poniedziałek, 2 lipca 2018

Rozdział XIV - Deszcz


Eli

               Przycisnąłem policzek do zamarzającej szyby i przymknąłem powieki, odrywając w końcu wzrok od spadających płatków śniegu i wytężając słuch, niby próbując zza szklanej powłoki usłyszeć wołanie zimy, która nadeszła tego ranka z niespodziewaną wizytą. Szum wiatru, dźwięk przejeżdżającego samochodu, stukanie obcasów kobiety w pośpiechu uciekającej przed mroźnymi podmuchami wiatru, zaraźliwy śmiech dziecka. Zastanawiałem się, czy ta pierwsza wizyta zimy zakończy się szybko, czy świeża, pierwsza warstwa śniegu stopnieje przed końcem dnia, odsłaniając szarą, namokniętą wilgocią, jesienną rzeczywistość, czy może spodoba jej się tutaj i zostanie na dłużej, otulając ponury świat swoją białą peleryną. Zawsze uważałem, że jest coś magicznego w pierwszym śniegu, zawsze podobała mi się ta nuta radości, zaskoczenia, nostalgii, gdy co roku obserwowałem pierwsze spadające z nieba płatki. Wracałem pamięcią do siedmioletniego Eliasa, który przecierał rano oczy, odkopywał się spod kołdry i odsłaniał zasłonę swojego okna, ale zamiast zastanawiać się jaki czeka go dzień, otwierał szeroko oczy, jeszcze nie splamione plugawymi obrazami, które czekały na niego w przyszłości, rozchylał niewinne usta i przylepiał dłonie do zimnej szyby. „Mamo!”, wołał, „śnieg spadł!”, ale nikt nie podzielał jego dziecięcej ekscytacji, prócz małej futrzanej kulki przy jego stopach, o mądrych czekoladowych oczach ufnie w niego wpatrzonych.

                Wspomnienie zaczęło ciążyć na mojej piersi. Odkleiłem się od szyby, na której pobłyskiwały jeszcze ostatnie jego momenty, zsunąłem się z parapetu i z wyuczoną bezszelestnością podążyłem wzdłuż lśniących paneli, do spiralnych schodów, z których zszedłem, trzymając się barierki. Najpierw zatrzymałem się w połowie, między pierwszym piętrem, a parterem, usiadłem, wstałem, znów usiadłem i oparłem się ramieniem o ścianę. Przypatrywałem się swoim palcom, rozmyślając nad tym, czy kiedykolwiek potrafiłbym nimi wydobyć z zabytkowego pianina poniżej mnie, dźwięki, które nie raniłyby ludzkich uszu. Około pół godziny później przeniosłem się niżej i zasiadłem na ostatnim schodku, oddzielającym mnie od znajdowania się na tym samym piętrze co on. Ostatni stopień do… właściwie czego?

Nasze ścieżki rozdzielały się o każdej porze dnia, począwszy od rana, kiedy budził mnie odgłos zatrzaskiwanych drzwi, a gdy wychodziłem z pokoju, napotykałem rozedrgane drobinki powietrza, informujące o jego niedawnej obecności, przeplatane blednącymi stróżkami zapachu jego perfum, przez popołudniowe wizyty w kuchni, gdzie po przestąpieniu progu czekał na mnie gorący obiad w białym pudełku, na którym były jeszcze niezastygnięte odciski jego palców, po wieczory, kiedy po powrocie docierał do swojej prywatnej przestrzeni, której nie miałem odwagi naruszać. Innymi słowy, stałem się przysłowiową księżniczką uwięzioną w bezpiecznej wieży, gdzie nikt jej nie tknie, bo jest na terenie groźnego smoka, którego terytorium odstrasza potencjalnych odwiedzających trupimi czaszkami nabitymi na pale, z charakterystycznym śladem po pocisku pośrodku ogołoconego ze skóry czoła.

Dokuczało mi rozkwitające z każdym mijającym bezproduktywnym dniem, niczym kwiat raczony promieniami słońca po porze deszczowej, poczucie komfortu oraz zespolenia z tym niezwykłym miejscem, do którego coraz bardziej się przyzwyczajałem, z każdą kolejną minutą przeznaczoną na podziwianie kolejnego obrazu ozdabiającego ściany, z każdą kolejną przeczytaną książką, z rozpadającą się okładką i poobcieranym grzbietem lub tą pachnącą jeszcze nowością, z każdą kolejną winylową płytą przesłuchaną na starym odtwarzaczu, czy też z każdym filmem obejrzanym na płaskim, szerokim ekranie telewizora. Powoli godziłem się ze swoją bezużytecznością i starałem się już tylko nie wchodzić nikomu w drogę, a że mieszkałem z jedną osobą, jej nieobecnością i dziesiątkami dzieł sztuki, miałem ułatwione zadanie, a duszenie pojawiającej się znikąd od czasu do czasu naturalnej potrzeby towarzystwa było niezwykle łatwe. Już po tygodniu czułem się tu swobodniej niż w jakimkolwiek innym miejscu, nazywając ten mały kawałek raju mieszkalnym muzeum. Mogłem godzinami wpatrywać się w Wędrowca nad morzem mgły, czy Kobietę na tle zachodzącego słońca, choć nigdy nie podejrzewałbym się o aż taką wrażliwość na sztukę, aby móc czerpać ze zwykłych obrazów takie pokłady spokoju i wyciszenia oraz być skłanianym do refleksji na najróżniejsze tematy. Każdego dnia puszczałem wodzę fantazji i do każdego portretu, każdej scenki rodzajowej, każdego poznaczonego rysami czasu popiersia lub figurki dodawałem swoją historię. Najosobliwszym i najbardziej zagadkowym eksponatem był jednak mój Pan, do którego nie pasowała żadna z nich.

Tym razem był w domu. Byłem tego pewien. Zdziwiłem się, gdy nie obudziło mnie jego poranne wyjście, a później, gdy jego sylwetka przemknęła mi niespodziewanie przed oczami. Śledziłem znikający w dole schodów czubek jego głowy, niczym słońce skrywające się za horyzontem, usiłując zapamiętać każde pasmo jego włosów, na wypadek, gdybym znów miał go nie widywać przez kolejny tydzień. Później przeżyłem zostałem całkowicie wyrwany ze świata fantazji, gdy osoba trzecia, pierwszy raz w ciągu tych dni milczenia, niespodziewany intruz, przekroczyła niewidzialną barierę, która odseparowała wnętrze kamienicy od zewnętrznej reszty świata. Podsłuchiwałem ze wstydem, nie mogąc się oprzeć ciekawości podszytej strachem, niczym dzikie zwierzę, przywykłe do braku obecności ludzkich istot. Przyciszone głosy, mojego Pana – z nutą charakterystycznego znudzenia - i drugiego mężczyzny – pęczniejący ze wstrzymywanego wzruszenia i może wdzięczności? Mógłbym przysiąc, że w pewnym momencie prawie się rozpłakał. „Naprawdę wątpię, że kiedykolwiek będę w stanie się panu odpłacić. Czy tyle naprawdę wystarczy?” to jedyne słowa, które udało mi się wychwycić. Chciałbym zobaczyć twarz Pana. Czy również się wzruszył, czy patrzył na te emocje z obrzydzeniem, czy może ziewnął? Gdybym musiał, obstawiałbym to ostatnie.

Teraz znajdował się może kilka, może kilkanaście metrów ode mnie. Telewizor był wyłączony, gramofon też, przyczyną jedynych dźwięków były wskazówki zegara.

Tik-tak, tik-tak. W przypływie chwili postanowiłem do nich dołączyć i po zostawieniu w tyle ostatniego stopnia, stanąłem w bez drzwiowym wejściu do salonu.

Leżał na kanapie. Końcówki jego włosów dotykały dywanu, nogi były swobodnie przełożone przez oparcie i skrzyżowane w kostkach, bose stopy tworzyły szczyt jego postaci. Brzeg burgundowego golfu podwinął się, odsłaniając skrawek opalonej skóry brzucha. A może siedział? Gdyby odwrócić obraz, z pewnością byłaby to pozycja siedząca. Obok leżała otwarta walizka, z której wyciągał kolejne papierowe banknoty, zginał je w kilku miejscach, a później dodawał do swojej pieniężnej konstrukcji złożonej z dziesiątek innych. Zastanawiałem się, czy moja wyobraźnia nie zapędziła się za daleko.

Nie wiedziałem, czy już mnie zauważył, więc odkaszlnąłem cicho, aby dać mu znać o swojej obecności, jednocześnie dając ewentualną szansę na zakazanie wejścia. Jego ręka nawet nie drgnęła ani nie zatrzymała się, kiedy ustawiał kolejną banknotową cegłę, więc podszedłem bliżej, aż w końcu usiadłem na dywanie i oparłem plecy blisko rogu mebla, a brodę na podciągniętych kolanach i przez kilka następnych minut siedzieliśmy w ciszy, on układając do góry nogami swoją wieżę, a ja obserwując go, nie zauważając nawet już dopominających się uwagi płatków śniegu bijących w drzwi wychodzące na taras. Bardziej od nich, moją uwagę przyciągała nabrzmiała od krwi żyła na czole tej pięknej, znudzonej twarzy.
W pewnym momencie przestał budować, a jego ręce zwisły bezładnie w dole. Myślałem, że skończył mu się materiał, ale w walizce była jeszcze ponad połowa zawartości.
- To wieża Eiffla.
Byłem całkowicie pewien, że z żadnej strony nie przypomina to wieży Eiffla. Może to przez to, że on patrzył na nią do góry nogami? Spróbowałem przekręcić głowę. Nie. Nadal nie.
- Czy to przypomina wieżę Eiffla?
Wahałem się między prawdą, a możliwym zniszczeniem jego architektonicznych marzeń. Skąd miałem wiedzieć, czy nie miał ambicji bycia pierwszym na świecie banknotowym architektem?
Jednak zdecydowałem się na prawdę i zanim zdążyłem ugryźć się w język, dodałem, że wygląda, jak krzywa wieża w Pizie, a potem szybko zaproponowałem dobudowanie węższego zakończenia. Skwitował to westchnieniem i przekręcił głowę o kilka stopni w lewo.
Zignorował moje słowa, nagle zmieniając temat.
- Połowa z nich jest twoja.
Podniosłem głowę, przestając wpatrywać się w jabłko Adama na jego szyi, nie mając zielonego pojęcia, co ma na myśli.
- Słucham, Panie?
- Połowa pieniędzy – popatrzył na mnie, chyba pierwszy raz od tygodnia. Odczułem ulgę, ale po sekundzie dotarło do mnie znaczenie tych słów. – Ten człowiek, który tu wcześniej był – Wiedział, że wiedziałem. – był moim zleceniodawcą - kontynuował, dorabiając z dolarów kolejną kondygnację, tym razem węższą. – Przekazałem mu dowody, a on mi zapłacił. Biedaczek prawie się popłakał, ale udało mi się wybić mu z głowy pomysł wyściskania mnie – Popatrzyliśmy na siebie dokładnie w tym samym momencie. Mógłbym przysiąc, że przez kącik jego ust błyskawicznie przebiegł uśmiech, jak promień przebijający się przez morze chmur. – Oczywiście nie dosłownie wybić – sprostował. – Wymsknęło mi się, że miałem małego asystenta do pomocy, ale nie zgodziłem się, kiedy chciał dopłacić. Zawsze trzymam się ustalonej na początku kwoty, chyba że w trakcie zlecenia zaistnieją czynniki zmieniające typ zlecenia. – Wytłumaczył, choć i tak miałem zbyt nikłą wiedzę na temat praw, które obowiązywały zabójcę, aby wiedzieć, czym są te czynniki. – Nie ważne. Obiecałem za to, że się z tobą podzielę i wynagrodzę twój wkład.
Wydało mi się to zbyt absurdalne, aby mogło być możliwe.
- Ale Panie, przecież dostałem już nagrodę – zaoponowałem zbyt zdumiony, przywołując odeszłą w zapomnienie noc sprzed tygodnia, która wydawała się tak samo nierealna, jak jego słowa. – Ja nawet nie wiem, co miałbym z nimi… jak je wydać… Ja naprawdę dziękuję, Panie, ale…
Przypomniałem sobie, że w nieistniejącym słowniku dla niewolników słowo „odmowa” jest wytłumaczone jako nieistniejące. Może kiedyś, jeśli przeżyję wystarczająco długo, nadam istnienie takiemu słownikowi i zostanę wielkim pisarzem pośród niewolniczej społeczności? Wielki mędrzec Elias. Nie wiesz co zrobić, kiedy twój Pan mówi to i tamto? Zajrzyj do wielkiej księgi mędrca Eliasa. Nie wiesz co oznacza takie i takie zachowanie twojego Pana? Zajrzyj do wielkiej księgi mędrca Eliasa. Zacisnąłem usta, o mało nie prychnąwszy. Puknij się w głowę mędrcu Eliasie.
- Musisz – oznajmił, kiedy połącznia neuronów w moim mózgu zaczynały szwankować. Rozleniwienie ciężko ustępowało przyswajaniu tych nowych informacji. – Nie zmieszczą mi się w sejfie, uwierz, próbowałem je tam wepchnąć, ale nie dałem rady – jego głos brzmiał na wystarczająco zmęczony i znużony, że mogłem uwierzyć, że zajmował się tym przez te parę godzin po wizycie zleceniodawcy. Nie wiem czemu, ale wyobraziłem sobie, jak zamiata pieniądze, które spadły na podłogę, gdy z całych sił wciskał je do owego sejfu, pod nosem mamrotając po włosku słowa pogardy. - Dobuduję drugi, jak tylko skończy się tamten remont, ale to – ogarnął gestem banknoty. – Możemy dzisiaj wydać. Wszystko.
- Wszystko? – powtórzyłem.
- Wszystko – również powtórzył.
- Wszystko… - powtórzyłem ponownie, czując na sobie jego spojrzenie. – Obawiam się, że to niemożliwe, Panie.
- Nic nie jest niemożliwe. Możemy kupić żyrafę, założyć klub nocny ze striptizem, wybudować na Manhattanie mój nagi posąg ze złota… - zmarszczył brwi, jakby naprawdę to rozważał. – Ale zrobimy to wszystko – podniósł rękę i spojrzał na zegarek, przy czym przymróżył jedno oko. – Może za kilka dni. Teraz mi się nie chce.
I tak po prostu, jak gdyby właśnie nie zaproponował mi czystego szaleństwa, wrócił do budowania, z czego jednak po chwili zrezygnował na rzecz tępego wpatrywania się w przestrzeń pod stolikiem.
Nie mogąc usiedzieć w jednym miejscu, podniosłem się i usiadłem na kanapie. Podciągnąłem pod siebie lewą nogę, potem zmieniłem ją na prawą, a jeszcze potem usiadłem po turecku.
Popatrzyłem na stolik i zauważyłem na nim gazetę. Pierwsza strona, wielkie litery tworzące nagłówek artykułu, jedno ze słów „Fergusson”. Serce nagle podeszło mi do gardła.
- Panie, czy mógłbym? – Wskazałem na stolik. Podniósł na chwilę głowę, raczej niechętnie, i kiwnął nią, mrucząc coś niezrozumiale. Złapałem za gazetę i nie wiedząc, czego mam się spodziewać, wcisnąłem plecy w oparcie, szukając w nim pocieszenia w przypadku, gdyby czarny scenariusz złożony z obaw, które podarowały mi w niechcianym prezencie rozmyślenia pewnej nocy, kiedy nużony snem, w ciemności tuż przed moimi oczami pojawiła się plama krwi, rosnąca pod zniekształconą głową i mająca mnie nawiedzać każdego kolejnego wieczora, okazał się prawdą. Fergusson przyciśnięty nieruchomo do sufitu, nad moim łóżkiem. Martwe spojrzenie wwiercające się w moje trzewia. Kropla krwi spadła na mój policzek. Sięgnąłem do niej palcem, roztarłem, a gdy uniosłem do oczu, już jej nie było.
Elias, nie wielki mędrzec, ale oskarżony za współudział w zabójstwie. Może coś jednak poszło nie tak, rozmyślałem. Moje rozmyślenia, jak można było się spodziewać, okazały się błędne i być może były wynikiem wewnętrznego paranoika, który odzywał się wtedy, kiedy mógłby siedzieć cicho.
Błyskawicznie przeleciałem wzrokiem tekst, później jeszcze raz i następny, przy czwartym pomijając zbędne szczegóły i skupiając się na najistotniejszych faktach.
Fergusson znaleziony martwy po tym, jak sprzątaczka, która zjawiła się następnego ranka, zastała otwarte drzwi w jego domu i czyjąś wystającą nogę. Sprawca nieodnaleziony, kamery zniszczone, nagrania skradzione, brak jakichkolwiek odcisków palców, żadnych śladów, materiału, nic, zero. Tylko jedno nagranie, dostarczone policji i proces wytoczony przez Ryana Dawsona, sprawa z przeszłości, molestowanie, inne dowody. Oczywiście podejrzewano samego Dawsona, ale miał na tamtą noc niezbite alibi i zaprzecza jakoby miał z tym cokolwiek wspólnego. Razem z nim, o molestowaniu przez Fergussona nagle przypomniało sobie jeszcze kilka kobiet. Jednym słowem – Fergusson jest skończony. Dosłownie i w przenośni.
Ale jedna rzecz nadal nie dawała mi spokoju.
- Panie, tamto nagranie…
- Mmm – mruknął jak kot, którego ktoś właśnie zaczął głaskać, a który chce zostać zostawiony w świętym spokoju.
- Jest na policji, ale nasze twarze –
- O nic się nie martw, o wszystko zadbałem. W żadnym z dowodów nie widać naszych twarzy, mój głos jest zniekształcony, a twój i tak nie brzmi tak, jak zazwyczaj. Nagrania z baru też zniknęły – wyjaśnił wszystko głosem, który nie mógłby już być bardziej monotonny.
                Odchyliłem na chwilę głowę w tył i wziąłem głęboki oddech ulgi. Jednak nie miałem się o co martwić. Mój Pan pomyślał o wszystkim. Jakie w ogóle miałem prawo, żeby się martwić taką sprawą? Przecież na pewno robił to od lat, nie popełniłby żadnego głupiego błędu, miał doświadczenie, a ja zadręczałem się głupotami. Poza tym Dawson nie byłby aż tak szczęśliwy, kiedy przyszedł tu wcześniej.
                Spojrzałem na niego, zwracając uwagę na materiał, który zdążył się jeszcze bardziej podwinąć, ukazując pępek. Przekręciłem się w dół, przełożyłem stopy przez oparcie, i zwisnąłem głową przy głowie Pana. Popatrzył na mnie jak na kosmitę – powstrzymałem się przed przypomnieniem mu, że to jego pomysł żeby tak zwisać – a potem jak na człowieka, którego z jakiegoś powodu nie da się rozgryźć. Dotknął zwisających końcówek moich włosów, zanurzył w nich rękę, później opuszkami dotknął czoła, a na koniec palcem wskazującym wytoczył ścieżkę biegnącą przez jego środek, punkt między oczami, czubek nosa i kończącą się na ustach. Pozostał tam na dłużej. Nie śmiałem nic powiedzieć, jedynie lekko rozchyliłem wargi, zastanawiając się, jak może smakować i czy pozwoliłby mi spić ze swojego palca krew, gdyby również się skaleczył oraz czy ta wymiana krwi miałaby jakiś wpływ na nasze stosunki. Zapewne nie.
                Krew. Krwawe kałuże, przez które przechodziliśmy wychodząc z domu Fergussona, a dużo wcześniej z domu mojego byłego pana, mieniły się szkarłatem, zastygające w niezastygłej jeszcze pamięci. Sam Fergusson. Odgłos ciała uderzającego o podłogę. Czy ja też byłem już martwy, kiedy upadłem?
                Palec na moim policzku, wbijający się w niego oskarżycielskim gestem. Krew na moim policzku. Odwróciłem głowę.
                - Jak się czujesz? – spytał. Dobrze. Czy na pewno? Na pewno. Chciałem podziękować za troskę, nawet jeśli nie była prawdziwa. – Nie rozmawialiśmy o tym co się stało. – Pokiwałem głową. – Chcesz o tym porozmawiać? – Pokręciłem głową.
                - Nie patrzyłeś nigdy na czyjąś śmierć zanim mnie poznałeś? – drążył.
                - Nie wiem, możliwe, Panie – Są różne rodzaje śmierci, nie wiedziałem, którą dokładnie miał na myśli. Kiedyś myślałem, że widziałem już wszystkie z nich, ale ludzkie okrucieństwo zawsze wtedy przypominało mi, że jestem w błędzie.
                - Możliwe, Panie – powtórzył, przeciągając z namysłem. Spojrzałem na niego. – Co za tajemnicza odpowiedź.
                - To dobrze, czy źle? – spytałem z czystej ciekawości, wszak nie wiedziałem, jakie odpowiedzi preferuje, i wzmocniłem mur okrążający moją głowę, bo czułem, że próbuje się przez niego przewiercić.
                - Kto wie? – odpowiedział pytaniem i pogrążył się w zadumie. – Zjemy dzisiaj krwisty stek i napijemy się lampki krwistoczerwonego wina. To będzie wspaniała kolacja. Nałożę krwistoczerwony obrus, specjalnie dla ciebie.
                A potem opisał szczegółowo najlepszy sposób na przyrządzenie krwistego steku.
                Zrobiło mi się niedobrze. Natychmiast to zanotował i roześmiał się z triumfem, jakby mój grymas potwierdził jego przypuszczenia.
                - Za jakiś czas przejdzie – poklepał mnie, jak klepie się przyjaciela, który nie może zapomnieć o byłej.
Siedzieliśmy tak bez słów. Zastanawiałem się, o czym teraz myśli, na zmianę z myśleniem o krwistym steku. Co jakiś czas stykały się nasze kostki, a w międzyczasie wróciła jego obojętność. Wydawało się, że procent tejże obojętności wzrósł w nim gwałtowniej i wyżej niż zazwyczaj, przekraczając dozwoloną, nieszkodliwą normę.
                - Nie pozwól mi się sobą znudzić, Eli – przemówił nagle odległym głosem, już bez dokuczliwego tonu, jak gdyby mówił do innej, nieobecnej tu osoby. Skonsternowany tą zmianą, podążyłem wzrokiem za jego dłonią, gdy zaczepiał palcem o leżący w centrum wieży banknot. Wszystkie inne stopniowo runęły i z cichym szelestem wylądowały żałośnie na dywanie, pogięte i niepotrzebne. Konstrukcja legła w gruzach. – Bo któregoś dnia skończysz jak ta wieża i inne rzeczy, które mnie znudziły. – Jego twarz nabrała surowszego wyrazu, przez woalkę znużenia przez krótką chwilę przebijał się chłód. Podniósł się, przesunął i usiadł normalnie, a następnie wstał i ruszył do schodów, ale wtedy zatrzymał go mój głos, zaskakując nas obu.
- Chodźmy wydać te pieniądze, Panie. Dzisiaj.

***
Godzinę później przepychaliśmy się przez wiatr, próbujący zepchnąć nas na drugi koniec ulicy. Pan wyglądał jakby to wyzwanie sił natury zupełnie go nie ruszało, za to ja musiałem walczyć, aby nie zostać zdmuchniętym jak płomień świeczki pośród zamieci. W pewnym momencie położył mi rękę na łopatce, ale jednak zmienił zdanie i przeniósł ją na ramię.
- Przynajmniej przestało padać – stwierdził.
Godzinę wcześniej pomysł pójścia do kina – Pan kazał podjąć mi decyzję i pod presją czasu padło właśnie na to - wydawał mi się równie szalony, co budowanie złotego pomnika na Manhattanie i generalnie bardzo zły. Zdecydował, że pójdziemy pieszo, bo „to tylko kawałek” i „spacer dobrze nam zrobi”. Teraz, gdy otaczało nas coraz więcej ludzi, ten pomysł był naprawdę bardzo, bardzo zły. Gdy usłyszał moją propozycję, prychnął i uznał ją za niedorzeczną w stosunku do zawartości walizki. Zaproponował zamiast tego kupienie kina, które po chwili jednak wykluczył. Teraz wolałbym żebyśmy kupili kino, jeśli można by było zrobić to za pomocą telefonu i poczty elektronicznej, bez konieczności wychodzenia z domu. Co ja sobie myślałem? Co pomyślą o nas ludzie? Że jestem młodszym bratem mojego Pana? Że jesteśmy przyjaciółmi, którzy wybrali się na wspólny seans? Że jesteśmy parą? To niedorzeczne. To niemożliwe. Nie należę do świata ludzi żywych. Elias nie figuruje na liście osób zaginionych, jego imię dawno zostało zapisane dużymi literami na liście straconych. Nie mam prawa pojawiać się w nim jak gdyby nigdy nic i udawać normalnej osoby. Co z tego że dawny Elias uwielbiał kino? Trupy nie mają głosu. Chcę wracać. Błagam, Panie, wróćmy, tam jest ciepło, spokojnie, nie ma ludzi, wszyscy będą na mnie patrzeć i będą wiedzieć, błagam wróćmy. Byłem gotów przed nim klęknąć i jak glonojad albo pijawka uczepić się jego nogi, żeby nie mógł ruszyć dalej. Nie zorientowałem się, że ściskam bok jego płaszcza, dopóki nie złapał mojej ręki i nie wsunął jej sobie do kieszeni. Potem znowu złapał mnie za ramię i lekko je ścisnął. Pewnie pomyślał, że jest mi zimno. A nawet jeśli, to co z tego? Nie powinien się tym przejmować.
- Jak będziemy wracać kupię ci rękawiczki.
- Już kupiłeś mi rękawiczki, Panie – przypomniałem, usiłując się skupić na czymkolwiek innym od chęci powrotu.
- Tamte nie są ciepłe i służą do czegoś innego. I nie nazywaj mnie teraz swoim Panem.
Wziąłem kilka głębokich oddechów i koniec końców udało nam się dotrzeć do celu, mimo że ze dwa razy naprawdę musiał mnie za sobą ciągnąć. Udawałem, że wiatr próbuje mnie porwać. Jego próby zatrzymania mnie przy sobie wydały mi się nieco komiczne.
                Na chwilę zapomniałem o otaczających nas ludziach, kiedy w moich oczach odbił się blask neonów, pomarańcz, złoto, zieleń, na szczęście żadnych czerwieni. Po bokach od wejścia powieszone zostały w gablotach plakaty filmów, kolorowe i przyciągające oko, zachęcające potencjalnych widzów do kupienia biletów. Chciałem jeszcze chwilę na nie patrzeć, stojąc i marznąc, aż zamieniłbym się w sopel i przechodnie myśleliby, że jestem posągiem reklamującym film, którego akcja działa się w zaśnieżonej Norwegii, ale Pan wciągnął mnie do środka, a potem zaciągnął do kasy i kazał wybrać film. Zdarzało mi się czasami marzyć o takiej chwili, tak jak o wielu innych, ale gdy marzenie przybrało rzeczywistą formę całkowicie odbiegało od pierwowzoru. Z wrażenia nie zdążyłem się zastanowić i wskazałem na pierwszy lepszy kryminał. Uśmiechnął się półgębkiem i nieznacznie uniósł brwi, ale kiedy zrozumiałem swoją decyzję i błąd w jednym, on kupował już bilety i wybierał miejsca na sali, a na moje „A może jednak…” wzruszył ramionami, bezgłośnie mówiąc „Za późno”. Film miał ograniczenie wiekowe.

                W drodze nachylił się do mojego ucha i na wpół szepnął, na wpół powiedział:

                - Chyba naprawdę lubisz czerwony.

                Przeszedł mnie dreszcz, gdy poczułem na skórze jego oddech. Uśmiechał się nieco szyderczo, myśląc, że obleciał mnie strach. Chyba postanowił mnie dzisiaj dręczyć, pomyślałem i gdy zawróciliśmy, żeby kupić popcorn, ja dziękowałem w duchu, że jakiś geniusz nie wymyślił w przeszłości jedzenia popcornu z keczupem, bo na pewno by to wykorzystał. Postanowiłem sobie, że dam radę, choćby nie wiem co.

                Rząd dziesiąty, miejsce trzynaste i czternaste. Weszliśmy w czasie trwania ostatnich reklam, więc na sali było już ciemno, przez co nie widziałem schodów, a to poskutkowało potknięciem się na którymś z nich. Poczułem rękę na swoim biodrze, chroniącą mnie przed upadkiem i prowadzącą mnie dalej, a później znikającą, gdy znaleźliśmy nasze siedziska.

                Zaczął się film. Miejsce zbrodni, dwa ciała. Jeden postrzał w głowę.

- Jedz popcorn, Eli – Chrupnięcie do mojego ucha, w tonie głosu obietnica droczenia się ze mną przez resztę wieczoru.

Przejdźmy dalej. Druga scena. Pierwsze słowa? „Dostałam pana czek”. Pana czek, pana czek, pana czek, krwisty stek, krwisty stek, głowa Fergussona… A myślałem, że widząc tyle razy swoją własną krew, uodporniłem się jednocześnie na widok krwi innych. Bzdura.

Wzdrygnąłem się i czując, że mnie obserwuje, zmieniłem pozycję, aby to zatuszować. Pomyślałem o jego ręce na moim biodrze i tak mi zleciało kilkanaście minut filmu. Dopiero gdy znów próbowałem się na nim skupić, zdałem sobie sprawę, że nikt obok nas nie siedzi, a właściwie jedynymi osobami, które zajmują miejsca w naszym rzędzie jesteśmy my, mimo, że reszta sali jest prawie zapełniona. Co za szczęście.

Potem całkowicie wniknąłem we wciągający wir fabularny i zniknąłem z sali kinowej, a znalazłszy się obok głównych bohaterów filmu, młodej, spostrzegawczej detektyw, która prowadziła skomplikowane śledztwo razem ze starszym detektywem, który operował sarkazmem, tak dobrze, jak swoją bronią, zacząłem szukać dowodów razem z nimi, rozwiązywać zagadkę oraz typować sprawcę zbrodni i znikły nawet głosy dwóch kobiet siedzących dwa rzędy przed nami, które rozmawiały prawie od początku. Z powrotem na fotel brutalnie wyrzuciła mnie scena, w której pani detektyw w ostatniej chwili uchyla się od naboju, który przelatuje niebezpiecznie blisko jej czaszki, a później z boku jej głowy i jednej strony czoła pojawia się krew.

Jego dłoń dotknęła mojej. Podniósł ją i włożył do kubełka z popcornem, moimi palcami, trzymanymi przez jego palce, wziął dwa i zanim zdążyłem zorientować się, co zamierza zrobić, choć podejrzewam, że nigdy bym nie zgadł, wychylił się trochę i wyrzucił je przed nas, w dwie gadające kobiety. Wiedziałem już, że ma dobrego cela, ze względu na pełniony zawód rzecz jasna, więc nie byłem zdziwiony, gdy trafił prosto w nie. Czy znów chciał, abym odpowiadał za współudział?

Jego twarz w świetle z ekranu musiała wyglądać upiornie, albo przystojnie, albo upiornie i przystojnie albo upiornie przystojnie, bo gdy odwróciły się do tyłu, z wyrzutem i oburzeniem szukając winowajcy, zdrętwiały, jedna z nich poczerwieniała, druga otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zdecydowała, że to zły pomysł, więc obie się obróciły, wymieniając ze sobą szybkie, zakłopotane spojrzenia.

W tym samym momencie zatrząsnął się z tłumionego śmiechu i popatrzył na mnie naśladując minę jednej z nich, przez co sam zacząłem się śmiać i cieszyłem się, że odgłosy akcji, które rozbrzmiały z głośników, zagłuszyły ten dźwięk, bo brzmiałby zbyt nienaturalnie i obco, aby móc nazwać go śmiechem.


***


                Miałem nadzieję, że po wyjściu ruszymy w drogę powrotną, ale niebawem wzrok mojego Pana został przywabiony przez reklamę, obwieszczającą otwarcie nowego sklepu z antykami w kolejnej dzielnicy Manhattanu, której nie znałem.

                - Musimy tam iść, Elias. Jeśli wydać pieniądze, to właśnie na to, prawda? – Wydawał się nienaturalnie podekscytowany, co było dość miłą odmianą po jego obojętności. – Wykupimy cały towar. Musimy iść. – Gdy to mówił, już tam szliśmy. Stawiał kroki dużo energiczniej niż wcześniej, dlatego też musiałem przyspieszyć, aby dotrzymać mu kroku. Na krótką chwilę odważyłem się podnieść wzrok i zauważyłem, że mijający nas ludzie nie zwracają na nas szczególnej uwagi, przez co zaczęło mi bardziej doskwierać zimno, które wcześniej było na drugim planie.

                - Nie wolałbyś kupić całego sklepu? – zapytałem i poczułem się nieswojo, mówiąc do niego jak do kogoś mi równego. Postanowiłem, że nie będę się odzywać dopóki nie będziemy w bezpiecznym miejscu.

                - To straciłoby swój urok. Widząc tyle pięknych staroci, być niemal codziennie w przepełnionym nimi miejscu – westchnął, jakby mówił o czymś wspaniałym, ale jednocześnie niedostępnym. – Po jakimś czasie miałbym ich dość, a nie chcę mieć ich dość. Nie chcę mieć dość staroci, nie chcę mieć dość Nowego Jorku, nie chcę mieć dość… - Wiatr porwał jego głos i rozdmuchał włosy, z którymi teraz wyglądał na maniaka z rozżarzonymi iskrami szaleństwa w oczach. Zimno bynajmniej nie robiło na nim wrażenia, wręcz zdawało się topić w jego otoczeniu. Ale czy jego słowa oznaczały, że niedługo obecne wnętrze kamienicy również mu się znudzi i też zarządzi jego remont? Zrobiło mi się smutno na myśl, że Wędrowiec mógłby zniknąć pewnego dnia ze ściany i skończyć w jakiejś zakurzonej, ciemnej piwnicy, w której płótno nasiąknęłoby wilgocią i pochłonęłoby zapach stęchlizny. Niegdyś piękny i majestatyczny, a potem brudny i zniszczony. Widok żałosny jak pogięte banknoty z niedoszłej wieży Eiffla. Czy rzeczywiście tak kończą wszystkie rzeczy, którymi się znudzi?

Zadręczasz się trywialnymi rzeczami, Elias. Czy to normalne, że zaczęło ci zależeć na kawałku płótna i ramy? Czy nie pamiętasz, jak skończyła ostatnia rzecz, na której ci zależało?
               
                Dwa piętra czteropiętrowej kamienicy, jak się okazało, były podzielone na sześć pomieszczeń. Każde z nich przepełnione było czymś innym, jedno stosami wiekowych ksiąg, drugie mniejszymi i większymi obrazami oraz lustrami w złotych lub brązowych ramach, następne kolejno meblami, ubraniami z ubiegłych epok, dziesiątkami tykających nieprzerwanie zegarków oraz lamp, a ostatnie najmniejsze – binoklami, monoklami, różnego rodzaju biżuterią i rzeczami, których nie umiałem zidentyfikować. W drugim pomieszczeniu wpadliśmy na właściciela, który poczęstował nas, tak samo jak i innych klientów, „lampkami” rozgrzewającego wina, dla mnie z miodem, dla niego z goździkami. Lampki te tak właściwie były wzorzystymi pucharami, czy może kielichami, z ciemnego srebra, które ważyły dużo więcej niż na to wyglądały. Właściciel był nieco chudawym, starszym mężczyzną z podkręconym siwym wąsem oraz z czarną czapką maciejówką, spod której wylewały się nie mniej siwe pukle włosów. Miał życzliwość wypisaną w rysach twarzy, ale wkrótce, gdy już zaczął rozmowę z moim Panem, która z minuty na minutę robiła się coraz bardziej żywiołowa, okazało się, że jest takim samym zapaleńcem w temacie antyków jak Pan, który natychmiast popłynął z prądem i dał się wciągnąć w wir szaleństwa, próbując nie być gorszym w antykowym zapaleństwie i nie ustąpić starszemu mężczyźnie pierwszego miejsca znawcy antyków.

                - Ah, czyli był pan na ubiegłej wielkiej corocznej giełdzie antyków w Strasburgu?

                - Owszem, byłem na ubiegłej wielkiej corocznej giełdzie antyków w Strasburgu.

                - Na wszystkich trzech dniach?

                - Owszem, na wszystkich trzech dniach. Czy pamięta pan ten spektakularny pokaz Delaunay Belleville z 1911?

                - Owszem. Jakże mógłbym zapomnieć! Cóż za rzadka okazja móc go zobaczyć w tak wspaniałej formie. A czy rozmawiał pan może z tym niesamowitym, wiekowym zbieraczem antyków? Jean-Pierre… Jean Pierre… Ah, jak mu było!

                - Jean-Pierre de Delevoye?
                - Otóż to!

                - Owszem, rozmawiałem. Jego spostrzeżenia na temat zaprezentowanych najnowszych metod renowacji i konserwacji zabytków były niezwykle fascynujące, nieprawdaż?

                - Tak, tak, otóż to!

                Zostaliśmy sami, kiedy elegancka, rudowłosa kobieta wtrąciła się nieśmiało w ich konwersację, aby zapytać o jakiś przedmiot, którego szukała i właściciel przeprosił nas, aby udzielić jej informacji. Weszliśmy do kolejnej sali i kolejnej, a w miarę upływającego czasu, szaleństwo mojego Pana i jego kipiąca uwielbieniem do staroci konwersacja ze staruszkiem okazały się zaraźliwe. Oglądając następne rzeczy, pytał mnie co o nich sądzę, czy mi się podoba ta kamea z bladolicym profilem pięknej kobiety, czy tamta reprodukcja Williama Turnera nie wygląda niemal identycznie jak oryginał – nie żebym znał się na takich rzeczach, mój Panie – czy to lustro będzie pasować do kafelków w łazience na piętrze? Ja również zacząłem pytać go o to, co myśli o tym czy o tamtym, powoli zaczynając trafiać w jego gust, co okazywał entuzjastycznym skinieniem głowy i błyskiem dumy w oczach. Wymienialiśmy się opiniami, jak szalone zakupoholiczki, „A czy ta spódnica dobrze na mnie leży? A czy kolor tej bluzki podkreśli kolor moich tęczówek? A czy ten kapelusz będzie pasował do tej sukienki?”. Może to ekscytacja, może żywa rozmowa z właścicielem, może otoczenie się starociami, a może włosy, które zazwyczaj były odgarnięte do tyłu, a teraz plątały się po jego czole, a najpewniej to wszystko razem odebrało mu kilka lat i sprawiło, że wyglądał niezwykle młodo. Kazał mi wybrać to, co najbardziej mi się podobało, ale moje niezdecydowanie wzięło górę i nie mogłem jednogłośnie wytypować moich faworytów w tej różnorodności.

                - Eli – powiedział w momencie, kiedy do opróżnienia kielichów zostały nam może dwa łyki. Staliśmy sami przed stojącym zwierciadłem, on za mną, ja przed nim, on patrząc na mnie w odbiciu, ja próbując odwrócić wzrok, zmieszany swoim widokiem. Położył dłoń na mojej szyi i gestem tak wolnym, jakbyśmy zatrzymali się w czasie i nigdzie nigdy więcej nie musieli się spieszyć, uniósł mój podbródek. – W takim razie wybierz dziesięć rzeczy, które uważasz, że najbardziej mi się tu spodobały.

                Więc wybrałem, więc je kupiliśmy, więc nie kryłem dumy, bo mimo, że starał się zachować twarz pokerzysty, udało mi się wychwycić na niej subtelne zmiany, gdy trafiałem poszczególne rzeczy. Zadzwonił po swojego lokaja, polecił mu odebrać zakupy i dostarczyć je do kamienicy, a po pożegnaniu z właścicielem oraz obietnicy powrotu, opuściliśmy to magiczne miejsce.

                Był już wieczór, a może to ciemne chmury na niebie próbowały go imitować. Nie wiało, ale w powietrzu wisiało napięte powietrze. Byliśmy kilka przecznic dalej od kamienicy Pana i w prawie połowie drogi zaczęło kropić, a już chwilę później lało jak z cebra. Coraz gęstsze krople biły w dachy i obmywały szyldy sklepowe, woda odbijała się od chodników i zmywała z nich resztki cienkiej warstwy śniegu, ludzie próbowali zasłonić głowy, zaczynali uciekać, trącając nas po drodze. Pan pozwolił mi znów włożyć rękę do swojej kieszeni, ale wyciągnął ją, zauważywszy kolorowy sklepik z parasolami.

                - W środku jest tłok, zaczekaj tu na mnie.

                I zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, rozległ się cichy odgłos dzwonka przy drzwiach i był już w środku. Zostałem sam, wśród spadającego z nieba deszczu, wśród gromad ludzi, przepychających się między sobą, stratujących po drodze takie jednostki jak ja, nieprzygotowane na takie sytuacje. Podszedłem bliżej wystawy sklepowej.

                Dam radę, pomyślałem, i powtórzyłem to dziesięć razy, aby naprawdę w to uwierzyć. Jedenasty raz wypowiedziane na głos, słowa urzeczywistniły się, nabrały fizycznej formy i dodały mi nieco otuchy, lub może udało mi się to sobie wmówić.

                Po prostu postoję tu, poczekam na niego, on w końcu wróci i wrócimy cali przemoczeni do kamienicy, a wtedy weźmiemy prysznic, może razem, tak jak ostatnio, może znów będzie chciał mnie dotknąć, a potem pójdziemy do łóżek, albo do łóżka, zależy, co zdecyduje. Nie ma czym się martwić. Gdzie teraz jest? W kolejce, parę metrów od ciebie, nic się nie dzieje. Nie widzę go, ale na pewno tam jest. Ale co jeśli odwrócę się na chwilę i wtedy wyjdzie, zostawiając mnie samego? Co jeśli to spędzone razem popołudnie było popołudniem pożegnalnym, bo już mu się zdążyłem znudzić i postanowił mnie porzucić? Drżałem, wcale nie z zimna.

                Przestąpiłem z nogi na nogę i objąłem się ramionami. Czułem, że ktoś mnie obserwuje. Mrowiła mnie skóra. Podrapałem się, ale mrowienie tylko wezbrało na sile, tak samo, jak odgłosy kroków ludzi, pluszczące w formujących się kałużach. Kałuże krwi. Ludzie o twarzach Fergussona. Patrzyli na mnie, pośrodku ich czoła spływały strużki krwi. Cofnąłem się i również zanurzyłem stopę w kałuży krwi. Zacisnąłem zęby. Pan zaraz wróci, Pan zaraz wróci.

Ktoś na mnie patrzy.

                - Przepraszam? – Usłyszałem głos tuż przy uchu, silna ręka wylądowała bez ostrzeżenia na moim ramieniu. Podniosłem dłoń, żeby ją strząsnąć, ale wtedy rozpoznałem jej kształt i ciężkość. Jeden z palców wystukiwał znaną mi melodię.

Zesztywniałem, gdy odwróciłem się i ujrzałem jego twarz. Ciemnoszare, stalowe oczy, mała blizna przy lewej brwi. Uśmiechnął się tym samym uśmiechem, który przez wiele bezsennych nocy spędzał sen z moich powiek. Odjęło mi mowę, zamarzłem z przerażenia, pierwszym naturalnym impulsem była ucieczka, ale nogi nie chciały się ruszyć, wciągała mnie kałuża krwi. Ręce i nogi miałem zdrętwiałe, bez czucia; były zbyt wielkie, zbyt ciężkie albo zbyt oddalone, żeby stanowić część mnie. Poruszyłem się dopiero, kiedy zdałem sobie sprawę, że patrzę w jego oczy, więc spuściłem głowę, uciekając z ich pułapki, choć wiedziałem już, że było za późno, że kara mnie nie ominie. Wyszczerzył zęby. – Ile to już czasu, dziwko?

Straciłem oddech, a moje serce próbowało rozpaczliwie wybić sobie drogę z mojej piersi. Czułem pod palcami szorstki asfalt i kawałki szkła, raniące moje dłonie, tył mojej głowy zaczął pulsować bólem a w płuca wbijały się dziesiątki małych szpilek, wbijających we mnie trudny do opisania lęk.

                - Przepraszam, przepraszam, to już więcej się nie powtórzy, Panie – wymamrotałem, wykorzystując resztki powietrza, które zostały w moich płucach, a potem dodałem na bezdechu: - Przepraszam, nie dotykaj mnie, przepraszam.

                - Słucham? – Wyglądał na zdziwionego. Uwielbiał udawać, że nie wie, o co chodzi i potem wysłuchiwać, jak dziesiątki razy powtarzam, co zrobiłem źle i jak bardzo nie chcę tego nigdy więcej powtórzyć. Miałem wrażenie, że zaraz osunę się na ziemię, złapałem się za szyję, a ten gest przywiódł mi na myśl Pana. Pana?

                - Nie chcę, nie chcę z tobą iść, zostaw mnie – Udało mi się strząsnąć jego rękę, na co, o dziwo, pozwolił, i cofnąłem się o kilka kroków, oczekując, że zaraz zniszczy dzielącą nas odległość, złapie mnie za włosy i z tym sztucznie życzliwym uśmiechem na ustach, uderzy nią o szybę sklepu. Nie zrobił tego. Wyciągnął do mnie rękę, lecz zawahał się, co natychmiast wykorzystałem, bo drugiej takiej szansy mogłem nie mieć. Zrobiłem kilka kroków w tył, potem kilka następnych, wpadłem na wysokiego mężczyznę o ciemnoszarych oczach i małej bliźnie przy lewej brwi. Odskoczyłem, jak oparzony. Pokręciłem głową, czułem jak moje płuca się kurczą, gdy puściłem się biegiem wzdłuż ulicy, potrącając po drodze mężczyzn o tych samym ciemnoszarych oczach. Wszyscy się uśmiechali i przekręcali głowy, jakby patrzyli na dziecko, które nieudolnie próbuje stawiać pierwsze kroki, jak na ptaka nielota, który próbuje wznieść się wysoko w powietrze lub jak na inwalidę, który z determinacją próbuje wstać z wózka. Wiedziałem, że jest tuż za mną, słyszałem to jego wesołe pogwizdywanie, ta melodia, te kroki, nieważne, jak szybko biegłem, on zawsze był tuż za mną.

                Nie miałem już siły uciekać. Zatrzymałem się przy jakimś słupku i wsparłem się na nim, bo każda kolejna próba wciągnięcia powietrza, zdzierała moje płuca. Żołądek podszedł mi do gardła, ale udało mi się zwalczyć odruch wymiotny. Nogi zaś w końcu się poddały, zgięły się w pół, a materiał spodni od razu nasiąknął kałużą. Nic nie widziałem, a słyszałem już tylko oszalałe bicie swojego serca. To koniec, pomyślałem, to skończy się tu i teraz, nie ma żadnych ostatnich słów, żadnego pożegnania, podsumowania, uroczystego zwieńczenia. Wszyscy szaroocy patrzyli z zadowoleniem na mój koniec, szeptali sobie do uszu coś w rodzaju: - Biedaczek, myślałem, że pomęczę go trochę dłużej. Nie pozostało mi już wiele i również nie żądałem zbyt wiele, i może, gdybym był w stanie myśleć o czymś innym, prócz bólu oraz śmierci, dałbym radę popatrzeć w niebo, ten ostatni raz i może tutaj, gdzie historia zatoczyła koło, gdzie mógłbym zapytać świadka mojego początku i końca, czy teraz już zaznam spokoju? Zgiąłem się w pół, moje ciało podejmowało ostatnie próby złapania powietrza. Trzecia próba, druga próba, pierwsza…

                - Elias – naglący głos za moimi plecami, przebijający się przez zasłony deszczu. Znajomy, ale jednak zbyt odległy, abym mógł go rozpoznać. – Elias – I znowu, tym razem głośniejszy i nagle ręce na moich plecach, a po chwili odwracające mnie do niego, zanim je odepchnąłem.

                - Zostaw mnie, zostaw – Poruszałem ustami, ale nie słyszałem swojego głosu, może wcale nie opuszczał moich ust. – Błagam, nie dotykaj – Znów mnie złapał, ale już nie miałem tyle siły, by po raz kolejny go odtrącić. Mgliście zdałem sobie sprawę, że drugą dłoń trzymam ciągle na swojej piersi, powstrzymując serce od utorowania sobie drogi na zewnątrz. Czemu wciąż nie mogę się poddać? – Nie mogę… od-oddychać…

                Czułem, że się unoszę, potem powłóczę nogami, próbując stawiać kroki, a potem opieram się o kamienną ścianę, wokół nie ma już ludzi, ale nadal pada deszcz. Możliwe, że płakałem, albo bezskutecznie próbowałem krzyknąć.

                - Kazałem ci na mnie czekać. Słyszysz mnie? – Poczułem coś ciepłego na policzku. – To normalne, zaraz przejdzie i będzie po wszystkim – Jego słowa były normalne, ale nie rozumiałem ich, nie były już nośnikiem informacji, ale po prostu dźwiękiem, który odbijał się echem od pękających ścian mojej czaszki.

                - Nie… Nie mogę… - Czułem, że się topię. Złapałem się jego koszuli, aby wypłynąć na powierzchnię, ale nic to nie dało. Widocznie byłem już zbyt głęboko.

                - Możesz, słuchaj mojego głosu i postaraj się powoli złapać oddech, dasz radę, jeśli tylko posłuchasz swojego Pana, prawda? Zawsze mnie słuchasz, więc zrób to tym razem, Elias.

                - Przep… Przepra… - łkałem. Zwiędłem w jego ramionach, czułem, że przyciska mnie do ściany.

                - Kurwa, nie waż się mnie przepraszać, bo sam zaraz cię uduszę.

                Nie mogłem, starałem się, ale nie mogłem. Dźwięki zaczęły nabierać kształtu i koloru czerwieni. Wydawało mi się, że wszystko zaraz zacznie się uspokajać, ale znowu przybrało na intensywności. Z oddali zaczęły się sączyć dźwięki tej samej melodii. Wbiłem palce w jego ramiona, bezgłośnie błagając o sam nie wiem co.

                - Kurwa – powtórzył.

                Zniknęło ciepło z policzka. Pojawiło się na ustach. Po chwili zniknęło, ale znów się pojawiło i tak kilka razy. Zorientowałem się, że moje płuca napełniają się powietrzem, ktoś nadaje im rytm pracy, a one próbują się do niego dostosować. Kiedy zacząłem ledwie przytomnie odzyskiwać zmysły, poczułem na ustach smak goździków i wina, znajome, delikatne, było jak wspomnienie, którego mogłem się uczepić i zakotwiczyć w nim swoją świadomość. Kiedy ciepło powróciło po raz kolejny, złapałem się go, nie pozwalając znów zniknąć i wszystko zaczęło do mnie wracać, antyki, życzliwy właściciel, rozmowa o giełdzie w Strasburgu, smak wina, nasze odbicie w lustrze, dłoń na mojej szyi, „Wybierz dziesięć rzeczy, Elias”. Twarz mojego Pana. Miałem pod palcami wilgotny materiał jego płaszcza, jego kolano wbijało się w moje, dłoń przytrzymywała moją szczękę. Na ustach miałem jego usta, miękkie i mocno goździkowe, a spomiędzy nich zabierałem jego oddech.

***

11 komentarzy:

  1. Jakże cieszy mnie fakt kolejnego rozdziału,opłacało się poczekać. Mam nadzieję że pojawią się kolejne . Nie przestawaj pisać ��

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja się cieszę, że udało mi się go w końcu skończyć :D

      Usuń
  2. Nie masz pojęcia jak się cieszę tym nowym rozdziałem. Naprawdę. Czekałem na niego od... chyba stycznia. Ale cieszę się, że jest i, że chyba do nas wróciłaś. Tak? Mam rację?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, wróciłam ^^ Teraz mam już więcej czasu oraz więcej weny, więc i postaram się więcej pisać.

      Usuń
    2. omg <33
      rozdział <333333333333
      ja chce kolejny rozdział
      coś czuje ze w kolejny rozdział bedzie awwwwwwww
      loren tak kupmy zyrafe. takkk hahahahah
      zamieszka w ogrodzie hahahahaha
      ciesze się ze wróciłaś <333
      ejj czy loren ędzię zły ?w kolejnym rozdziale ahhahaha

      Usuń
    3. Witam witam <3
      Niestety nic nie zdradzę *buzia na kłódkę*

      Usuń
    4. nie mogę się doczekac kolejnego rozdziału
      moze tak w przyblizeiu kiedy będzie ?
      codzienniie wchodze paczam

      Usuń
    5. Ajami JJ nie tylko ty ja też codziennie kukam :)

      Usuń
    6. Postaram się go skończyć do końca następnego tygodnia :)

      Usuń
    7. Doczekać się nie mogę <333

      Usuń
  3. Hejka,
    wspaniale, mam nadzieję, że Loren nie znudzi się Eliasem i czy naprawdę spotkał czy po prostu był to jego wymysł wyobraźni no i mam nadzieje, że jednak nie będzie zły...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń