Eli
Przycisnąłem policzek do
zamarzającej szyby i przymknąłem powieki, odrywając w końcu wzrok od spadających
płatków śniegu i wytężając słuch, niby próbując zza szklanej powłoki usłyszeć
wołanie zimy, która nadeszła tego ranka z niespodziewaną wizytą. Szum wiatru,
dźwięk przejeżdżającego samochodu, stukanie obcasów kobiety w pośpiechu
uciekającej przed mroźnymi podmuchami wiatru, zaraźliwy śmiech dziecka.
Zastanawiałem się, czy ta pierwsza wizyta zimy zakończy się szybko, czy świeża,
pierwsza warstwa śniegu stopnieje przed końcem dnia, odsłaniając szarą,
namokniętą wilgocią, jesienną rzeczywistość, czy może spodoba jej się tutaj i
zostanie na dłużej, otulając ponury świat swoją białą peleryną. Zawsze uważałem,
że jest coś magicznego w pierwszym śniegu, zawsze podobała mi się ta nuta
radości, zaskoczenia, nostalgii, gdy co roku obserwowałem pierwsze spadające z
nieba płatki. Wracałem pamięcią do siedmioletniego Eliasa, który przecierał
rano oczy, odkopywał się spod kołdry i odsłaniał zasłonę swojego okna, ale
zamiast zastanawiać się jaki czeka go dzień, otwierał szeroko oczy, jeszcze nie
splamione plugawymi obrazami, które czekały na niego w przyszłości, rozchylał
niewinne usta i przylepiał dłonie do zimnej szyby. „Mamo!”, wołał, „śnieg
spadł!”, ale nikt nie podzielał jego dziecięcej ekscytacji, prócz małej
futrzanej kulki przy jego stopach, o mądrych czekoladowych oczach ufnie w niego
wpatrzonych.
Wspomnienie
zaczęło ciążyć na mojej piersi. Odkleiłem się od szyby, na której pobłyskiwały
jeszcze ostatnie jego momenty, zsunąłem się z parapetu i z wyuczoną
bezszelestnością podążyłem wzdłuż lśniących paneli, do spiralnych schodów, z
których zszedłem, trzymając się barierki. Najpierw zatrzymałem się w połowie,
między pierwszym piętrem, a parterem, usiadłem, wstałem, znów usiadłem i
oparłem się ramieniem o ścianę. Przypatrywałem się swoim palcom, rozmyślając
nad tym, czy kiedykolwiek potrafiłbym nimi wydobyć z zabytkowego pianina
poniżej mnie, dźwięki, które nie raniłyby ludzkich uszu. Około pół godziny
później przeniosłem się niżej i zasiadłem na ostatnim schodku, oddzielającym
mnie od znajdowania się na tym samym piętrze co on. Ostatni stopień do…
właściwie czego?
Nasze ścieżki
rozdzielały się o każdej porze dnia, począwszy od rana, kiedy budził mnie
odgłos zatrzaskiwanych drzwi, a gdy wychodziłem z pokoju, napotykałem
rozedrgane drobinki powietrza, informujące o jego niedawnej obecności,
przeplatane blednącymi stróżkami zapachu jego perfum, przez popołudniowe wizyty
w kuchni, gdzie po przestąpieniu progu czekał na mnie gorący obiad w białym
pudełku, na którym były jeszcze niezastygnięte odciski jego palców, po
wieczory, kiedy po powrocie docierał do swojej prywatnej przestrzeni, której
nie miałem odwagi naruszać. Innymi słowy, stałem się przysłowiową księżniczką
uwięzioną w bezpiecznej wieży, gdzie nikt jej nie tknie, bo jest na terenie groźnego
smoka, którego terytorium odstrasza potencjalnych odwiedzających trupimi
czaszkami nabitymi na pale, z charakterystycznym śladem po pocisku pośrodku
ogołoconego ze skóry czoła.
Dokuczało mi
rozkwitające z każdym mijającym bezproduktywnym dniem, niczym kwiat raczony
promieniami słońca po porze deszczowej, poczucie komfortu oraz zespolenia z tym
niezwykłym miejscem, do którego coraz bardziej się przyzwyczajałem, z każdą
kolejną minutą przeznaczoną na podziwianie kolejnego obrazu ozdabiającego
ściany, z każdą kolejną przeczytaną książką, z rozpadającą się okładką i
poobcieranym grzbietem lub tą pachnącą jeszcze nowością, z każdą kolejną
winylową płytą przesłuchaną na starym odtwarzaczu, czy też z każdym filmem
obejrzanym na płaskim, szerokim ekranie telewizora. Powoli godziłem się ze swoją
bezużytecznością i starałem się już tylko nie wchodzić nikomu w drogę, a że
mieszkałem z jedną osobą, jej nieobecnością i dziesiątkami dzieł sztuki, miałem
ułatwione zadanie, a duszenie pojawiającej się znikąd od czasu do czasu naturalnej
potrzeby towarzystwa było niezwykle łatwe. Już po tygodniu czułem się tu
swobodniej niż w jakimkolwiek innym miejscu, nazywając ten mały kawałek raju
mieszkalnym muzeum. Mogłem godzinami wpatrywać się w Wędrowca nad morzem mgły, czy Kobietę
na tle zachodzącego słońca, choć nigdy nie podejrzewałbym się o aż taką
wrażliwość na sztukę, aby móc czerpać ze zwykłych obrazów takie pokłady spokoju
i wyciszenia oraz być skłanianym do refleksji na najróżniejsze tematy. Każdego
dnia puszczałem wodzę fantazji i do każdego portretu, każdej scenki rodzajowej,
każdego poznaczonego rysami czasu popiersia lub figurki dodawałem swoją
historię. Najosobliwszym i najbardziej zagadkowym eksponatem był jednak mój Pan,
do którego nie pasowała żadna z nich.
Tym razem był
w domu. Byłem tego pewien. Zdziwiłem się, gdy nie obudziło mnie jego poranne
wyjście, a później, gdy jego sylwetka przemknęła mi niespodziewanie przed
oczami. Śledziłem znikający w dole schodów czubek jego głowy, niczym słońce skrywające
się za horyzontem, usiłując zapamiętać każde pasmo jego włosów, na wypadek,
gdybym znów miał go nie widywać przez kolejny tydzień. Później przeżyłem zostałem
całkowicie wyrwany ze świata fantazji, gdy osoba trzecia, pierwszy raz w ciągu
tych dni milczenia, niespodziewany intruz, przekroczyła niewidzialną barierę,
która odseparowała wnętrze kamienicy od zewnętrznej reszty świata.
Podsłuchiwałem ze wstydem, nie mogąc się oprzeć ciekawości podszytej strachem,
niczym dzikie zwierzę, przywykłe do braku obecności ludzkich istot. Przyciszone
głosy, mojego Pana – z nutą charakterystycznego znudzenia - i drugiego
mężczyzny – pęczniejący ze wstrzymywanego wzruszenia i może wdzięczności?
Mógłbym przysiąc, że w pewnym momencie prawie się rozpłakał. „Naprawdę wątpię,
że kiedykolwiek będę w stanie się panu odpłacić. Czy tyle naprawdę wystarczy?”
to jedyne słowa, które udało mi się wychwycić. Chciałbym zobaczyć twarz Pana.
Czy również się wzruszył, czy patrzył na te emocje z obrzydzeniem, czy może
ziewnął? Gdybym musiał, obstawiałbym to ostatnie.
Teraz znajdował
się może kilka, może kilkanaście metrów ode mnie. Telewizor był wyłączony,
gramofon też, przyczyną jedynych dźwięków były wskazówki zegara.
Tik-tak, tik-tak.
W przypływie chwili postanowiłem do nich dołączyć i po zostawieniu w tyle
ostatniego stopnia, stanąłem w bez drzwiowym wejściu do salonu.
Leżał na
kanapie. Końcówki jego włosów dotykały dywanu, nogi były swobodnie przełożone
przez oparcie i skrzyżowane w kostkach, bose stopy tworzyły szczyt jego
postaci. Brzeg burgundowego golfu podwinął się, odsłaniając skrawek opalonej
skóry brzucha. A może siedział? Gdyby odwrócić obraz, z pewnością byłaby to
pozycja siedząca. Obok leżała otwarta walizka, z której wyciągał kolejne
papierowe banknoty, zginał je w kilku miejscach, a później dodawał do swojej
pieniężnej konstrukcji złożonej z dziesiątek innych. Zastanawiałem się, czy
moja wyobraźnia nie zapędziła się za daleko.
Nie wiedziałem, czy już mnie zauważył, więc
odkaszlnąłem cicho, aby dać mu znać o swojej obecności, jednocześnie dając
ewentualną szansę na zakazanie wejścia. Jego ręka nawet nie drgnęła ani nie
zatrzymała się, kiedy ustawiał kolejną banknotową cegłę, więc podszedłem
bliżej, aż w końcu usiadłem na dywanie i oparłem plecy blisko rogu mebla, a
brodę na podciągniętych kolanach i przez kilka następnych minut siedzieliśmy w
ciszy, on układając do góry nogami swoją wieżę, a ja obserwując go, nie
zauważając nawet już dopominających się uwagi płatków śniegu bijących w drzwi
wychodzące na taras. Bardziej od nich, moją uwagę przyciągała nabrzmiała od
krwi żyła na czole tej pięknej, znudzonej twarzy.
W pewnym momencie przestał budować, a jego ręce
zwisły bezładnie w dole. Myślałem, że skończył mu się materiał, ale w walizce
była jeszcze ponad połowa zawartości.
- To wieża Eiffla.
Byłem całkowicie pewien, że z żadnej strony nie
przypomina to wieży Eiffla. Może to przez to, że on patrzył na nią do góry
nogami? Spróbowałem przekręcić głowę. Nie. Nadal nie.
- Czy to przypomina wieżę Eiffla?
Wahałem się między prawdą, a możliwym
zniszczeniem jego architektonicznych marzeń. Skąd miałem wiedzieć, czy nie miał
ambicji bycia pierwszym na świecie banknotowym architektem?
Jednak zdecydowałem się na prawdę i zanim
zdążyłem ugryźć się w język, dodałem, że wygląda, jak krzywa wieża w Pizie, a
potem szybko zaproponowałem dobudowanie węższego zakończenia. Skwitował to
westchnieniem i przekręcił głowę o kilka stopni w lewo.
Zignorował moje słowa, nagle zmieniając temat.
- Połowa z nich jest twoja.
Podniosłem głowę, przestając wpatrywać się w
jabłko Adama na jego szyi, nie mając zielonego pojęcia, co ma na myśli.
- Słucham, Panie?
- Połowa pieniędzy – popatrzył na mnie, chyba
pierwszy raz od tygodnia. Odczułem ulgę, ale po sekundzie dotarło do mnie
znaczenie tych słów. – Ten człowiek, który tu wcześniej był – Wiedział, że
wiedziałem. – był moim zleceniodawcą - kontynuował, dorabiając z dolarów kolejną
kondygnację, tym razem węższą. – Przekazałem mu dowody, a on mi zapłacił.
Biedaczek prawie się popłakał, ale udało mi się wybić mu z głowy pomysł
wyściskania mnie – Popatrzyliśmy na siebie dokładnie w tym samym momencie.
Mógłbym przysiąc, że przez kącik jego ust błyskawicznie przebiegł uśmiech, jak
promień przebijający się przez morze chmur. – Oczywiście nie dosłownie wybić –
sprostował. – Wymsknęło mi się, że miałem małego asystenta do pomocy, ale nie
zgodziłem się, kiedy chciał dopłacić. Zawsze trzymam się ustalonej na początku
kwoty, chyba że w trakcie zlecenia zaistnieją czynniki zmieniające typ
zlecenia. – Wytłumaczył, choć i tak miałem zbyt nikłą wiedzę na temat praw,
które obowiązywały zabójcę, aby wiedzieć, czym są te czynniki. – Nie ważne. Obiecałem
za to, że się z tobą podzielę i wynagrodzę twój wkład.
Wydało mi się to zbyt absurdalne, aby mogło być
możliwe.
- Ale Panie, przecież dostałem już nagrodę –
zaoponowałem zbyt zdumiony, przywołując odeszłą w zapomnienie noc sprzed
tygodnia, która wydawała się tak samo nierealna, jak jego słowa. – Ja nawet nie
wiem, co miałbym z nimi… jak je wydać… Ja naprawdę dziękuję, Panie, ale…
Przypomniałem sobie, że w nieistniejącym słowniku
dla niewolników słowo „odmowa” jest wytłumaczone jako nieistniejące. Może
kiedyś, jeśli przeżyję wystarczająco długo, nadam istnienie takiemu słownikowi
i zostanę wielkim pisarzem pośród niewolniczej społeczności? Wielki mędrzec
Elias. Nie wiesz co zrobić, kiedy twój Pan mówi to i tamto? Zajrzyj do wielkiej
księgi mędrca Eliasa. Nie wiesz co oznacza takie i takie zachowanie twojego
Pana? Zajrzyj do wielkiej księgi mędrca Eliasa. Zacisnąłem usta, o mało nie
prychnąwszy. Puknij się w głowę mędrcu Eliasie.
- Musisz – oznajmił, kiedy połącznia neuronów w
moim mózgu zaczynały szwankować. Rozleniwienie ciężko ustępowało przyswajaniu tych
nowych informacji. – Nie zmieszczą mi się w sejfie, uwierz, próbowałem je tam
wepchnąć, ale nie dałem rady – jego głos brzmiał na wystarczająco zmęczony i
znużony, że mogłem uwierzyć, że zajmował się tym przez te parę godzin po
wizycie zleceniodawcy. Nie wiem czemu, ale wyobraziłem sobie, jak zamiata
pieniądze, które spadły na podłogę, gdy z całych sił wciskał je do owego sejfu,
pod nosem mamrotając po włosku słowa pogardy. - Dobuduję drugi, jak tylko
skończy się tamten remont, ale to – ogarnął gestem banknoty. – Możemy dzisiaj
wydać. Wszystko.
- Wszystko? – powtórzyłem.
- Wszystko – również powtórzył.
- Wszystko… - powtórzyłem ponownie, czując na
sobie jego spojrzenie. – Obawiam się, że to niemożliwe, Panie.
- Nic nie jest niemożliwe. Możemy kupić żyrafę,
założyć klub nocny ze striptizem, wybudować na Manhattanie mój nagi posąg ze
złota… - zmarszczył brwi, jakby naprawdę to rozważał. – Ale zrobimy to wszystko
– podniósł rękę i spojrzał na zegarek, przy czym przymróżył jedno oko. – Może
za kilka dni. Teraz mi się nie chce.
I tak po prostu, jak gdyby właśnie nie
zaproponował mi czystego szaleństwa, wrócił do budowania, z czego jednak po
chwili zrezygnował na rzecz tępego wpatrywania się w przestrzeń pod stolikiem.
Nie mogąc usiedzieć w jednym miejscu, podniosłem
się i usiadłem na kanapie. Podciągnąłem pod siebie lewą nogę, potem zmieniłem
ją na prawą, a jeszcze potem usiadłem po turecku.
Popatrzyłem na stolik i zauważyłem na nim gazetę.
Pierwsza strona, wielkie litery tworzące nagłówek artykułu, jedno ze słów
„Fergusson”. Serce nagle podeszło mi do gardła.
- Panie, czy mógłbym? – Wskazałem na stolik.
Podniósł na chwilę głowę, raczej niechętnie, i kiwnął nią, mrucząc coś
niezrozumiale. Złapałem za gazetę i nie wiedząc, czego mam się spodziewać,
wcisnąłem plecy w oparcie, szukając w nim pocieszenia w przypadku, gdyby czarny
scenariusz złożony z obaw, które podarowały mi w niechcianym prezencie
rozmyślenia pewnej nocy, kiedy nużony snem, w ciemności tuż przed moimi oczami
pojawiła się plama krwi, rosnąca pod zniekształconą głową i mająca mnie
nawiedzać każdego kolejnego wieczora, okazał się prawdą. Fergusson przyciśnięty
nieruchomo do sufitu, nad moim łóżkiem. Martwe spojrzenie wwiercające się w
moje trzewia. Kropla krwi spadła na mój policzek. Sięgnąłem do niej palcem,
roztarłem, a gdy uniosłem do oczu, już jej nie było.
Elias, nie wielki mędrzec, ale oskarżony za
współudział w zabójstwie. Może coś jednak poszło nie tak, rozmyślałem. Moje rozmyślenia,
jak można było się spodziewać, okazały się błędne i być może były wynikiem wewnętrznego
paranoika, który odzywał się wtedy, kiedy mógłby siedzieć cicho.
Błyskawicznie przeleciałem wzrokiem tekst,
później jeszcze raz i następny, przy czwartym pomijając zbędne szczegóły i
skupiając się na najistotniejszych faktach.
Fergusson znaleziony martwy po tym, jak sprzątaczka,
która zjawiła się następnego ranka, zastała otwarte drzwi w jego domu i czyjąś
wystającą nogę. Sprawca nieodnaleziony, kamery zniszczone, nagrania skradzione,
brak jakichkolwiek odcisków palców, żadnych śladów, materiału, nic, zero. Tylko
jedno nagranie, dostarczone policji i proces wytoczony przez Ryana Dawsona,
sprawa z przeszłości, molestowanie, inne dowody. Oczywiście podejrzewano samego
Dawsona, ale miał na tamtą noc niezbite alibi i zaprzecza jakoby miał z tym
cokolwiek wspólnego. Razem z nim, o molestowaniu przez Fergussona nagle
przypomniało sobie jeszcze kilka kobiet. Jednym słowem – Fergusson jest
skończony. Dosłownie i w przenośni.
Ale jedna rzecz nadal nie dawała mi spokoju.
- Panie, tamto nagranie…
- Mmm – mruknął jak kot, którego ktoś właśnie
zaczął głaskać, a który chce zostać zostawiony w świętym spokoju.
- Jest na policji, ale nasze twarze –
- O nic się nie martw, o wszystko zadbałem. W
żadnym z dowodów nie widać naszych twarzy, mój głos jest zniekształcony, a twój
i tak nie brzmi tak, jak zazwyczaj. Nagrania z baru też zniknęły – wyjaśnił
wszystko głosem, który nie mógłby już być bardziej monotonny.
Odchyliłem na
chwilę głowę w tył i wziąłem głęboki oddech ulgi. Jednak nie miałem się o co
martwić. Mój Pan pomyślał o wszystkim. Jakie w ogóle miałem prawo, żeby się
martwić taką sprawą? Przecież na pewno robił to od lat, nie popełniłby żadnego
głupiego błędu, miał doświadczenie, a ja zadręczałem się głupotami. Poza tym
Dawson nie byłby aż tak szczęśliwy, kiedy przyszedł tu wcześniej.
Spojrzałem na
niego, zwracając uwagę na materiał, który zdążył się jeszcze bardziej podwinąć,
ukazując pępek. Przekręciłem się w dół, przełożyłem stopy przez oparcie, i
zwisnąłem głową przy głowie Pana. Popatrzył na mnie jak na kosmitę –
powstrzymałem się przed przypomnieniem mu, że to jego pomysł żeby tak zwisać –
a potem jak na człowieka, którego z jakiegoś powodu nie da się rozgryźć.
Dotknął zwisających końcówek moich włosów, zanurzył w nich rękę, później
opuszkami dotknął czoła, a na koniec palcem wskazującym wytoczył ścieżkę
biegnącą przez jego środek, punkt między oczami, czubek nosa i kończącą się na
ustach. Pozostał tam na dłużej. Nie śmiałem nic powiedzieć, jedynie lekko
rozchyliłem wargi, zastanawiając się, jak może smakować i czy pozwoliłby mi
spić ze swojego palca krew, gdyby również się skaleczył oraz czy ta wymiana
krwi miałaby jakiś wpływ na nasze stosunki. Zapewne nie.
Krew. Krwawe
kałuże, przez które przechodziliśmy wychodząc z domu Fergussona, a dużo wcześniej
z domu mojego byłego pana, mieniły się szkarłatem, zastygające w niezastygłej
jeszcze pamięci. Sam Fergusson. Odgłos ciała uderzającego o podłogę. Czy ja też
byłem już martwy, kiedy upadłem?
Palec na moim
policzku, wbijający się w niego oskarżycielskim gestem. Krew na moim policzku.
Odwróciłem głowę.
- Jak się
czujesz? – spytał. Dobrze. Czy na pewno? Na pewno. Chciałem podziękować za
troskę, nawet jeśli nie była prawdziwa. – Nie rozmawialiśmy o tym co się stało.
– Pokiwałem głową. – Chcesz o tym porozmawiać? – Pokręciłem głową.
- Nie patrzyłeś
nigdy na czyjąś śmierć zanim mnie poznałeś? – drążył.
- Nie wiem,
możliwe, Panie – Są różne rodzaje śmierci, nie wiedziałem, którą dokładnie miał
na myśli. Kiedyś myślałem, że widziałem już wszystkie z nich, ale ludzkie
okrucieństwo zawsze wtedy przypominało mi, że jestem w błędzie.
- Możliwe, Panie –
powtórzył, przeciągając z namysłem. Spojrzałem na niego. – Co za tajemnicza
odpowiedź.
- To dobrze, czy
źle? – spytałem z czystej ciekawości, wszak nie wiedziałem, jakie odpowiedzi
preferuje, i wzmocniłem mur okrążający moją głowę, bo czułem, że próbuje się
przez niego przewiercić.
- Kto wie? –
odpowiedział pytaniem i pogrążył się w zadumie. – Zjemy dzisiaj krwisty stek i
napijemy się lampki krwistoczerwonego wina. To będzie wspaniała kolacja. Nałożę
krwistoczerwony obrus, specjalnie dla ciebie.
A potem opisał
szczegółowo najlepszy sposób na przyrządzenie krwistego steku.
Zrobiło mi się
niedobrze. Natychmiast to zanotował i roześmiał się z triumfem, jakby mój
grymas potwierdził jego przypuszczenia.
- Za jakiś czas
przejdzie – poklepał mnie, jak klepie się przyjaciela, który nie może zapomnieć
o byłej.
Siedzieliśmy tak bez słów. Zastanawiałem się, o
czym teraz myśli, na zmianę z myśleniem o krwistym steku. Co jakiś czas stykały
się nasze kostki, a w międzyczasie wróciła jego obojętność. Wydawało się, że
procent tejże obojętności wzrósł w nim gwałtowniej i wyżej niż zazwyczaj,
przekraczając dozwoloną, nieszkodliwą normę.
-
Nie pozwól mi się sobą znudzić, Eli – przemówił nagle odległym głosem, już bez
dokuczliwego tonu, jak gdyby mówił do innej, nieobecnej tu osoby.
Skonsternowany tą zmianą, podążyłem wzrokiem za jego dłonią, gdy zaczepiał
palcem o leżący w centrum wieży banknot. Wszystkie inne stopniowo runęły i z
cichym szelestem wylądowały żałośnie na dywanie, pogięte i niepotrzebne.
Konstrukcja legła w gruzach. – Bo któregoś dnia skończysz jak ta wieża i inne
rzeczy, które mnie znudziły. – Jego twarz nabrała surowszego wyrazu, przez
woalkę znużenia przez krótką chwilę przebijał się chłód. Podniósł się,
przesunął i usiadł normalnie, a następnie wstał i ruszył do schodów, ale wtedy
zatrzymał go mój głos, zaskakując nas obu.
- Chodźmy wydać te pieniądze, Panie. Dzisiaj.
***
Godzinę później przepychaliśmy się przez wiatr,
próbujący zepchnąć nas na drugi koniec ulicy. Pan wyglądał jakby to wyzwanie
sił natury zupełnie go nie ruszało, za to ja musiałem walczyć, aby nie zostać
zdmuchniętym jak płomień świeczki pośród zamieci. W pewnym momencie położył mi
rękę na łopatce, ale jednak zmienił zdanie i przeniósł ją na ramię.
- Przynajmniej przestało padać – stwierdził.
Godzinę wcześniej pomysł pójścia do kina – Pan
kazał podjąć mi decyzję i pod presją czasu padło właśnie na to - wydawał mi się
równie szalony, co budowanie złotego pomnika na Manhattanie i generalnie bardzo
zły. Zdecydował, że pójdziemy pieszo, bo „to tylko kawałek” i „spacer dobrze
nam zrobi”. Teraz, gdy otaczało nas coraz więcej ludzi, ten pomysł był naprawdę
bardzo, bardzo zły. Gdy usłyszał moją propozycję, prychnął i uznał ją za
niedorzeczną w stosunku do zawartości walizki. Zaproponował zamiast tego kupienie
kina, które po chwili jednak wykluczył. Teraz wolałbym żebyśmy kupili kino,
jeśli można by było zrobić to za pomocą telefonu i poczty elektronicznej, bez
konieczności wychodzenia z domu. Co ja sobie myślałem? Co pomyślą o nas ludzie?
Że jestem młodszym bratem mojego Pana? Że jesteśmy przyjaciółmi, którzy wybrali
się na wspólny seans? Że jesteśmy parą? To niedorzeczne. To niemożliwe. Nie
należę do świata ludzi żywych. Elias nie figuruje na liście osób zaginionych,
jego imię dawno zostało zapisane dużymi literami na liście straconych. Nie mam
prawa pojawiać się w nim jak gdyby nigdy nic i udawać normalnej osoby. Co z
tego że dawny Elias uwielbiał kino? Trupy nie mają głosu. Chcę wracać. Błagam,
Panie, wróćmy, tam jest ciepło, spokojnie, nie ma ludzi, wszyscy będą na mnie
patrzeć i będą wiedzieć, błagam wróćmy. Byłem gotów przed nim klęknąć i jak glonojad
albo pijawka uczepić się jego nogi, żeby nie mógł ruszyć dalej. Nie
zorientowałem się, że ściskam bok jego płaszcza, dopóki nie złapał mojej ręki i
nie wsunął jej sobie do kieszeni. Potem znowu złapał mnie za ramię i lekko je
ścisnął. Pewnie pomyślał, że jest mi zimno. A nawet jeśli, to co z tego? Nie
powinien się tym przejmować.
- Jak będziemy wracać kupię ci rękawiczki.
- Już kupiłeś mi rękawiczki, Panie –
przypomniałem, usiłując się skupić na czymkolwiek innym od chęci powrotu.
- Tamte nie są ciepłe i służą do czegoś innego. I
nie nazywaj mnie teraz swoim Panem.
Wziąłem kilka głębokich oddechów i koniec końców
udało nam się dotrzeć do celu, mimo że ze dwa razy naprawdę musiał mnie za sobą
ciągnąć. Udawałem, że wiatr próbuje mnie porwać. Jego próby zatrzymania mnie
przy sobie wydały mi się nieco komiczne.
Na chwilę zapomniałem o
otaczających nas ludziach, kiedy w moich oczach odbił się blask neonów,
pomarańcz, złoto, zieleń, na szczęście żadnych czerwieni. Po bokach od wejścia
powieszone zostały w gablotach plakaty filmów, kolorowe i przyciągające oko,
zachęcające potencjalnych widzów do kupienia biletów. Chciałem jeszcze chwilę
na nie patrzeć, stojąc i marznąc, aż zamieniłbym się w sopel i przechodnie
myśleliby, że jestem posągiem reklamującym film, którego akcja działa się w
zaśnieżonej Norwegii, ale Pan wciągnął mnie do środka, a potem zaciągnął do
kasy i kazał wybrać film. Zdarzało mi się czasami marzyć o takiej chwili, tak
jak o wielu innych, ale gdy marzenie przybrało rzeczywistą formę całkowicie
odbiegało od pierwowzoru. Z wrażenia nie zdążyłem się zastanowić i wskazałem na
pierwszy lepszy kryminał. Uśmiechnął się półgębkiem i nieznacznie uniósł brwi,
ale kiedy zrozumiałem swoją decyzję i błąd w jednym, on kupował już bilety i
wybierał miejsca na sali, a na moje „A może jednak…” wzruszył ramionami, bezgłośnie
mówiąc „Za późno”. Film miał ograniczenie wiekowe.
W drodze nachylił się do mojego
ucha i na wpół szepnął, na wpół powiedział:
- Chyba naprawdę lubisz
czerwony.
Przeszedł mnie dreszcz, gdy
poczułem na skórze jego oddech. Uśmiechał się nieco szyderczo, myśląc, że obleciał
mnie strach. Chyba postanowił mnie dzisiaj dręczyć, pomyślałem i gdy
zawróciliśmy, żeby kupić popcorn, ja dziękowałem w duchu, że jakiś geniusz nie
wymyślił w przeszłości jedzenia popcornu z keczupem, bo na pewno by to
wykorzystał. Postanowiłem sobie, że dam radę, choćby nie wiem co.
Rząd dziesiąty, miejsce
trzynaste i czternaste. Weszliśmy w czasie trwania ostatnich reklam, więc na
sali było już ciemno, przez co nie widziałem schodów, a to poskutkowało
potknięciem się na którymś z nich. Poczułem rękę na swoim biodrze, chroniącą
mnie przed upadkiem i prowadzącą mnie dalej, a później znikającą, gdy
znaleźliśmy nasze siedziska.
Zaczął się film. Miejsce
zbrodni, dwa ciała. Jeden postrzał w głowę.
- Jedz popcorn, Eli – Chrupnięcie do mojego ucha, w tonie głosu
obietnica droczenia się ze mną przez resztę wieczoru.
Przejdźmy dalej. Druga scena. Pierwsze słowa? „Dostałam pana czek”.
Pana czek, pana czek, pana czek, krwisty stek, krwisty stek, głowa Fergussona… A
myślałem, że widząc tyle razy swoją własną krew, uodporniłem się jednocześnie
na widok krwi innych. Bzdura.
Wzdrygnąłem się i czując, że mnie obserwuje, zmieniłem pozycję, aby to
zatuszować. Pomyślałem o jego ręce na moim biodrze i tak mi zleciało
kilkanaście minut filmu. Dopiero gdy znów próbowałem się na nim skupić, zdałem
sobie sprawę, że nikt obok nas nie siedzi, a właściwie jedynymi osobami, które
zajmują miejsca w naszym rzędzie jesteśmy my, mimo, że reszta sali jest prawie
zapełniona. Co za szczęście.
Potem całkowicie wniknąłem we wciągający wir fabularny i zniknąłem z
sali kinowej, a znalazłszy się obok głównych bohaterów filmu, młodej,
spostrzegawczej detektyw, która prowadziła skomplikowane śledztwo razem ze
starszym detektywem, który operował sarkazmem, tak dobrze, jak swoją bronią,
zacząłem szukać dowodów razem z nimi, rozwiązywać zagadkę oraz typować sprawcę
zbrodni i znikły nawet głosy dwóch kobiet siedzących dwa rzędy przed nami,
które rozmawiały prawie od początku. Z powrotem na fotel brutalnie wyrzuciła
mnie scena, w której pani detektyw w ostatniej chwili uchyla się od naboju, który
przelatuje niebezpiecznie blisko jej czaszki, a później z boku jej głowy i
jednej strony czoła pojawia się krew.
Jego dłoń dotknęła mojej. Podniósł ją i włożył do kubełka z popcornem,
moimi palcami, trzymanymi przez jego palce, wziął dwa i zanim zdążyłem
zorientować się, co zamierza zrobić, choć podejrzewam, że nigdy bym nie zgadł, wychylił
się trochę i wyrzucił je przed nas, w dwie gadające kobiety. Wiedziałem już, że
ma dobrego cela, ze względu na pełniony zawód rzecz jasna, więc nie byłem
zdziwiony, gdy trafił prosto w nie. Czy znów chciał, abym odpowiadał za
współudział?
Jego twarz w świetle z ekranu musiała wyglądać upiornie, albo
przystojnie, albo upiornie i przystojnie albo upiornie przystojnie, bo gdy
odwróciły się do tyłu, z wyrzutem i oburzeniem szukając winowajcy, zdrętwiały,
jedna z nich poczerwieniała, druga otworzyła usta, jakby chciała coś
powiedzieć, ale zdecydowała, że to zły pomysł, więc obie się obróciły,
wymieniając ze sobą szybkie, zakłopotane spojrzenia.
W tym samym momencie zatrząsnął się z tłumionego śmiechu i popatrzył
na mnie naśladując minę jednej z nich, przez co sam zacząłem się śmiać i
cieszyłem się, że odgłosy akcji, które rozbrzmiały z głośników, zagłuszyły ten
dźwięk, bo brzmiałby zbyt nienaturalnie i obco, aby móc nazwać go śmiechem.
***
Miałem nadzieję, że po wyjściu
ruszymy w drogę powrotną, ale niebawem wzrok mojego Pana został przywabiony
przez reklamę, obwieszczającą otwarcie nowego sklepu z antykami w kolejnej
dzielnicy Manhattanu, której nie znałem.
- Musimy tam iść, Elias. Jeśli
wydać pieniądze, to właśnie na to, prawda? – Wydawał się nienaturalnie
podekscytowany, co było dość miłą odmianą po jego obojętności. – Wykupimy cały
towar. Musimy iść. – Gdy to mówił, już tam szliśmy. Stawiał kroki dużo
energiczniej niż wcześniej, dlatego też musiałem przyspieszyć, aby dotrzymać mu
kroku. Na krótką chwilę odważyłem się podnieść wzrok i zauważyłem, że mijający
nas ludzie nie zwracają na nas szczególnej uwagi, przez co zaczęło mi bardziej
doskwierać zimno, które wcześniej było na drugim planie.
- Nie wolałbyś kupić całego
sklepu? – zapytałem i poczułem się nieswojo, mówiąc do niego jak do kogoś mi
równego. Postanowiłem, że nie będę się odzywać dopóki nie będziemy w
bezpiecznym miejscu.
- To straciłoby swój urok. Widząc
tyle pięknych staroci, być niemal codziennie w przepełnionym nimi miejscu –
westchnął, jakby mówił o czymś wspaniałym, ale jednocześnie niedostępnym. – Po
jakimś czasie miałbym ich dość, a nie chcę mieć ich dość. Nie chcę mieć dość
staroci, nie chcę mieć dość Nowego Jorku, nie chcę mieć dość… - Wiatr porwał
jego głos i rozdmuchał włosy, z którymi teraz wyglądał na maniaka z
rozżarzonymi iskrami szaleństwa w oczach. Zimno bynajmniej nie robiło na nim
wrażenia, wręcz zdawało się topić w jego otoczeniu. Ale czy jego słowa
oznaczały, że niedługo obecne wnętrze kamienicy również mu się znudzi i też
zarządzi jego remont? Zrobiło mi się smutno na myśl, że Wędrowiec mógłby zniknąć pewnego dnia ze ściany i skończyć w
jakiejś zakurzonej, ciemnej piwnicy, w której płótno nasiąknęłoby wilgocią i
pochłonęłoby zapach stęchlizny. Niegdyś piękny i majestatyczny, a potem brudny
i zniszczony. Widok żałosny jak pogięte banknoty z niedoszłej wieży Eiffla. Czy
rzeczywiście tak kończą wszystkie rzeczy, którymi się znudzi?
Zadręczasz się trywialnymi rzeczami, Elias. Czy to normalne, że
zaczęło ci zależeć na kawałku płótna i ramy? Czy nie pamiętasz, jak skończyła
ostatnia rzecz, na której ci zależało?
Dwa piętra czteropiętrowej
kamienicy, jak się okazało, były podzielone na sześć pomieszczeń. Każde z nich
przepełnione było czymś innym, jedno stosami wiekowych ksiąg, drugie mniejszymi
i większymi obrazami oraz lustrami w złotych lub brązowych ramach, następne
kolejno meblami, ubraniami z ubiegłych epok, dziesiątkami tykających
nieprzerwanie zegarków oraz lamp, a ostatnie najmniejsze – binoklami, monoklami,
różnego rodzaju biżuterią i rzeczami, których nie umiałem zidentyfikować. W
drugim pomieszczeniu wpadliśmy na właściciela, który poczęstował nas, tak samo
jak i innych klientów, „lampkami” rozgrzewającego wina, dla mnie z miodem, dla
niego z goździkami. Lampki te tak właściwie były wzorzystymi pucharami, czy
może kielichami, z ciemnego srebra, które ważyły dużo więcej niż na to
wyglądały. Właściciel był nieco chudawym, starszym mężczyzną z podkręconym
siwym wąsem oraz z czarną czapką maciejówką, spod której wylewały się nie mniej
siwe pukle włosów. Miał życzliwość wypisaną w rysach twarzy, ale wkrótce, gdy
już zaczął rozmowę z moim Panem, która z minuty na minutę robiła się coraz
bardziej żywiołowa, okazało się, że jest takim samym zapaleńcem w temacie
antyków jak Pan, który natychmiast popłynął z prądem i dał się wciągnąć w wir
szaleństwa, próbując nie być gorszym w antykowym zapaleństwie i nie ustąpić
starszemu mężczyźnie pierwszego miejsca znawcy antyków.
- Ah, czyli był pan na ubiegłej
wielkiej corocznej giełdzie antyków w Strasburgu?
- Owszem, byłem na ubiegłej
wielkiej corocznej giełdzie antyków w Strasburgu.
- Na wszystkich trzech dniach?
- Owszem, na wszystkich trzech
dniach. Czy pamięta pan ten spektakularny pokaz Delaunay Belleville z 1911?
- Owszem. Jakże mógłbym
zapomnieć! Cóż za rzadka okazja móc go zobaczyć w tak wspaniałej formie. A czy
rozmawiał pan może z tym niesamowitym, wiekowym zbieraczem antyków?
Jean-Pierre… Jean Pierre… Ah, jak mu było!
- Jean-Pierre de Delevoye?
- Otóż to!
- Owszem, rozmawiałem. Jego
spostrzeżenia na temat zaprezentowanych najnowszych metod renowacji i
konserwacji zabytków były niezwykle fascynujące, nieprawdaż?
- Tak, tak, otóż to!
Zostaliśmy sami, kiedy
elegancka, rudowłosa kobieta wtrąciła się nieśmiało w ich konwersację, aby
zapytać o jakiś przedmiot, którego szukała i właściciel przeprosił nas, aby
udzielić jej informacji. Weszliśmy do kolejnej sali i kolejnej, a w miarę
upływającego czasu, szaleństwo mojego Pana i jego kipiąca uwielbieniem do
staroci konwersacja ze staruszkiem okazały się zaraźliwe. Oglądając następne
rzeczy, pytał mnie co o nich sądzę, czy mi się podoba ta kamea z bladolicym profilem
pięknej kobiety, czy tamta reprodukcja Williama Turnera nie wygląda niemal
identycznie jak oryginał – nie żebym znał się na takich rzeczach, mój Panie –
czy to lustro będzie pasować do kafelków w łazience na piętrze? Ja również
zacząłem pytać go o to, co myśli o tym czy o tamtym, powoli zaczynając trafiać
w jego gust, co okazywał entuzjastycznym skinieniem głowy i błyskiem dumy w
oczach. Wymienialiśmy się opiniami, jak szalone zakupoholiczki, „A czy ta
spódnica dobrze na mnie leży? A czy kolor tej bluzki podkreśli kolor moich
tęczówek? A czy ten kapelusz będzie pasował do tej sukienki?”. Może to
ekscytacja, może żywa rozmowa z właścicielem, może otoczenie się starociami, a
może włosy, które zazwyczaj były odgarnięte do tyłu, a teraz plątały się po
jego czole, a najpewniej to wszystko razem odebrało mu kilka lat i sprawiło, że
wyglądał niezwykle młodo. Kazał mi wybrać to, co najbardziej mi się podobało,
ale moje niezdecydowanie wzięło górę i nie mogłem jednogłośnie wytypować moich
faworytów w tej różnorodności.
- Eli – powiedział w momencie,
kiedy do opróżnienia kielichów zostały nam może dwa łyki. Staliśmy sami przed
stojącym zwierciadłem, on za mną, ja przed nim, on patrząc na mnie w odbiciu,
ja próbując odwrócić wzrok, zmieszany swoim widokiem. Położył dłoń na mojej
szyi i gestem tak wolnym, jakbyśmy zatrzymali się w czasie i nigdzie nigdy
więcej nie musieli się spieszyć, uniósł mój podbródek. – W takim razie wybierz
dziesięć rzeczy, które uważasz, że najbardziej mi się tu spodobały.
Więc wybrałem, więc je
kupiliśmy, więc nie kryłem dumy, bo mimo, że starał się zachować twarz
pokerzysty, udało mi się wychwycić na niej subtelne zmiany, gdy trafiałem
poszczególne rzeczy. Zadzwonił po swojego lokaja, polecił mu odebrać zakupy i
dostarczyć je do kamienicy, a po pożegnaniu z właścicielem oraz obietnicy
powrotu, opuściliśmy to magiczne miejsce.
Był już wieczór, a może to
ciemne chmury na niebie próbowały go imitować. Nie wiało, ale w powietrzu
wisiało napięte powietrze. Byliśmy kilka przecznic dalej od kamienicy Pana i w
prawie połowie drogi zaczęło kropić, a już chwilę później lało jak z cebra.
Coraz gęstsze krople biły w dachy i obmywały szyldy sklepowe, woda odbijała się
od chodników i zmywała z nich resztki cienkiej warstwy śniegu, ludzie próbowali
zasłonić głowy, zaczynali uciekać, trącając nas po drodze. Pan pozwolił mi znów
włożyć rękę do swojej kieszeni, ale wyciągnął ją, zauważywszy kolorowy sklepik
z parasolami.
- W środku jest tłok, zaczekaj
tu na mnie.
I zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć,
rozległ się cichy odgłos dzwonka przy drzwiach i był już w środku. Zostałem
sam, wśród spadającego z nieba deszczu, wśród gromad ludzi, przepychających się
między sobą, stratujących po drodze takie jednostki jak ja, nieprzygotowane na
takie sytuacje. Podszedłem bliżej wystawy sklepowej.
Dam radę, pomyślałem, i
powtórzyłem to dziesięć razy, aby naprawdę w to uwierzyć. Jedenasty raz
wypowiedziane na głos, słowa urzeczywistniły się, nabrały fizycznej formy i
dodały mi nieco otuchy, lub może udało mi się to sobie wmówić.
Po prostu postoję tu, poczekam
na niego, on w końcu wróci i wrócimy cali przemoczeni do kamienicy, a wtedy
weźmiemy prysznic, może razem, tak jak ostatnio, może znów będzie chciał mnie
dotknąć, a potem pójdziemy do łóżek, albo do łóżka, zależy, co zdecyduje. Nie
ma czym się martwić. Gdzie teraz jest? W kolejce, parę metrów od ciebie, nic
się nie dzieje. Nie widzę go, ale na pewno tam jest. Ale co jeśli odwrócę się
na chwilę i wtedy wyjdzie, zostawiając mnie samego? Co jeśli to spędzone razem
popołudnie było popołudniem pożegnalnym, bo już mu się zdążyłem znudzić i
postanowił mnie porzucić? Drżałem, wcale nie z zimna.
Przestąpiłem z nogi na nogę i
objąłem się ramionami. Czułem, że ktoś mnie obserwuje. Mrowiła mnie skóra.
Podrapałem się, ale mrowienie tylko wezbrało na sile, tak samo, jak odgłosy kroków
ludzi, pluszczące w formujących się kałużach. Kałuże krwi. Ludzie o twarzach
Fergussona. Patrzyli na mnie, pośrodku ich czoła spływały strużki krwi. Cofnąłem
się i również zanurzyłem stopę w kałuży krwi. Zacisnąłem zęby. Pan zaraz wróci,
Pan zaraz wróci.
Ktoś na mnie patrzy.
- Przepraszam? – Usłyszałem głos
tuż przy uchu, silna ręka wylądowała bez ostrzeżenia na moim ramieniu. Podniosłem
dłoń, żeby ją strząsnąć, ale wtedy rozpoznałem jej kształt i ciężkość. Jeden z
palców wystukiwał znaną mi melodię.
Zesztywniałem, gdy odwróciłem się i ujrzałem jego twarz. Ciemnoszare,
stalowe oczy, mała blizna przy lewej brwi. Uśmiechnął się tym samym uśmiechem,
który przez wiele bezsennych nocy spędzał sen z moich powiek. Odjęło mi mowę, zamarzłem
z przerażenia, pierwszym naturalnym impulsem była ucieczka, ale nogi nie
chciały się ruszyć, wciągała mnie kałuża krwi. Ręce i nogi miałem
zdrętwiałe, bez czucia; były zbyt wielkie, zbyt ciężkie albo zbyt oddalone,
żeby stanowić część mnie. Poruszyłem się
dopiero, kiedy zdałem sobie sprawę, że patrzę w jego oczy, więc spuściłem
głowę, uciekając z ich pułapki, choć wiedziałem już, że było za późno, że kara
mnie nie ominie. Wyszczerzył zęby. – Ile to już czasu, dziwko?
Straciłem oddech, a moje serce próbowało rozpaczliwie wybić sobie
drogę z mojej piersi. Czułem pod palcami szorstki asfalt i kawałki szkła,
raniące moje dłonie, tył mojej głowy zaczął pulsować bólem a w płuca wbijały
się dziesiątki małych szpilek, wbijających we mnie trudny do opisania lęk.
- Przepraszam, przepraszam, to
już więcej się nie powtórzy, Panie – wymamrotałem, wykorzystując resztki
powietrza, które zostały w moich płucach, a potem dodałem na bezdechu: -
Przepraszam, nie dotykaj mnie, przepraszam.
- Słucham? – Wyglądał na
zdziwionego. Uwielbiał udawać, że nie wie, o co chodzi i potem wysłuchiwać, jak
dziesiątki razy powtarzam, co zrobiłem źle i jak bardzo nie chcę tego nigdy
więcej powtórzyć. Miałem wrażenie, że zaraz osunę się na ziemię, złapałem się
za szyję, a ten gest przywiódł mi na myśl Pana. Pana?
- Nie chcę, nie chcę z tobą iść,
zostaw mnie – Udało mi się strząsnąć jego rękę, na co, o dziwo, pozwolił, i
cofnąłem się o kilka kroków, oczekując, że zaraz zniszczy dzielącą nas
odległość, złapie mnie za włosy i z tym sztucznie życzliwym uśmiechem na
ustach, uderzy nią o szybę sklepu. Nie zrobił tego. Wyciągnął do mnie rękę,
lecz zawahał się, co natychmiast wykorzystałem, bo drugiej takiej szansy mogłem
nie mieć. Zrobiłem kilka kroków w tył, potem kilka następnych, wpadłem na
wysokiego mężczyznę o ciemnoszarych oczach i małej bliźnie przy lewej brwi.
Odskoczyłem, jak oparzony. Pokręciłem głową, czułem jak moje płuca się kurczą,
gdy puściłem się biegiem wzdłuż ulicy, potrącając po drodze mężczyzn o tych
samym ciemnoszarych oczach. Wszyscy się uśmiechali i przekręcali głowy, jakby
patrzyli na dziecko, które nieudolnie próbuje stawiać pierwsze kroki, jak na
ptaka nielota, który próbuje wznieść się wysoko w powietrze lub jak na
inwalidę, który z determinacją próbuje wstać z wózka. Wiedziałem, że jest tuż
za mną, słyszałem to jego wesołe pogwizdywanie, ta melodia, te kroki, nieważne,
jak szybko biegłem, on zawsze był tuż za mną.
Nie miałem już siły uciekać.
Zatrzymałem się przy jakimś słupku i wsparłem się na nim, bo każda kolejna
próba wciągnięcia powietrza, zdzierała moje płuca. Żołądek podszedł mi do
gardła, ale udało mi się zwalczyć odruch wymiotny. Nogi zaś w końcu się
poddały, zgięły się w pół, a materiał spodni od razu nasiąknął kałużą. Nic nie
widziałem, a słyszałem już tylko oszalałe bicie swojego serca. To koniec,
pomyślałem, to skończy się tu i teraz, nie ma żadnych ostatnich słów, żadnego
pożegnania, podsumowania, uroczystego zwieńczenia. Wszyscy szaroocy patrzyli z
zadowoleniem na mój koniec, szeptali sobie do uszu coś w rodzaju: - Biedaczek,
myślałem, że pomęczę go trochę dłużej. Nie pozostało mi już wiele i również nie
żądałem zbyt wiele, i może, gdybym był w stanie myśleć o czymś innym, prócz bólu
oraz śmierci, dałbym radę popatrzeć w niebo, ten ostatni raz i może tutaj,
gdzie historia zatoczyła koło, gdzie mógłbym zapytać świadka mojego początku i
końca, czy teraz już zaznam spokoju? Zgiąłem się w pół, moje ciało podejmowało
ostatnie próby złapania powietrza. Trzecia próba, druga próba, pierwsza…
- Elias – naglący głos za moimi
plecami, przebijający się przez zasłony deszczu. Znajomy, ale jednak zbyt
odległy, abym mógł go rozpoznać. – Elias – I znowu, tym razem głośniejszy i
nagle ręce na moich plecach, a po chwili odwracające mnie do niego, zanim je
odepchnąłem.
- Zostaw mnie, zostaw – Poruszałem
ustami, ale nie słyszałem swojego głosu, może wcale nie opuszczał moich ust. –
Błagam, nie dotykaj – Znów mnie złapał, ale już nie miałem tyle siły, by po raz
kolejny go odtrącić. Mgliście zdałem sobie sprawę, że drugą dłoń trzymam ciągle
na swojej piersi, powstrzymując serce od utorowania sobie drogi na zewnątrz.
Czemu wciąż nie mogę się poddać? – Nie mogę… od-oddychać…
Czułem, że się unoszę, potem
powłóczę nogami, próbując stawiać kroki, a potem opieram się o kamienną ścianę,
wokół nie ma już ludzi, ale nadal pada deszcz. Możliwe, że płakałem, albo
bezskutecznie próbowałem krzyknąć.
- Kazałem ci na mnie czekać. Słyszysz
mnie? – Poczułem coś ciepłego na policzku. – To normalne, zaraz przejdzie i
będzie po wszystkim – Jego słowa były normalne, ale nie rozumiałem ich, nie
były już nośnikiem informacji, ale po prostu dźwiękiem, który odbijał się echem
od pękających ścian mojej czaszki.
- Nie… Nie mogę… - Czułem, że
się topię. Złapałem się jego koszuli, aby wypłynąć na powierzchnię, ale nic to
nie dało. Widocznie byłem już zbyt głęboko.
- Możesz, słuchaj mojego głosu i
postaraj się powoli złapać oddech, dasz radę, jeśli tylko posłuchasz swojego
Pana, prawda? Zawsze mnie słuchasz, więc zrób to tym razem, Elias.
- Przep… Przepra… - łkałem.
Zwiędłem w jego ramionach, czułem, że przyciska mnie do ściany.
- Kurwa, nie waż się mnie
przepraszać, bo sam zaraz cię uduszę.
Nie mogłem, starałem się, ale
nie mogłem. Dźwięki zaczęły nabierać kształtu i koloru czerwieni. Wydawało mi
się, że wszystko zaraz zacznie się uspokajać, ale znowu przybrało na
intensywności. Z oddali zaczęły się sączyć dźwięki tej samej melodii. Wbiłem
palce w jego ramiona, bezgłośnie błagając o sam nie wiem co.
- Kurwa – powtórzył.
Zniknęło ciepło z policzka.
Pojawiło się na ustach. Po chwili zniknęło, ale znów się pojawiło i tak kilka
razy. Zorientowałem się, że moje płuca napełniają się powietrzem, ktoś nadaje
im rytm pracy, a one próbują się do niego dostosować. Kiedy zacząłem ledwie
przytomnie odzyskiwać zmysły, poczułem na ustach smak goździków i wina,
znajome, delikatne, było jak wspomnienie, którego mogłem się uczepić i
zakotwiczyć w nim swoją świadomość. Kiedy ciepło powróciło po raz kolejny,
złapałem się go, nie pozwalając znów zniknąć i wszystko zaczęło do mnie wracać,
antyki, życzliwy właściciel, rozmowa o giełdzie w Strasburgu, smak wina, nasze
odbicie w lustrze, dłoń na mojej szyi, „Wybierz dziesięć rzeczy, Elias”. Twarz mojego
Pana. Miałem pod palcami wilgotny materiał jego płaszcza, jego kolano wbijało
się w moje, dłoń przytrzymywała moją szczękę. Na ustach miałem jego usta,
miękkie i mocno goździkowe, a spomiędzy nich zabierałem jego oddech.
***
Jakże cieszy mnie fakt kolejnego rozdziału,opłacało się poczekać. Mam nadzieję że pojawią się kolejne . Nie przestawaj pisać ��
OdpowiedzUsuńJa się cieszę, że udało mi się go w końcu skończyć :D
UsuńNie masz pojęcia jak się cieszę tym nowym rozdziałem. Naprawdę. Czekałem na niego od... chyba stycznia. Ale cieszę się, że jest i, że chyba do nas wróciłaś. Tak? Mam rację?
OdpowiedzUsuńTak, wróciłam ^^ Teraz mam już więcej czasu oraz więcej weny, więc i postaram się więcej pisać.
Usuńomg <33
Usuńrozdział <333333333333
ja chce kolejny rozdział
coś czuje ze w kolejny rozdział bedzie awwwwwwww
loren tak kupmy zyrafe. takkk hahahahah
zamieszka w ogrodzie hahahahaha
ciesze się ze wróciłaś <333
ejj czy loren ędzię zły ?w kolejnym rozdziale ahhahaha
Witam witam <3
UsuńNiestety nic nie zdradzę *buzia na kłódkę*
nie mogę się doczekac kolejnego rozdziału
Usuńmoze tak w przyblizeiu kiedy będzie ?
codzienniie wchodze paczam
Ajami JJ nie tylko ty ja też codziennie kukam :)
UsuńPostaram się go skończyć do końca następnego tygodnia :)
UsuńDoczekać się nie mogę <333
UsuńHejka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, mam nadzieję, że Loren nie znudzi się Eliasem i czy naprawdę spotkał czy po prostu był to jego wymysł wyobraźni no i mam nadzieje, że jednak nie będzie zły...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza