła dziecięca radość. Mały manipulator, pomyślał Loren i pokręcił głową, śmiejąc się.

       - Obiecuję.

       Milo zabrał książkę z jego rąk. Loren zaczął mu opisywać przepis, którego dzień wcześniej uczył go dziadek, nie raz narzekając przy tym pod siwym wąsem, że chłopak bardziej dba o estetykę na talerzu niżeli o smak dania, kiedy podbiegła do nich Camille, cała zdyszana, z kieszeniami wypchanymi winogronami, poplamioną sokiem bluzką i nieco pogniecionym kwiatem w poplątanych przez wiatr włosach. Przesunęła nogi brata i wepchnęła się na hamak, który, gdyby tylko mógł, jęknąłby żałośnie pod ciężarem trzech osób. Wyciągnęła z kieszeni owoce i podzieliwszy się wpierw z braćmi, zaczęła jeść wygłodniale, opierając głowę o drzewo, oraz opowiadać żywiołowo jak to rano prawie wpadła do sadzawki, przechadzając się po okrążającym ją murku.

       Najstarszy brat, z powagą mędrca, który przebył pół świata, oraz elokwencją nie pasującą do jego wieku, w teatralnym uniesieniu zaczął karmić ją wymyśloną historią, jakoby kiedyś w miejscu sadzawki, po której teraz pływały lilie wodne, był skarb, który wykopał ojciec, gdy młodszego rodzeństwa jeszcze nie było na świecie. Zdradliwy dołeczek formował się w jego policzku, gdy naśmiewał się wewnętrznie z jej ufnej miny, przynajmniej dopóki nie odezwał się najmłodszy, psując jego historię. Nie zdążył nawet dotrzeć do części, w której przy rzekomym skarbie miał zostać odnaleziony również stary szkielet człowieka, którego duch nawiedzał nocami sadzawkę.

       - Braciszek wciska ci kit. Łże jak z nut!

       - Ty cholero! - Camille oburzyła się i cisnęła winogronem w czoło Lorena, który zaczął udawać, że ów winogrono zabiło go niczym pocisk wystrzelony z pistoletu, lecz przestał, gdy winogrona wciąż nadchodziły i zamiast od nich umierać, zjadał je, nabijając się z siostry, która, prychając, szybko zaczęła zbierać owocowe pociski, ponieważ jej kieszenie zostały opróżnione i nie została z niczym, prócz naburmuszenia.

       - Poczwara – odparował jej, na co wyciągnęła język, i zerknął w stronę na wpół zamyślonej, na wpół rozbawionej twarzy najmłodszego. - Łże jak z nut? Gdzie to usłyszałeś? - spytał.

       - Dzisiaj. To znaczy, że ktoś kłamie, prawda? – wyseplenił, obracając okrągły owoc w palcach.

       - Tak. W telewizji tak powiedzieli?

       - Nie. Mama. Do taty.

       Zmarszczył brwi i zamrugał, przyglądając się młodemu. Lekki podmuch rozwiał jego włosy i przywiódł w ich stronę zapach soku jabłkowego ze szklanego dzbana, stojącego na małym stoliczku w ogrodzie, a kilka wirujących listków spadło na nich z drzewa, odłączając się od zielonej familii.

       - Kłócili się?

       - Chyba… - Włożył winogrono do ust. - Później tata wyszedł i mama… - Popatrzył na niego okrągłymi oczyma, a potem na Cami, która również zaczęła się przysłuchiwać, wyciągając z ust pestkę i wyrzucając ją za hamak. Pestka dołączyła do ogryzka oraz zabytkowego, niedziałającego od dawien dawna zegarka, który spadł najstarszemu z nadgarstka, gdy jeszcze sobie beztrosko drzemał. - Płakała, ale… Ale nie mówcie jej, że wam powiedziałem!

       W ogrodzie nastąpiła nieprzyjemna cisza, nawet ptaki magicznie umilkły, a pszczoła która szybowała w ich stronę, zmieniła kierunek lotu. Loren pogłaskał złote włosy, wyplątał się z plątaniny kończyn rodzeństwa i wstał z hamaka, zanurzając stopy w miękkiej, nagrzanej od słońca, łaskoczącej trawie. Ciepłe, letnie podmuchy zmieniły się w zimne i ostre.

       - Gdzie idziesz?

       Zadrżał, owiany chłodem.

       - Gdzie idziemy?

*




Eli

       Szliśmy w milczeniu. Zdążyło się już zrobić ciemno, a manewrowanie przez porywy wiatru, który ciskał w nas mroźnymi podmuchami i próbował zdmuchnąć na drugi koniec ulicy było nad wyraz trudne, przynajmniej dla mnie, dlatego też byłem pół kroku za nim, chowając się połowicznie za jego szerokim ramieniem i ukrywając przed śniegiem, raz cisnącym się w oczy, a raz zmieniającym kierunek i walczącym o przedarcie się przez szalik, aby lodowatym językiem posmakować karku. Mogłem mieć tylko nadzieję, że to zimno ostudzi jego gniew i jednocześnie otrzeźwi mnie, wypędzając alkoholowy szum z głowy.

       - Szybciej – ponaglił mnie w pewnej chwili, akurat gdy dobiegałem do niego, bo nagle postanowił przyspieszyć. Złapał mnie za rękę i włożył ją do swojej kieszeni, i brnęliśmy tak oblizywani przez tę zamieć, jak dwóch rozbitków na Syberii, dążąc nie wiadomo dokąd, szukając nie wiadomo czego.

       Migające wystawy sklepowe były przyozdobione świątecznymi dekoracjami, gdzieniegdzie z szyldów i gałęzi pojedynczych, zmarzniętych drzew zwisały ostro zakończone sople lodu, grożące wbiciem się w wełniane czapki przechodniów. Wały śnieżne zostały zepchnięte ciasno pod krawężniki, ale zima sprzeciwiła się tym ludzkim poczynaniom, prychnęła tylko, wydmuchując biel i ułożyła na chodnikach kolejne warstwy lodowej pierzyny, która skrzypiała głośno pod naszymi nogami, przyjmując w siebie odciski naszych butów. Nowy Jork w objęciach śnieżnego potwora wyglądał tak samo imponująco, jak wymalowany brązowo-pomarańczowymi farbami jesieni, tańczącej jeszcze nie tak dawno po ulicach w sukni z wyschniętych liści. Światła wieżowców nadal nieustępliwie przebijały się przez białe, szalejące chmury i pięły się w górę, prężąc wytrwale ku odzianemu w szarość, prawie niewidocznemu niebu, a gdzieś w oddali grała muzyka, przenikając przez świsty wiatru. Śpiewający wyśpiewywał tylko: „Niech, pada, niech pada, niech pada”. Ciekawe, czy nadal by tak beztrosko śpiewał, gdyby śnieg próbował mu się wedrzeć pod powieki i zmienić gałki oczne w lodowe kule.

       Skręciliśmy za rogiem i prawie weszliśmy na wyrastającego z ziemi, małego, koślawego bałwana, który stał na środku, jak ostrzeżenie, aby nie iść dalej. Minęliśmy go, a potem dwójkę dzieci, z których jedno ciągnęło to mniejsze na sankach, prując naprzód w towarzystwie szczekającego i podskakującego radośnie kudłatego psa, który próbował złapać płatki w powietrzu, zanim te zdążą zginąć w morzu innych. Tak jakby wyssali całą radość z powietrza, przeszyło mnie uczucie nostalgicznego smutku i dotarło pod warstwy ubrań skuteczniej niż mróz.

       Jakby to wyczuwając, ścisnął lekko moją dłoń, więc podbiegłem o krok, zrównując się z nim i naciągając pasiastą, mleczno-beżową czapkę na czoło.

       - Gdzie idziemy? - spytałem, wypuszczając z ust obłok pary, a wpuszczając w zamian do środka zimny płatek śniegu, który zaraz się rozpuścił. Pan zatrzymał się nagle i wbił zamglony wzrok w stronę śmiejących się dzieci. - Wracamy do kamienicy?

       - Idziemy przed siebie. - I ruszył znów, a chłód jego głosu zlał się z chłodem panującym wokoło.

       Szliśmy tak przed siebie jeszcze z dziesięć, piętnaście minut, od czasu do czasu obijając się o swoje boki - raczej z mojej winy, bo chyba jednak miałem słabszą głowę i wiatrowi łatwiej było mną miotać - i zwalniając trochę, bo zmęczyło nas przepychanie się przez mroźny puch, ten leżący na chodnikach i ten tańczący w powietrzu. Stanęliśmy w miejscu, a Pan spojrzał na mnie w końcu i ulżyło mi, bo przestał wyglądać już jak tykająca bomba, która miała lada chwila wybuchnąć. Razem z ulgą przyszło jednak zmartwienie krążące gdzieś pod skórą od czasu wyjścia z mieszkania, ponieważ, mimo że nie przypominał już bomby, wcale nie można było powiedzieć, że wszystko było w porządku.

       Na końcówkach jego rzęs uformował się srebrny, pobłyskujący szron, zapewne tak samo jak i na moich, ale pomyślałem, że ten jego na pewno zaraz się roztopi, bo jak można być tak blisko tych gorących oczu i nadal być zimnym? To nie lada wyczyn.

       Zima buchnęła w niego ze zdwojoną siłą, niezadowolona z tego jak bardzo jest nią nieporuszony. Na ten atak zareagował jedynie lekkim potrząśnięciem ramieniem, od niechcenia strzepując z niego puchaty śnieg.

       Wyciągnął coś z drugiej kieszeni, coś zadzwoniło, coś błysnęło w powietrzu, i zaraz wsunął klucz do drzwi, przekręcił go, wsunął drugi do drugiego zamka, a później i jeszcze trzeci do trzeciego, a gdy już spodziewałem się zobaczyć czwarty, otworzył wrota i wtoczyliśmy się do środka wraz z ostatnim podmuchem wzburzonej zimy, zamykając jej drzwi tuż przed nosem. W trakcie naszej drogi zdążyłem się przyzwyczaić do zimna, więc teraz zacząłem się gotować, jak mrożonka wrzucona do wielkiego gara wrzątku.

       Odsuwając szalik z ust, wciągnąłem lekki zapach cynamonu i rozejrzałem się, rozpoznając wnętrze restauracji. Popatrzyłem pytająco na Pana.

       - Nie zdążyliśmy zjeść deseru. - Wzruszył ramionami i ściągnął czapkę z mojej głowy, uwalniając spod niej prawdziwe piekło, które próbowałem przyklepać palcami, bez nadziei na wprowadzenie ładu. - Kolacja bez deseru to nie kolacja. Potrzebuję czegoś słodkiego. I nie chce mi się jeszcze wracać, bo jak wrócę, to żadna siła nie wyciągnie mnie przez tydzień.

       A to oznaczało, że i mnie również, na co nie mogłem narzekać.

       Wyszliśmy z płaszczy, szalików oraz rękawiczek, które górą zaległy na wieszaku.

       - Możesz ściągnąć buty, podłoga jest czysta. - Więc wyszliśmy i z zaśnieżonych butów i idąc krokiem posuwisto-ostrożnym, daliśmy się pochłonąć przez nieprzeniknioną ciemność, podążając w kierunku wyznaczanym przez Pana.

       Znalazł jakiś pstryczek na ścianie i lampki na stołach rozbłysły ciepłym światłem przesączającym się łagodnie przez bordowo-złote abażury, tak samo jak te na suficie, nie zwykłe lampy, żadne żyrandole, ale małe światełka, jakby sklepienie poprzecinane było wieńcem lampek choinkowych. Jedne były mniej intensywne, a inne bardziej, przez co nie wiadomo było, czy sufit jest bliżej, czy też dalej. Przypominał trochę piękne, nocne niebo i rozlane na nim gwiazdy. Cisnęła mi się do głowy jakaś myśl, lecz nie zdołała przedrzeć się przez bagno innych, które szybko ją zjadły.

       Przeszliśmy przez dwie sale i skręcając w lewo za schodkami prowadzącymi w dół na niższy poziom, weszliśmy do krótkiego, dość ciasnego, klaustrofobicznego korytarzyka, na którego końcu znajdowały się ciemne, eleganckie drzwi. Skręciliśmy wcześniej do przejścia po prawej stronie, którego prawie nie było widać w niedającej się unicestwić ciemności. Owa ciemność, zajmująca znaczącą część restauracji, zdawała się być nieodłącznym, a może i kluczowym elementem tego miejsca, jak jakiś senny potwór, który wyrósł z zakamarków, by rozpęcznieć na całej przestrzeni, czyniąc z siebie stałego mieszkańca, przedzierającego się teraz pomiędzy oświetlonymi punktami.

       Gdy Pan wszedł pierwszy do środka i zaświecił dużo intensywniejsze, wręcz rażące w oczy i drażniące potwora światło, okazało się, że jesteśmy w kuchni. Dość duża, idealnie czysta, biało-grafitowo-srebrna. Zniechęciła mnie trochę ta biel i czystość, ale gdy zobaczył, że stoję w progu jak kołek, machnął zapraszająco ręką, więc musiałem wejść, żegnając przyjemny mrok.

       - Witamy w kuchni magika Lorena, który zaraz wyczaruje ci taki deser, że zapomnisz, jak się nazywasz. - Machnął dłonią w pełnym gracji geście i skłonił się teatralnie, z wilgotną od roztopionego już śniegu, ciemną falą opadającą na czoło, wbijającą mu swoją końcówkę do oka. - Ał, kurwa. No i nie wyszło. - Odgarnął włosy, zaczesując je palcami do tyłu, choć i tak jednemu pasemku udało się wywinąć.

       Zdałem sobie sprawę, że znowu stoję jak kołek, tym razem jeszcze uśmiechając się pewnie nieco pijacko, więc rozejrzałem się dookoła, rozeznając w pomieszczeniu oraz zastanawiając się, czy rzeczywiście byłby w stanie zaserwować mi taki deser zapomnienia, bo jeśli tak, to chętnie bym skosztował, może nawet dwa, tak dla pewności, że nigdy już sobie nie przypomnę.
Pod sufitem znajdowało się kilka małych, podłużnych okienek, zamkniętych i zasłoniętych, a na białych ścianach nie było nic prócz haczyków na chochle i tym podobne oraz staroświeckiego zegara, który był dowodem na to, że to faktycznie musiało być terytorium Pana.

       - Niezbyt tu kolorowo – stwierdził, oparty o drzwi lodówki. - Ale stwierdziłem, że do restauracyjnej kuchni nie będę wnosić swoich gratów.

       - Oprócz zegara – wyrwało mi się.

       - No, oprócz zegara. - Spod widocznego wyczerpania, wykrzesał z siebie uśmiech i odsunął od drzwi lodówki, aby je otworzyć. - Nie mogłem się powstrzymać. Siła wyższa.

       - To nie graty – wypaliłem znów, przez co jego uniesiona brew wyłoniła się zza drzwi. - Twoje antyki. Znaczy… Podobają mi się. Panie.

       - No raczej – odparł, znów znikając. - Gdyby ci się nie podobały, dostałbyś pierdolca w mojej kamienicy. Masz szczęście.

       Przyznałem mu rację skinieniem, którego już nie widział i podszedłem bliżej niego, opierając się o podłużną, dość szeroką kuchenną wyspę, jedną z dwóch stojących równolegle. Słuchałem jak mamrocze coś do lodówki o starych abażurach, którymi przyozdobił lampki na stolikach oraz o długim, wąskim dywanie, który leżał kiedyś pośrodku jednej sali, ale nikt go nie zauważał, bo było zbyt ciemno, a w dodatku kiedyś się o niego potknął, zderzając się ze swoim kelnerem i niechcący nabijając mu na czole guza, więc musiał zabrać obu na zaplecze, i dywan i oszołomionego kelnera.

       - Cavalucci? - zapytał nagle, wypowiadając z akcentem dziwną nazwę, której nigdy wcześniej nie słyszałem. Czy to mogła być nazwa materiału z którego wykonany był dywan? Albo nazwisko jego wykonawcy? Nie wiem. Kręciło mi się w głowie.

       - Cavalucci...? - powtórzyłem pytająco, masując czoło, pod którym co chwila odzywał się zezłoszczony głos Pana i pojawiał się błysk bólu w jego oczach na wspomnienie o niejakim Milo oraz rodzicach. Czy to był jego brat? Jeśli tak, to co się stało, skoro na posągowym marmurze pojawił się objaw człowieczeństwa? Nie wiedziałem, Boże, nic nie wiedziałem i od tego bolała mnie głowa, ponieważ chciałem wiedzieć, a nie naprawdę powinienem. Chciałem wiedzieć co się przytrafiło jego rodzinie, jak trafił tu, gdzie teraz jest, kto uczył go gotować, a kto uczył zabijać… Czemu jest tym, kim jest? Czy tak samo jak ja nie miał wyboru? Rozbudzona ciekawość była nie do zniesienia, a być może nigdy miałem jej nie zaspokoić. Być może jedyne, co miałem wiedzieć, to to, że na pewno nigdy nie mogę wypowiedzieć tego usłyszanego dziś imienia. Kolejne imię do imion, których nie wolno wymawiać.

       - Deser.

       Zatopiony połowicznie w myślach, pokiwałem głową, przypatrując się jego barkom i palcowi, który postukiwał w bok lodówki.

       - Tiramisu? Nie, nie, zbyt typowe. Może Cannoli? Hmm… Biancomangiare? - rzucał coraz to dziwniejszymi nazwami, które nic mi nie mówiły, aż w końcu spytał: - Na co masz ochotę?

       - Zjem cokolwiek przygotujesz, Panie - wymamrotałem nieprzytomnie.

       Jego palec zatrzymał się w pół stuknięcia, a barki lekko się napięły, jak gdyby spadł na nie nagły ciężar i musiał go utrzymać, by nie upaść. Już myślałem, że powiedziałem coś nie tak, albo że z ust naprawdę uciekła pierwsza myśl, gdy poruszył łopatkami i pochylił głowę, sięgając po coś. Po chwili jednak wrócił do pozycji wyjściowej i między nami zawisły dziwnie napięte bezbarwne nici ciszy. Powtórzyłem szybko w głowie nazwy, które usłyszałem przed zaledwie kilkunastoma sekundami i zatrzymałem się przy jednej z nich.

       - Cannoli? - powtórzyłem nazwę deseru.

       Zerknął na mnie przez ramię.

       - Znasz?

       Pokiwałem ochoczo głową, przypominając sobie kultową filmową kwestię.

       - Zostaw broń, weź Cannoli – zacytowałem, słysząc w głowie głos otyłego Włocha w średnim wieku, a przyćmiony zdrowy rozsądek skwitował to pełnym zażenowania westchnieniem.

       - Uroczo – Skomentował tymczasem Pan, unosząc wesoło brew. - Oglądałeś Ojca Chrzestnego? - Obrócił się z wyrazem rozbawienia na twarzy i podwinął rękawy golfa, odsłaniając silne, ale smukłe przedramiona, wycałowane słońcem, aby jeszcze bardziej rozdrażnić zimę.

       - Tak. Już dawno. Ty też, Panie? - spytałem z ożywieniem, bo to scena na tyle znana, że nie musiał oglądać filmu by ją znać.

       - Taa… Pewnie jeszcze dawniej niż ty. Ale niezbyt przepadam za filmami o mafii. - Nachmurzył się lekko i obrócił z powrotem do lodówki. - A więc Cannoli.



*

       Właśnie owijał ciasto folią spożywczą, a ja, udając dozorcę zagarniającego śnieg, wyprostowaną dłonią jeździłem po grafitowym blacie, zbierając rozsypaną mąkę na kupkę. Zakręciło mnie w nosie od unoszących się w powietrzu drobinek cynamonu, kakao i cukru pudru. Z radia płynęły spokojne, słodkie, ale i nieco smutnawe dźwięki. Słodki smutek. Jak rozsypany cukier puder lądujący na podłodze.

       - Wyciągniesz z lodówki serek? Taki w słoiku z zielonym wieczkiem. Albo z żółtym?

       Potarłem o siebie białe ręce, próbując strząsnąć z nich proszek i otworzyłem lodówkę.

       - Jest tylko z zielonym, Panie.

       - Weź go. I jeszcze śmietanę – dodał.

       Znalazłem i słoik i śmietanę, i położyłem je na blacie.

       - A, no i cytryna. - Otworzył drzwiczki szafki pod blatem i zaczął czegoś szukać, przetrząsając kuchenne przyrządy. Wyciągnął dwie misy, blender i, jeśli dobrze rozpoznałem, małą tarkę, którą położył obok wyciągniętej przeze mnie cytryny. - Ty ubijesz śmietanę – Postawił przy mnie jedną miseczkę wraz z urządzeniem do ubijania i spojrzał na mnie, gdy wziąłem ją do ręki, mrużąc oczy i kiwając się lekko na boki. A może to nie ja się kiwałem, ale wszystko wokół?

       Z lekka zaskoczony i ucieszony, że mogę się na coś w końcu przydać, a także nieco zestresowany tym, że przy czymś takim mógłbym polegnąć, ostrożnie przelałem śmietanę do okrągłej miski i podłączyłem urządzenie do prądu. Znalazłem włącznik, ale wstrzymałem się, nadal czując na sobie jego spojrzenie.

       Zadarłem głowę do góry, aby je pochwycić.

       - Robię coś nie tak? - spytałem zaniepokojony.

       - Nie, nie. Masz mąkę na nosie.

       Zmarszczyłem brwi, próbując dojrzeć swój nos, który przetarłem wierzchem dłoni, przy okazji odpierając atak, który przypuściły moje włosy na czoło.

       - Teraz jeszcze na czole.

       Ponowiłem próbę, tym razem drugą dłonią.

       - Rany Boskie… - Westchnął, kręcąc głową, wytarł ręce o ścierkę i jedną przytrzymał w miejscu moją twarz, a palcami drugiej wytarł mąkę. - Już.

       - Dziękuję, Panie. - Nadal nie wypuścił mojej twarzy, wpatrywał się tylko, jakby zobaczył w niej coś interesującego albo, co gorsze, coś, czego widzieć nie powinien. Przestąpiłem z nogi na nogę. Mruknął pod nosem coś o tym, że się kiwam, opuścił ręce, pochylił się, objął mnie ramieniem i jakbym ważył tyle co piórko, podsadził na kuchenny blat, przez co moja głowa znalazła się kilka centymetrów wyżej od jego.

       - Panie, Panie… Czemu ciągle to „Panie”? - burczał. - I czemu jesteś taki niski, Frodo? - Odsunął się w końcu, klepnąwszy mnie wcześniej w kolano i do swojej miski przełożył biały serek.

       - Nie wiem, chyba Bóg tak chciał… - odparłem z westchnieniem, odpowiadając tylko na drugą część, co skomentował cichym śmiechem i lekkim trąceniem mnie łokciem.

       - Pytam serio. Twoja mama była niska?

       Przekręciłem głowę z namysłem.

       - Chyba… Chyba tak.

       - Chyba? Co to znaczy? Nie pamiętasz jej?

       - Pamiętam – uciąłem niezbyt uprzejmie, więc dodałem szybko, ze wzrokiem utkwionym w misce: - Tak, to chyba po niej. - I włączyłem ubijanie białej śmietany, a on zaczął miksować biały serek, dosypując do niego cukru pudru, więc obaj zamilkliśmy, nie mogąc się porozumiewać w tych dźwiękach, które zjadały słowa radiowej piosenki. Potem ubijałem tylko ja, a Pan ścierał na tarce wyparzoną, żółtą skórkę z cytryny, której wiórki leciały, po drodze wirując wokół własnej osi, do zmiksowanego serka.

       Skończyłem i potrząsnąłem miską, testując puszystość.

       - Jest dobrze – powiedział, nurkując wzrokiem wgłąb naczynia. Zabrał ją i zaczął mieszać serek z ubitą śmietaną. Skrzyżowałem łydki, wsunąłem dłonie między uda i by zabić czas, liczyłem zmarszczki na zgięciach jego zgrabnych, długich palców, podążając później wzrokiem wzdłuż dwóch żył, wybrzuszających skórę dłoni, które ruszały się mechanicznie, i ciągnących się dalej przez nadgarstek, łagodniejąc w miarę zbliżania się do fałdów czarnego rękawa opinającego skórę tuż nad łokciem. Jeszcze trochę wyżej, pod materiałem, krył się jego tatuaż... - Przyglądasz mi się. - Napotkałem jego wzrok, który w drodze do oczu, zahaczył o usta, zatrzymując się na nich o sekundę za długo bym nie poświęcił temu spojrzeniu kilka rosnących jak na drożdżach myśli.

       - Tak – przyznałem odważnie, ponieważ nie lubił, gdy przepraszałem, a przeprosiny akurat pierwsze przepychały się naprzód.

       Kącik jego ust uniósł się nieznacznie, a ciepły uśmiech zaczął się błąkać na wykrojonych w marmurze wargach.

       - Chyba dałem ci wypić za dużo wina.

       Oj, chyba tak.

       Nadal mu się przyglądałem i on mi się przyglądał, przytrzymując w miejscu skrzyżowany wzrok oraz nadal mieszając. Uzmysłowiłem sobie, że prowadzę udział w cichej rywalizacji, więc by ją zakończyć, z nagłym zainteresowaniem rzuciłem okiem na zwisającą z haczyka chochlę.

       On tymczasem przełożył serek do śmietany i mieszał je ze sobą, stukając łyżką o ścianki miski.

       - Czyli? - Podjął znów.

       - Hm?

       - Twoja mama. Opowiedz mi o niej.

       Spiąłem się natychmiast, mimo że wino wprawiało moje ciało w przyjemne rozluźnienie. Potarłem jedną stopą o drugą, strząsając trochę cukru pudru i zmieniłem ułożenie palców dłoni spoczywających wciąż między udami, potem znów, i jeszcze raz.

       - Była… niska – odbąknąłem w odpowiedzi, opuszczając głowę i zaniepokojony rejonami, na które wchodzimy, skierowałem spojrzenie w stronę kolan, z nadzieją, że nie będzie drążyć.

       - I…?

       Przełknąłem ślinę.

       - I… Odziedziczyłem też po niej kolor włosów.

       - Hmm… - Kontynuował mieszanie, tym razem zmieniając kierunek. - Gdzie pracowała? Mieszkaliście w domu?

       - Panie, jeśli mogę… - Skryłem nieufność pod fałdami wyważonej obojętności. - Dlaczego chcesz, abym o tym mówił? Czy to ważne?

       Wyjął łyżkę z miski i włożył ją do ust, po chwili wyciągając, oczyszczoną z białego nadzienia.

       - Nie wiem – odparł cicho, z namysłem, niedbałym gestem wrzucając celnie łyżkę do zlewu. Odepchnął się od blatu, idąc w stronę lodówki. - Poczekamy sobie trochę na to ciasto. Wypadałoby spożytkować jakoś czas. - Do środka włożył miskę, uprzednio dokładnie zakrywając ją szeleszczącą folią. - Nie każ mi się ciągnąć za język…

       - Nie każę ci mnie ciągnąć za język, Panie – zaoponowałem, oburzony sugestią, że mógłbym mu kiedykolwiek kazać coś zrobić.

       - No dobrze… W takim razie nie będę już nic robić z twoim językiem.

       Oparł się o szafkę naprzeciwko mnie, przyjmując pozę zakrawającą o prowokację, i wziął do ręki miskę ze śmietany. Przygryzłem wnętrze wargi, wyczuwając aluzję w jego głosie i z zakłopotaniem strzepnąłem mąkę z kolana, biorąc łobuzerski ognik w jego oczach za wymysł wybujałych meandrów wyobraźni. Sunąc palcem po białych ściankach, zlizywał pozostałości, zerkając na mnie z cierpliwym wyczekiwaniem. Westchnąłem cicho i rezygnując z prób pozbycia się bieli, zacząłem zakreślać jej kształt.

       - Była bibliotekarką. Później na drugiej zmianie pracowała w wypożyczalni filmów – wyznałem niechętnie i może ze strachu przed tym, że jego ostatnie słowa mogłyby okazać się prawdą. Nie podobało mi się takie werbalne powracanie do przeszłości, która wychodząc na powierzchnię w postaci słów, wydawała się mniej odległa niż wtedy, gdy przywoływałem ją w obrębie własnych myśli, gdzie bardziej przypominała film, który obejrzałem dawno temu i od czasu do czasu powracałem do niektórych scen.

       Kolejny raz włożył palec do ust, po czym wyciągnął miskę w moją stronę, więc ja również nabrałem słodyczy.

       - Myślałem, że takie wypożyczalnie już nie istnieją.

       - Teraz już pewnie tak, Panie. Minęło trochę czasu. - Powiedziałem tonem, który nie mógłby być już bardziej obojętny i zniechęcający do dalszej konwersacji. Oblizałem śmietanę, patrząc w połyskujące płytki.

       - Lubiła tam pracować? - Kontynuował.

       Zastanowiłem się chwilę, najpierw nad tym po co o to pyta, a potem nad odpowiedzią.

       - Myślę, że tak. A przynajmniej lubiła kiedy ją odwiedzałem po szkole i gdy razem oglądaliśmy w domu wypożyczone filmy.

       - Takie na kasetach? - Jego oczy niemal się zaświeciły. Sięgnąłem do wyciąganej miski, nie mogąc powstrzymać uśmiechu.

       - Nie, na płytach. Ale kiedyś byłem na zapleczu i widziałem zakurzone pudło z kasetami. Chyba już wtedy nikt ich nie używał.

       Pan prychnął i oblizał usta.

       - Uwielbiam kasety. Za gówniarza rozwijałem je z Camille i dostawało nam się od ojca. Otarliśmy się o śmierć, gdy zobaczył werandę przyozdobioną taśmami filmu, który chciał obejrzeć.

       Zobaczyłem to w wyobraźni i uśmiechnąłem się, machając w powietrzu stopą.

       - Kasety mają swój urok.

       - Szczególnie na werandzie.

       Na jego ustach również zawitał delikatny uśmiech, lekkawo smutny i ulotny, ponieważ już po chwili nie było po nim śladu.

       W normalnej sytuacji nie odważyłbym się spytać, ale byłem trochę podpity, szumiało mi w głowie, a on karmił mnie słodką śmietaną i wcale nie wyglądał na groźnego zabójcę, więc mój rozsądek niewolnika postanowił uciąć sobie drzemkę, a władzę przejęły podszepty ciekawości. Dlatego właśnie alkohol jest zły.

       - A twoja mama, Panie? - Przynajmniej starałem się by zabrzmiało to niezobowiązująco, ale gdy tylko podniósł głowę znad miski i popatrzył na mnie z czymś na wzór zaskoczenia, rozsądek zaczął wybudzać się z drzemki. - Nie chcę być wścibski…

       - Moja mama… - Sapnął pod nosem, zmieniając ułożenie nóg i delikatnie marszcząc brwi, a sekundę później je prostując. - Była artystką. Malowała obrazy.

       Wyciągnąłem z zaciekawieniem szyję i przełknąłem śmietanę.

       - Obrazy?

       - Tak. Uwielbiała naturę i zabytki, czasami łączyła oba na jednym płótnie. Okazjonalnie widziałem w jej pracowni portrety. - Zawiesił pusty wzrok w powietrzu, przestając grzebać w misce. - To przez obrazy poznała mojego ojca.

       - On też malował?

       - On? - Zaśmiał się cierpko. - Nawet sobie tego nie mogę wyobrazić. Nie...

       - Więc jak się poznali? - spytałem, słowa ważone ostrożnie, ale rozsądek przygnieciony do ziemi ciekawością.

       Uśmiechnął się.

       - Ciągniesz mnie za język.

       Wygiąłem lekko usta i zahaczyłem o miskę, nabierając kolejną porcję.

       - Wybacz, Panie, nie będę już nic robić z twoim językiem.

       Mój palec właśnie miał odbyć wędrówkę do moich ust, lecz został zatrzymany przez niego, i zamiast w moich, wylądował w ustach Pana.

       - Nie powiedziałem, że nie możesz. - Zlizał śmietanę, ugryzł lekko palec i puścił moją dłoń. Zamrowiła mnie skóra, a wyraz mojej twarzy musiał dać mu satysfakcję, bo na jego pojawiło się charakterystyczne samozadowolenie.

       Spojrzałem na niego z namysłem i pod wpływem promili dokończyłem pierwotną wędrówkę, wsuwając ten sam palec do swoich ust, bez śmietany, i oblizałem go, jak gdyby na nim była. Rozsądek pytał z oddali: W co ty grasz, Eli?, ale echo szybko znikało pod intensywnym spojrzeniem bursztynów.

       Mięśnie twarzy trochę mu stężały, uśmiech z lekka zbladł, wargi rozchyliły się nieco, a moje samozadowolenie również odrobinę wzrosło.

       Jego oczy zwęziły się, gdy powieki ciężej opadły, rzucając cień na tęczówki.

       - Rozproszyłeś mnie i nie pamiętam pytania.

       No dobrze, może wzrosło trochę bardziej niż odrobinę.

       - Twoi rodzice, Panie – przypomniałem, sięgając znów po śmietanę. - Jak się poznali?

       - Ach… - Westchnął ciężko i odgarnął włosy. Dotychczas był tak statyczny, że gdy odbił się gwałtownie od blatu i zlikwidował między nami odległość zaledwie dwóch małych kroków, których przebycie zmusiło go do oparcia się o moje kolana, miałem wrażenie, że na krótką chwilę stanęło mi serce. - Upij mnie kiedyś, to ci opowiem.

       Odłożył miskę i ułożył dłonie ma moich udach. Spojrzał mi pytająco w oczy, aby w następnej chwili, nie widząc śladu sprzeciwu, wejść pomiędzy moje nogi i usadowić ręce po obu stronach, jedną z nich burząc ułożony z mąki pagórek. Jego włosy dotknęły mojego podbródka, jedno pasmo drasnęło policzek. Zesztywniałem jak drewno, gdy pochylił czoło i oparł je o moją klatkę piersiową. Z moich ust wyszedł jakiś dziwny, nieartykułowany dźwięk, ręka uniosła się, aby natychmiast opaść na blat. Rozsądek przejął na chwilę utracone stery i stwierdziłem, że lepiej będzie się nie ruszać, mimo że alkohol ciskał we mnie przeróżnymi wizjami.

       - Irytujące – oznajmił półgłosem i palcem nużonym w mące począł kreślić białe szlaczki na moim udzie.

       - Co jest irytujące?

       - Emocje. Irytujące i męczące. Niepotrzebnie poszliśmy na tę kolację – powiedział w gruby materiał mojej – właściwie jego – koszuli i trącił guzik nosem. - Ładnie pachniesz. - Dodał pod nosem, tym razem bardziej do siebie.

       - To twoja koszula, Panie – przypomniałem, wpatrując się nieswojo w czubek jego głowy. Zrezygnowałem z zapytania o to, czy pogodzi się z Camille i czy nadal jest na nią zły. Co prawda byłem jedynakiem, więc nie wiedziałem, jak to jest kłócić się z rodzeństwem, ale wydawało mi się i miałem nadzieję, że nie pozostaną zwaśnieni na długo. - To ty ładnie pachniesz.

       - Nie czułbym nic, gdybyś pachniał tylko mną – odparł i skończył ze szlaczkami, by złapać za moją dłoń, unosząc ją do góry. Jak gdyby była to najzwyklejsza czynność na świecie, położył ją sobie na głowie, a wtedy moje palce skamieniały jeszcze bardziej, zanurzone w miękkich, nadal lekko wilgotnych od śniegu, gęstych falach, które za sprawką ów wilgoci przybrały ciemne odcienie gorzkiej czekolady. Pijackie rozweselenie opuściło mnie, pozostawiając po sobie niesmak. To była nowość, na którą nie znalazłem w głowie odpowiedniej reakcji; żaden z Panów nie pozwalał mi się dotykać w ten sposób, a gdybym nawet położył tak rękę bez pytania, co najmniej na przystawkę dostałbym w twarz. Oblałem się zimnym potem na myśl, że to mógłby być jakiś test, że sprawdzał, jak się zachowam, i jeśli zrobię coś, co mu się nie spodoba, zaraz mi przyłoży. Tak podpowiadała przynajmniej intuicja, więc czemu w głębi serca czułem, że nie mógłby tego zrobić?

       Jego głowa stanowiła dla mnie jedną wielką zagadkę nie do odgadnięcia, a teraz, gdy przylegała do mojej klatki piersiowej w tak niemal bezbronnym geście i z moimi palcami spoczywającymi w jego włosach, była jeszcze większym znakiem zapytania.

       Byliśmy tak blisko, ale ja nie widziałem między nami żadnych punktów styczności. Mógł się wzbogacać na zabijaniu i twierdzić, że jesteśmy na tym samym dnie, a mimo to nie czułem się w najmniejszym stopniu godny dotykania go inaczej niż zwykły niewolnik dotyka swojego Pana. A to na pewno nie był dobry sposób na dotykanie Pana.

       Podniósł moją drugą dłoń i tak samo jak poprzednią, położył ją sobie na włosach. Moje serce uderzyło o żebra, bo mimo że nie czułem się godny, on najwyraźniej miał inne zdanie.

       - Wiesz… Możesz nimi ruszać. Palcami – mruknął, jakby niechętnie, w manierze osoby niezdecydowanej.

       Skrzywiłem się, bo osłabił mnie swoim niepewnym, miękkim głosem. Moje myśli rozbiegły się i przeobraziły w chaos, pulsowaniem uderzając w biegu w skronie.

       - Mam na nich mąkę.

       - Mam to gdzieś.

       Jęknąłem mentalnie, wzbraniając się już nie wiadomo przed czym. Odpędzając paraliż i zaciskając zęby, wykonałem delikatny ruch palcami, zginając je w jego włosach. Zamarłem jedynie na parę sekund, patrząc na ich zaczepne owijanie się wokół moich knykci, gdy wydrążyłem w nich powolne ścieżki, nawet nie zdając sobie sprawy, że zapominam o oddychaniu. Przypomniałem sobie dopiero czując jego ciepły oddech, ogrzewający koszulę i wtedy sam wypuściłem powietrze, ewakuujące się czym prędzej z moich płuc.

       Ostrożnie przebiegłem palcami jeszcze ze dwa razy. Westchnął, opuszczając czoło jeszcze niżej, przez co dotarłem do nieco krótszych włosów przy karku, wprawiając jego skórę w lekkie drżenie. Zgasłem na chwilę, zaabsorbowany rejestrowaniem jego reakcji.

       Poruszony bezruchem, podniósł głowę, przy czym na czoło opadło mu kilka zmierzwionych przeze mnie kosmyków. Moje dzieło, pomyślałem ze zgrozą. Popatrzył mi w oczy, uderzając we mnie sprzecznymi emocjami, które się w nich kryły i odzwierciedlały moje własne. Nie wiem jakie sprzeczności kotłowały się w jego głowie, ale ja miałem ochotę jednocześnie nakryć jego usta moimi i znaleźć jego język, aby już dłużej nie myśleć, zbesztać się za to oraz odsunąć się jak najdalej, błagając, aby nie zarażał mnie znów gorącem, aby nie dał się poznać bardziej niż to się już stało.

       Nie chciałem wiedzieć w jaki sposób wywijają się jego włosy, gdy ktoś ich dotyka, nie chciałem wiedzieć, że przez jego kark pod dotykiem krótszych kosmyków przechodzi pojedynczy dreszcz, to nie była wiedza zarezerwowana dla kogoś takiego, jak ja, a nawet mimo to, gdy już ją posiadłem, odczułem głęboką niechęć do oddania jej.

       - Eli… - Wyartykułował półszeptem moje imię, z jakimś ukrytym żądaniem, ponagleniem, prośbą, może i wszystkim naraz. Wiedziony jego głosem, jak pszczoła słodkim zapachem kwiecia, straciłem wszystkie siły, schyliłem się, nadal trzymając dłonie w jego włosach, a on pokonał ostatnie centymetry i spotkaliśmy się w połowie, gdy musnął moje usta, boleśnie delikatnie, jakby kładł pojedynczy kwiat na czyichś zwłokach, chcąc je przywrócić do życia albo odwrócić nim uwagę od stopnia rozkładu.

       Trwało to może dwie sekundy, dwie przedługie sekundy, po których odsunął się, pozostawiając pustkę, odbierając kwiat. Jęknąłem cicho, jak oparzony nieproszoną myślą, na granicy pijackiej rozpaczy i załamania, a także złości, głównie na siebie oraz głębokiej dezorientacji.

       - Może ciasto jest już gotowe? - Wyszeptałem przy jego ustach, nie ufając swojemu głosowi i próbując się wykaraskać, czyli zrobić coś dokładnie odwrotnego do tego, co zrobiłbym, gdyby to był poprzedni właściciel. Normalnie, widząc w oczach takie przyzwolenie, objąłbym go nogami w pasie i jęknął cicho, zachęcająco, z wystudiowaną manierą dziwki. Ale teraz wydawało się to dziwnie nie na miejscu. Nie czekając na odpowiedź, wbrew sobie oraz rozsądkowi, który próbował się wymigać, uległem pokusie i musnąłem jego usta, tak jak zrobił to przed chwilą, tylko mocniej i o jedną, przydługą sekundę dłużej, bo może samemu o tym nie wiedząc, dawał mi coś, czego potrzebowałem, ale nie potrafiłem nazwać i tym bardziej zaakceptować, ale też za nic nie potrafiłem z tego zrezygnować.

       - Wątpię – Głęboki głos zawibrował na moich wargach i umieścił się w kąciku, w którym zostawił kolejne gorące muśnięcie. Następne na policzku, wyżej na kości policzkowej, wolno, bez pośpiechu, a potem niżej na linii żuchwy, aż powieki opadły mi na oczy, odcinając się od rzeczywistości, a głowa zaczęła opadać w tył, oddając cały dostęp gorącym ustom, które schodziły po szczęce coraz to niżej, wyznaczając wargami ścieżkę.

       Po raz kolejny przesunąłem palcami między ciemnymi włosami, wyrywając z jego gardła kolejne wibrujące mruknięcie, zsyłające falę dreszczu na moją skórę. Przeszyło mnie uczucie niepokoju oraz dyskomfortu, niemożliwego do zlokalizowania. Nie wiadomo skąd się brał, ale stawał się silniejszy i pomyślałem, że być może istniała bariera, którą miał przekroczyć, gdzie dokuczliwy dyskomfort, zmieniłby się w przyjemność, a być może już teraz go z nią myliłem, nie potrafiąc nazwać czegoś, czego nie znałem.

       Zacisnąłem powieki, wydałem urywany jęk. Może nie chciałem tego poznać? Poczułem jego dłoń w dole pleców. Usta dotarły do ucha, musnęły jego płatek i zwolniły, układając się już mniej pewnie pod uchem. Zawróciły w dół, gdzie zatrzymały się i zniknęły nagle, nim zdążyły umiejscowić się na szyi.

       Westchnąłem z drżeniem, owiany chłodem, nie czując już ani ciepła na skórze ani miękkich włosów między palcami i otworzyłem oczy, mrugając szybko. Pan zdążył się obrócić plecami, odchrząknąć cicho i drapał się po karku, mówiąc w stronę lodówki.

       - Nie ma co czekać na to ciasto. Chodź, oprowadzę cię po piętrach.

       I z dziwnym pośpiechem opuścił kuchnię, zostawiając mnie w tyle. Oszołomiony już nie tylko winem, zsunąłem się z blatu, przytrzymując się go, aby nie złamać sobie nosa na płytkach i targany wątpliwościami oraz sprzecznościami, poszedłem za nim, w drodze słuchając obelg rozstrojonego rozsądku.


*


       Mówił, ale słowa uciekały, omijając moje uszy. Tak jak zawsze słuchałem wszystkiego co wychodziło z jego ust, tak teraz nie mogłem się skupić. Skubałem tylko sparzoną jego ustami wargę i patrzyłem otępiałym wzrokiem, nie zgłębiając szczegółów, gdy pokazywał mi piętra kamienicy, która jak się okazało, cała należała do niego. Udało mi się zarejestrować tylko stół bilardowy, wygodnie wyglądające, podłużne kanapy oraz masywne fotele, więcej stolików, komfortowe przestrzenie zapewniające prywatność, wznoszące się piętrami i zamieszkiwane przez tego samego sennego potwora, który odsuwał swoje cielsko, gdy zaświecały się kolejne lampki, raniąc światłem ciemną masę.

       Stałem, rozglądając się, ale nie widząc. Oprzytomniałem nieco dopiero usłyszawszy nuty ekscytacji w jego głosie, gdy trzymając moją chłodną dłoń w swojej ciepłej odpowiedniczce, wciągnął mnie po raz ostatni do windy, która wyglądała jak wielka, złota klatka dla ptaków, powiększona do rozmiarów mieszczących ludzkie gabaryty.

       - Pokażę ci coś. Spodoba ci się. - Zamknął trzeszczące drzwiczki, wcisnął jakąś skomplikowaną kombinację brązowych guzików otoczonych drobnymi ornamentami w tym samym kolorze i wjechaliśmy piętro wyżej, na samą górę. Gdy klatka wypuściła nas na wolność, wzrok przekazał obraz do mózgu, paraliż umysłu został strząśnięty i rozdziawiłem usta ze zdziwienia. To nie było kolejne piętro, byliśmy dosłownie na górze, na budynku, na oszklonym tarasie o powierzchni trochę więcej niż połowy poziomu, w który zewsząd ciskał śnieg, nie mogąc dostać się do wewnątrz.

       Szklana bańka w kształcie kwadratu z nieco pochyłą górą miała ciepłą podłogę, na której stały dwa stoliczki, krzesła, ogromne doniczki z wysokimi łodygami roślin, leżaki i ciemnofioletowe szezlongi zasypane mnóstwem małych poduszek w różnych odcieniach stonowanej zieleni. Zatrzymałem się na samym środku i okręciłem się dookoła ze dwa razy, chłonąc już trochę wyraźniejszy widok miasta wyłaniającego się spod śnieżnej mgły.

       Ledwie to rejestrując, dałem się podprowadzić do jednego z szezlongów, na którym następnie zostałem posadzony.

       - I jak? - spytał, spoglądając na mnie z góry, z autentycznym zaciekawieniem. Czy odpowiedź nie była oczywista?

       - Podoba mi się – przyznałem, uśmiechając się słabo ze wzrokiem utkwionym w jego oczach. Przesunąłem palcami po przyjemnym, pikowanym obiciu i wyciągnąłem stopy na mały, futrzany dywanik w odcieniach szarości. Pan odsunął się, odsłaniając nie lepszy, ale nadal wspaniały, rozpościerający się przede mną widok miasta.

       Ukontentowany uśmiech i zadowolenie w jego oczach trochę rekompensowały mi brak możliwości zadowolenia go w inny sposób.

       - Zaczekaj tu. Dokończę cannoli i wrócę.

       Pokiwałem głową, odprowadzając wzrokiem jego plecy, gdy już odwrócił je w moją stronę. Wkrótce zniknął w złotej klatce, zostawiając mnie samego w bezpiecznym, szklanym azylu w samym środku burzy śnieżnej.

       Odetchnąłem głęboko i nacieszywszy oczy zimą bijącą w szyby mroźnymi pięściami, rozejrzałem się dokładniej po wnętrzu. Było dużo skromniejsze niż to w kamienicy, w której mieszkał, ale zawierało podobny rodzaj ciepła. Na okrągłym stoliczku obok zauważyłem białą, pustą popielniczkę, a na niższej kondygnacji, dzielącej nogi stolika w połowie, brunatną okładkę książki. Spychając ciekawość na dalszy plan, odwróciłem wzrok. Nie powinienem szperać po nieznanym pomieszczeniu, w którym byłem pierwszy raz. Nawet nie wiedziałem czyja to książka, Pana, czy może ten taras udostępniany był gościom i ktoś ją sobie tu położył, zapominając zabrać lub odkładając z zamiarem powrotu? To nie moja sprawa.

       Ze środka szezlongu przesunąłem się do jego miękkiego oparcia i podciągnąłem jedną nogę, zginając ją w kolanie. Dłuższą chwilę przypatrywałem się uderzanej szybie, podczas gdy od środka uderzała we mnie coraz mocniej ciekawość, domagając się zaspokojenia. Po kolejnych dwóch próbach z unikaniem tamtego miejsca, westchnąłem z rezygnacją i dałem za wygraną, wgapiając się w książkę z uporem równym chęci przywołania jej do mnie, aby nie czuć winy, gdy sam po nią sięgnę.

       Biblioteczka Pana oraz regały mieszczące się w różnych częściach kamienicy pełniły funkcję lokum dla mnóstwa książek, z których raczej dość niewielką część udało mi się przejrzeć. Były tam najróżniejsze gatunki, poczynając na thrillerach, przez książki historyczne, po książki kucharskie, wszystko w różnych językach, angielskim, włoskim, francuskim i w wieloma innych. Najczęściej czytałem te po angielsku, sporadycznie sięgając po włoskie, z których niestety rozumiałem tylko podstawowe słowa. Rozszyfrowywanie co dłuższych i bardziej skomplikowanych zdań nie szło mi dobrze, nawet przy użyciu starego słownika, który znalazłem na jednej z półek, ale z czasem zapamiętywałem niektóre prostsze zwroty.

       Mając dostęp do wszystkich tych książek, nie wiedziałem, czemu tak bardzo korciło mnie, aby sięgnąć po tę jedną, której postarzały, nieco rozwarstwiony róg wyglądał na mnie spod blatu. Ostatni raz spojrzałem w stronę windy, skubnąłem wargę, zgiąłem palce, na których nadal ciążył dotyk jego miękkich włosów i złapałem za róg twardej oprawki, z zamiarem równie szybkiego odłożenia, jak tylko dowiem się, co zawiera.

       Książka miała starą, podniszczoną okładkę, tytułowych liter prawie nie dało się przeczytać, ale mrużąc oczy, odgadłem, że było to coś po włosku. Grzbiet był lekko przecięty, stronice pożółkłe, pachnące starością, winem i słodyczą. Otworzyłem mniej więcej na środku i zobaczyłem włoskie linijki tekstu, z poplątanym zawijasem zamiast pierwszej litery rozdziału oraz poprzedzającym go, nieco przetartym zdjęciem jakiejś potrawy. Róg strony posiadał widoczne zgięcie, a róg następnej był nadszarpnięty. Przebiegłem wzrokiem kilkanaście kartek, przewertowałem kilkanaście kolejnych, udając, że rozumiem, co się kryje za nieznanymi mi słowami i wróciłem na początek. Pierwsza strona. Tytuł, autor, data i napis, niewydrukowany, składający się z ostrych, zamaszystych i nieco koślawych liter. Zdołałem przeczytać tylko jedno z nich – Lorenzo, reszty zawijasów nie sposób było rozplątać. Lorenzo… Przesunąłem palcem po napisanym ręcznie imieniu i prawie upuściłem książkę, słysząc skrzypnięcie windy.

       Drzwiczki otworzyły się, a Pan wyszedł ze środka, wolnym, niepewnym krokiem, przystając w połowie, jakby już zza krat windy zauważył jak odkładałem książkę na miejsce i nie dowierzał, że odważyłem się by grzebać bez pytania w jego rzeczach. Spojrzałem z obawą na jego twarz, ale uważny wzrok zwrócony miał w stronę półmiska, który trzymał w ręce.

       Dotarł do mnie, półmisek postawił obok, na szezlongu i gdy już zastanawiałem się, gdzie chce usiąść i czy nie powinienem odsunąć się od oparcia, robiąc mu miejsce, uklęknął, odwrócił się, oparł plecami o pikowane obicie i usiadł na dywanie, wyciągając nogi. Skrzyżował kostki i sięgnął do talerza.

       - Bon appetit - powiedział i wzięliśmy po rurce z kremem, ale nie skosztowałem jej dopóki nie zsunąłem się z szezlonga i nie dołączyłem do niego, siadając obok na dywanie.

       Dopiero wtedy wsunąłem przysmak do ust i ciepłe, kruche ciasto chrupnęło mi między zębami, uwalniając nieco rozmiękczony kremowym serkiem środek i sam serek, w którym natrafiłem na kilka małych kawałków czekolady.

       - Boże… - Jęknąłem mimowolnie z pełnymi ustami już po chwili drugiej rurki, zapominając całkowicie o pytaniu odnośnie książki, które chciałem zadać jeszcze przed chwilą. Poczułem drżenie jego ramienia jeszcze zanim usłyszałem przytłumiony śmiech i zauważyłem rozweselenie w jego oczach, gdy patrzył na mnie, pałaszującego kolejną rurkę, podczas gdy sam nie skończył pierwszej.

       - Och, wystarczy Loren.

       Mruknąłem pod nosem chyba kolejne, bezmyślne „Boże” i za jego pozwoleniem, które dał mi kiwając głową, zjadłem jeszcze trochę „deseru zapomnienia”, zwalniając nieco, aby nie uznał mnie za dzikusa.

       Nasycony po kilku minutach delektowania się, zlizałem krem z opuszek palców, zsunąłem się trochę niżej, aby odchylić głowę na szezlong i zgiąłem nogi w kolanach. Sennym wzrokiem wpatrzyłem się w zimę, której podmuchy już lekko zelżały, a zsyłane z chmur szalone, białe płatki przerzedziły się, dzięki czemu w oddali dało się dostrzec rozmyte kontury wieżowców i coraz wyraźniejsze sztuczne gwiazdy.

       Słyszałem jeszcze chwilę jego pochrupywanie, ale potem i on ucichł. Słodkie zapomnienie trwało nadal w delikatnym posmaku, które zostawiło na podniebieniu, zima zaczęła tańczyć balet zamiast ognistego tanga, może dlatego, że jej romans z wiatrem zelżał, a przyjemna, niezmącona cisza wypełniła szklaną bańkę, w której czas się na chwilę zatrzymał, zmęczony ciągłym pędem.

       Dłonie opuściłem bezwładnie na dywan. Nie chciało mi się ruszać i doszedłem do wniosku, że mógłbym tak spędzić w tej bańce długie miesiące, a nawet lata, oglądając toczące się wokół życie, nie tykające jej wnętrza. Mógłbym tak siedzieć i raczyć się zapomnieniem, aż przenikłoby mój umysł, i gdy w końcu nie pozostałoby z niego nic, ostrożnie wyszedłbym z bańki, na początek jedynie zamaczając końcówki palców w nieznajomej rzeczywistości.

       Mógłbym też dalej tak filozofować, ale Pan przeciął ciszę, więc przekręciłem leniwie głowę i spojrzałem na niego ze zdumieniem. Patrząc tak, jak jego usta formują się w miękkie słowa, nabrałem ochoty by znów ich posmakować i jeszcze bardziej zatopić się w zapomnieniu. Kiełkowanie tej myśli było przeplecione drażniącym kłuciem, więc strząsnąłem ją z siebie i bardziej skupiłem się na słowach niż na ustach, które pewnie spowite były cienką warstwą lepiącej słodyczy kremu.

       - Nikt o tym nie wie – patrzył w dal i mówił takim głosem, że mógłby być to jakiś wstęp do romantycznej przemowy w filmie. - Ale w ostatnie święta, zalany w trupa, rozebrałem się tu do naga, a potem leżałem na tym oto szezlongu i celowałem w ludzi w tamtym wieżowcu, wyobrażając sobie, że niszczę komuś życie w najbardziej radosny czas w roku. Jakoś tak poprawiło mi to nastrój. - Wzruszył beztrosko ramieniem. - To były przyjemne święta.

       W jeszcze większe zdumienie wprawiły mnie te słowa, gdy dotarło do mnie ich znaczenie. Wyprostowałem kark i analizowałem to, co powiedział, jednocześnie wyobrażając sobie sytuację przedstawioną.

       - Do naga? - spytałem w końcu, ponieważ to najmniej do niego pasowało spomiędzy picia wina i celowania pistoletem do ludzi.

       - Cieszę się, że ta część najbardziej cię zainteresowała.

       - Ale czemu do naga…

       - A co w tym dziwnego? W domu często chodzę nago. Cóż, chodziłem…

       - Czemu teraz nie chodzisz?

       - A jak myślisz?

       - ...Mi to nie przeszkada.

       - Właśnie dlatego.

       Aha.

       Wyczułem, że za jego wygiętymi w półuśmiechu ustami kryje się jeszcze jedno słowo, rozpoczynające się na „z”, a kończące na „c”. Trzy sylaby, dziesięć liter.

       - Nie chcę cię ograniczać, Panie. Jeśli chcesz chodzić nago, nie będę na ciebie patrzeć.

       Przekręcił głowę w moją stronę i błądził wzrokiem po mojej twarzy tak długo, że niemal czułem, jak przesuwają się po niej jego palce. W skupieniu podniósł ociężałą rękę i położył ją na mojej nodze, naciskając lekko i zmuszając do rozprostowania się na dywanie.

       - Zrobisz wszystko, co ci każę, tak?

       - Oczywiście.

       - Wszystko wszystko?

       - Tak, Panie. Wszystko wszystko – odrzekłem bez cienia wahania, choć spoczął na mnie cień zaniepokojenia.

       Co wymyślił? Skoro mówimy o byciu nago, to może chce, żebym go rozebrał? A potem przyniesie wino, upije się i będzie celować do ludzi? Czy te szyby są w ogóle przyciemniane z zewnątrz?

       Pogłaskał kciukiem moje udo, co przypomniało mi mgliście o tym, jak dotknął w kuchni tego samego miejsca i zmusiło mnie do spojrzenia w tamtą stronę. Wtedy też dostrzegłem na ciemnych spodniach białe ślady z mąki, zostawione przez poprzednie ruchy, na pierwszy rzut oka przypominające zwykłe linie, ale po przyjrzeniu się, pojąłem, że te proste i zawijane linie tworzą drukowane litery.

       - Więc przeczytaj to. - Stuknął palcem wskazującym biały, trochę rozmazany napis i przyglądał mi się bacznie, podczas gdy ja, w początkowym niedowierzaniu uśmiechnąłem się blado oraz ściągnąłem brwi, uznając to za żart.

       - Ale Panie, to jest…

       - Tak. Przeczytaj. Na głos - sprecyzował.

       Szklana bańka zdawała się pękać, burząc zapomnienie, wpuszczając do środka chłód, wbijający się w ciało, mrożący mięśnie i docierający do kości, wprowadzając chaos, któremu nie towarzyszyły żadne dźwięki, co sprawiało, że był jeszcze bardziej dotkliwy. Spojrzałem w jego twarz, po czym spuściłem wzrok na napis, biały, rozmyty, jakby niewinny, napisany od niechcenia, z braku innego pomysłu, ale jednak skrycie podstępny. Imię Pana wypisane mąką na materiale spodni.


***







21 komentarzy:

  1. rozdział ..<33333333333
    jem sniadanko
    a wejde zobacze a tu ahhhhhhhhh
    <3333
    LOREN .tak twoje imie brzmi słodziaku
    ciekawe czy eli powie , wydaje mi się że po wie
    tez bym zjadła ten deserek
    Loren jedna porcja dla twojego fana moze ? słodko prosze
    i teraz znów nie moge sie doczekac kolejnego rozdziałuu
    ciekawe czy u nas bedzie taka zima ...<3
    zycze weny duzooooooooo <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję pięknie i cieszę się, że udało mi się uprzejmnić Ci poniedziałkowy poranek :D
      Dla fana zawsze, tyle porcji ile sobie zażyczysz <3

      Oj chciałabym taką zimę, bardzo bardzo, szczególnie w święta.

      Usuń
  2. Huraaa...ubieram się i lece do Lorena po deserek
    nooo dawno takiej zimy nie były
    jak w tą poprzednia szłam rano we wigilie jeszcze do sklepu
    to takie kurde ciepło , brak sniegu to na pewno wigilia...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zero klimatu :/
      Święta bez śniegu to święta tylko w połowie

      Usuń
    2. zgadzam się w 200 % więc na swięta idzimy do Lorena
      jak myslisz wpusci nas ?

      Usuń
    3. Wszystko zależy od jego "świątecznego" nastroju :D

      Usuń
    4. ja juz planuje prezenty hahahahah
      np co sobie kupic na swięta
      Ame masz jakies pomysly na prezenty ?
      wogle mozna z tobą ggdzieś popisać oprocz tu ?

      Usuń
    5. Ja to się w ogóle na prezentach nie znam niestety XD
      jasne, gg 66644363, ewentualnie na mailu ameakai@wp.pl

      Usuń
    6. Napisałam juz na meilu do cb :)
      z tymi prezentami zawsze problem

      Usuń
  3. Jakże miłym zakończeniem a w sumie początkiem dnia był ten rozdział. Obyś szybko znów coś napisała no i oczywiście też chce wpaść do Lorena na święta ;)

    Ss

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. imprezka u Lorena się szykuje ...happy

      Usuń
    2. Bardzo mi miło ❤

      Ja to bym chętnie wpadła do niego, żeby się najeść.

      Usuń
    3. i mieć ładne widoki
      Lorenowe widoki
      gorąca czekolaka
      kominek

      Usuń
  4. kiedy mozna sie spodziewać nowego rozdziału ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na razie nie mam głowy do pisania, więc trudno powiedzieć... Być może w święta sklecę coś, co będzie miało ręce i nogi

      Usuń
  5. Czekam z niecierpliwością. Może uda się coś napisać przed sylwestrem ? Dużoo weny :)

    Ss

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przykro mi, ale niestety nie :cc mam za dużo egzaminów w tym semestrze i za dużo nauki, a pisanie za bardzo mnie rozprasza. Wrócę dopiero po sesji

      Usuń
  6. Hej,
    postanowiłam się przywitać, trafiłam tutaj no już w święta, (swoją drogą wszystko dobrego w nowym roku), nie odzywalam się bo myślałam, że wlaśnie uda mi się wszystkie przeczytać, ale właśnie teraz wiem, że to jednak więcej czasu zajmie... jestem obecnie na czytaniu trzeciego (oczywiście pod każdym coś tam skrobnę)...
    ale wróćmy do opowiadania, powiem tylko rewekacja - tematyka właśnie taka jaką szukam, a postacie wspaniale wykreowane...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam witam c:
      Zawsze cieszę się kiedy pojawia się tu ktoś nowy.
      Dziękuję bardzo za poświęcanie czasu na czytanie moich wypocin, rownież życzę wszystkiego dobrego i pozdrawiam!

      Usuń
  7. Nie moge się doczekac nowego rozdziału <3

    OdpowiedzUsuń
  8. Hejeczka,
    wspaniały rozdział, naprawdę piękne ciekawe czy Eli powie to słowo ten deserek och i te aluzje, sytuacje...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń