sobota, 23 lutego 2019

Rozdział XIX - Niedosyt

Eli

Pamiętam dokładnie moment, kiedy po raz pierwszy usłyszałem jego imię. Pamiętam zimną posadzkę, na której siedziałem, obtarte nadgarstki, kłujące ssanie w żołądku, cierpką suchość  w ustach, a także bolesne szpile wbijające się w zdarte do cna gardło i wysiłek jaki wkładałem w zaciskanie powiek, by skryć się przed strugami światła napływającymi z każdej strony jak sztylety. Wydawało mi się wówczas, że cisza odbiera mi zmysły i słyszę skwierczący pisk sączących się z lamp palących strumieni, a każdy dźwięk wyłapany spoza tych czterech białych ścian pozbawionych okien oraz życia był jak łyk wody na ogołoconej i nagrzanej od bezlitosnego słońca pustyni.



Pamiętam jak wstrzymywałem oddech, usłyszawszy skrzypienie deski pod naciskiem jego stopy, ostrzegawcze, przywodzące mi na myśl nadeptywanie na minę, z tym że to on nadeptywał, a ja miałem skończyć w strzępach na podłodze. Za każdym razem owe skrzypnięcie jednej, poluzowanej deski w parkiecie blisko drzwi wywoływało u mnie deszcz zimnego potu, spływającego po plecach i zapalczywe modlenie się w duchu by nie kierował się w stronę białego pokoju. Odliczałem sekundy od ostatniego skrzypnięcia; zwykle wchodził po pięciu w porywach do ośmiu, tym razem minęło dwadzieścia sekund ciszy aż zdołałem wyrwać się z paraliżującego bezwładu. Ze strachu, że mógłbym upaść już przy próbie postawienia się na nogi, podpełzłem do drzwi, jak robak, którym byłem w jego oczach. Niemalże słyszałem jego śmiech za plecami. Pamiętam jak z uchem przyklejonym do bieli, wyłapywałem, niczym żebrak, błagający o grosze, każdy najcichszy odgłos życia, stłumione głosy, śmiech, brzęk uderzających o siebie szklanek oraz to jedno imię, które miało mi się zabliźnić w pamięci.

Tamtej nocy, bo intuicyjnie obstawiałem iż nie był to dzień, nie przyszedł do mnie, białe drzwi nie otworzyły się. Dźwięki w pewnym momencie rozpłynęły się jak nocna mara pod blaskiem świtu. Nie mogłem zasnąć. Drapałem nadgarstki, a pod skórą wrzało imię wyłapane spomiędzy wiązki przytłumionych słów. Czy należało do niego? Śmiałem twierdzić, że tak, bo przecież nie było wypowiedziane jego głosem, rozpoznałbym go, a przypuszczałem, że nie było tam wielu osób. Nigdy nie widziałem go w towarzystwie kogoś kto nie był mężczyzną z książką, tym samym, którego po raz pierwszy widziałem tej pierwszej nocy, od czasu której przestałem rozpoznawać się w lustrze. Ale może nie pozwalał mi się zobaczyć w innym towarzystwie.

Ośmielony złudnym triumfem posiadania takiej wiedzy, właściwie jedynej wiedzy jaką o nim miałem, prócz tego, że uwielbiał przywracać okalający moje prawe oko odcień purpury, kiedy tylko przechodził w kolor żółci, przez godziny przymierzałem się do wypowiedzenia go na głos, wpierw nasłuchując długo czy aby żadne odgłosy nie dochodzą zza drzwi, te okropne drzwi, w które wpatrywałem się pustymi bezsennymi godzinami. Nasłuchiwałem i przymierzałem się jednak tak długo, że padłem, sam nie wiem kiedy, zasypiając niespokojnie ze świadomością, że nie znajdę w spoczynku ukojenia, by nazajutrz obudzić się, czując na sobie jego mrożący wzrok. Na stoliku stał plastikowy kubek z wodą i papierowy talerz, na jego ustach gościł uśmiech. Zmartwiałem. Nic nie powiedział, zamierzał popatrzeć i wyjść. Odwrócił się i zmierzył ku drzwiom, kiedy rozpalony nagłą nienawiścią, która przygasiła nieco przerażenie, wyplułem to jedno jedyne słowo, które kazało mu się zatrzymać i odwrócić z wyrazem twarzy, na którego widok krew zamarzła w moich żyłach. Usłyszał je z moich ust jeszcze trzy razy, kiedy miałem jeszcze umiejętność formowania krzyków w słowa, między groźbą, przeprosinami i agonią. Nigdy więcej go nie wypowiedziałem, nawet wtedy, gdy później serdecznie zachęcał mnie do tego, palcem sunąc szlakiem czerwonych, żywych jeszcze pręg, niosących zatrute wspomnienie tamtej nocy. Patrzyłem na przyklejone do ściany nierozbijalne lustro i miałem ochotę roztrzaskać je, i zjeść wszystkie odłamki.

Nie pamiętam natomiast, jak udało mi się wybrnąć tamtego wieczoru spędzonego w dolinie wieżowców obrzuconych różańcami świateł. Jedyne co mam przed oczami, myśląc o tym, to oczy Pana, zarówno zaskoczone, zawiedzione i uparte, na języku czuję słodki posmak deseru zmieniający się w gorzką gorycz trucizny. Nie znałem odtrutki na taki stan rzeczy.

Drapałem się co chwilę po udzie, spoglądając na nie ze zgrozą człowieka, który wyczekuje pojawienia się na skórze nowotworowych zmian skórnych. Ja bałem się zobaczyć na nim imię mojego Pana, choć było to, rzecz jasna, mało możliwe, no chyba, że mąka wżera się w materiał i pozostawia trwały ślad na skórze oraz na duszy. Owa mąka i jej kształt, w przeciwieństwie do Pana, prześladowały mnie na szczęście tylko w snach. Ciągły lęk i konspiracyjne myśli, przechodzące od bardzo mało logicznych, wręcz śmiesznych, do tych bardziej uzasadnionych, przyprawiały mnie o chroniczny ból głowy, który wydawało mi się i tylko „wydawało” - świetnie skrywałem. Jego świdrujący wzrok tymczasem śledził mnie, polując bezszelestnie na momenty, w których przestawałem się pilnować, a w jego głowie formował się już plan, by wygryźć, wydusić, czy wytrząsnąć ze mnie jego imię. Do realizacji planu zabrał się nader szybko i entuzjastycznie.

Zajęty grzebaniem tamtego wieczoru w trumnie świętej pamięci złych snów i wspomnień, zapomniałem się całkowicie w bezkresnym milczeniu i otępiałej konsternacji, a Pan widząc mnie takim, uznał najwyraźniej, że dobrym remedium będzie nafaszerowanie mnie stosem waniliowych babeczek i ciężarówką sufletów czekoladowych. Muszę przyznać, że po pochłonięciu wszystkiego nie mogłem myśleć o niczym innym prócz wanilii oraz czekolady, byłem pewien, że zaczną mi się śnić po nocach zajmując miejsce upiornej mąki, a Pan wydawał się ukontentowany, gdy prowadził moją obumierającą od słodyczy powłokę cielesną do sofy, by tam dać mi spokojnie doznać śmierci z przesłodzenia. Miałem wrażenie, że gdyby mnie tak poćwiartować, moje wnętrzności nie wylałyby krwi, a ukazałyby piękny przekrój idealnego wypieku. Stał przez chwilę, przyglądając mi się krytycznym okiem, jakby coś mu nie pasowało w tym obrazie, wyszedł i wrócił z lampką wina, by napoić mnie kilkoma łykami.

- Panie… Być może to przyjemna śmierć, umrzeć tak z przejedzenia, ale chyba jednak wolałbym, jeśli mogę prosić, żebyś mnie udusił – wymamrotałem pod nosem, niepewien, czy słowa pojawiają się w mojej głowie, czy wyrzucam je właśnie na wierzch. Śmiech Pana nie pozostawił wątpliwości…

- Nie kuś losu, i tak wkładam dużo siły w to, żeby o tym nie myśleć. - Postawił na stoliku butelkę wina i usiadł, lokując się przy moich stopach. Klepnął mnie w łydkę i pozostawił tam już swoją rękę, w drugiej trzymając już pilot do telewizora. - Przynajmniej wypłynąłeś ze swoich myśli i zacząłeś się odzywać. Może jeszcze babeczkę? Albo dwie? Widzę, że rozwiązują ci język… - Nacisnął guzik, ekran rozbłysnął niebieską smugą światła odbijającą się w jego oczach i w butelce wina. Zajęczałem jak zarzynane zwierzę i przetoczyłem się na brzuch, po chwili znów na plecy, i znów na brzuch, w trakcie dostałem nudności. Zamknąłem oczy i potarłem przymarszczoną nasadę nosa, jak ktoś żywcem wyciągnięty z reklam tabletek na ból głowy.

- Błagam, Panie, i zapewniam… Nie trzeba nic rozwiązywać, mój język zawsze jest do twojej dyspozycji…

Dopiero, gdy spojrzałem na niego w przeciągającej się ciszy, w jego uniesionej brwi i wyginających się leniwie kącikach ust odczytałem podtekstowość swojej deklaracji, a co więcej – jej nieprawdę.

Zanim podyktowałby mi, abym wyprodukował w takim razie z tego mojego języka jego imię, chwyciłem lampkę z winem i wlałem w siebie jej zawartość, żałując potem, że zrobiłem to tak szybko, bo już nie miałem czym zająć ust. Być może dałbym radę wepchnąć w siebie jeszcze jedną babeczkę…

*

Zgodnie z zapowiedzią Pana nie wyściubiliśmy nosa z kamienicy przez tydzień. Mój ból głowy zniknął, gdy nabrałem pewności, że Pan wcale nie jest zły ani nie zamierza mi wypominać tamtego wieczoru, kiedy polecił mi wypowiedzieć to, co zakazane, a ja zaszyłem sobie usta na kolejne kilkanaście godzin, aż do katastrofy z babeczkami, które smak trucizny ponownie zmieniły w słodycz.

Schodami snuła się leniwie muzyka, tkając z dźwięków pajęczyny, z kuchni sączyły się natomiast wyszukane zapachy. Ja zajmowałem się śniadaniami, Pan obiadami, kolacjami, deserami i wlewaniem w nas wina, a także przyuczaniem mnie, z własnej inicjatywy, włoskiego, po tym jak zauważył raz, że nie rozumiejąc tekstu usiłuję czytać jedną z jego książek w tym języku, z wysiłkiem godnym czterolatka trzymającego w rękach instrukcję obsługi kokpitu w samolocie. Resztę obowiązków zostawialiśmy światu zaabsorbowanemu świętami, z którymi Pan nie chciał mieć nic wspólnego.

- Signor Lorenzo znajdzie odpowiedni trunek do każdego dania – powiadał. - A odpowiednim trunkiem do każdego dania jest…

- Wino, signor – kończyłem, trafiając w punkt i obserwując jak mruga do mnie z zadowoleniem, wyciera ręce o ścierkę, zarzuca ją sobie na ramię, po czym wędruje delegowany muzycznym rytmem do piwniczki by wrócić z butelką w rękach, trzymaną niczym noworodek, święte dzieciątko Jezus. Wolałem nie wiedzieć ile pieniędzy mieści się w jednym kieliszku, ale trzeba było przyznać, że na winach znał się równie dobrze, jak na gotowaniu i zarzucaniu na mnie sieci konsternacji.

Dni zlewały się z nocami, gdy światło pozostawało odgrodzone od okien grubymi welurowymi zasłonami, co w zamyśle Pana miało chyba na celu przetrwanie apokalipsy w spokoju i bezpiecznym półmroku. Jedyną oznaką tego, że na świecie są jeszcze inni ludzie, był jego wydzwaniający telefon, jak sierp tnący nieprzerwaną linię codzienności. Pan wyłączył go już kolejnego dnia przy piątym dzwonku.

Jednego wieczoru z kręcącej się w gramofonie płyty popłynęła piosenka zasłyszana przeze mnie u Marcusa i z kolejnymi nutami, które można by było spisać na papierze barwami czerwieni, poczułem oddech śmierci na ramieniu a na ustach smak ust Pana. Niemalże czułem ich dotyk, z jawiącym się przed oczami wyrytym obrazem twarzy przyozdobionej kroplami krwi, jak jakimiś szlachetnymi kamieniami. Wyczekiwałem tej piosenki, kiedy płyta kręciła się od nowa zamknięta pod szpilą i z odciskiem jego dłoni na szyi skubałem swoją wargę, zupełnie tego nieświadomy, odtwarzając w myślach kroki tańca śmierci, by za chwilę czuć chłodną szybę za plecami i dotyk skórzanej rękawiczki odbierający oddech.

Wydawało mi się, że czasami przyłapywał mnie na tych myślach, tak samo jak ja niekiedy przyłapywałem jego, gdy te same nuty ciążyły na jego powiekach, spadały z koniuszków rzęs, spowijając jego twarz w cieniu głębokiej refleksji, lądując na dłoniach, gdzie spowalniały jego ruchy, czegokolwiek by nie robił. Spędzaliśmy tak razem czas, przyłapując się nawzajem i gdy już owe przyłapanie miało miejsce, wymienialiśmy znaczące, milczące spojrzenia. Wieczorami za to zasiadaliśmy w salonie i oglądaliśmy filmy na dużym, płaskim ekranie telewizora, nie pasującym trochę swoim wiekiem do sędziwych antyków, które swoje już widziały i na takiego młodzika - wybryk nowoczesnej technologii patrzyły z lekka wyniośle, pozostając w pełnym dumy cieniu lat. Wypierałem się tego z całych sił, ale śledząc palcami kształty nadłamanych twarzy z popiersi, wpatrując się w stare, nieraz pożółkłe płótna, dotykając poobcieranych grzbietów książek, pamiętających odległe wieki i mijając dzień w dzień te wszystkie zranione wspaniałości, podskórnie czułem, jak moje serce, które wielokrotnie zdeptane trzymałem w najgłębszych zakamarkach, których nie mogła sięgnąć ręka ludzka, zaczyna otwierać się powoli dla tego miejsca, albo by oddać mu się, w tych resztkach, które z niego pozostało, albo by pochłonąć chociażby mały kawałek jego duszy i zamknąć się ponownie, jak wieko trumny, na wieki, z tą wspaniałością w środku.

Zajmując miejsce na wielkiej sofie lub w pożerających w wygodę fotelach, razem z Panem, który być może również nosił w sobie starą ranę, jak te wszystkie jego wiekowe eksponaty, na zmianę wybieraliśmy filmy, poznając nawzajem swoje filmowe gusta. Nie byłem zdziwiony, kiedy prezentował mi klimatyczne, czarno-białe podróże w czasie, od francuskich filmów noir po włoskie lub amerykańskie różnogatunkowe klasyki. Moje wybory padały głównie na dreszczowce, kryminały i thrillery.

- Zakładając, że nieuniknione spotkanie obu z nich skończyłoby się śmiercią, wolałbyś spotkać Nosferatu, czy Hannibala Lectera? - spytał pod koniec jednego z maratonów, gdy przysypiałem już około pierwszej trzydzieści w nocy, z kolanem podciągniętym pod brodę i smakiem bitej śmietany na ustach, marząc skrycie o tym, aby przeniósł mnie do łóżka, bo sam nie byłem w stanie się ruszyć po tym jak wtoczył we mnie niebotyczne ilości deseru, co chyba idąc za ciosem uznał za efektywny sposób na otwieranie moich ust, choć były na to znacznie łatwiejsze sposoby. Gdybym nie był tak oszołomiony słodyczą, zacząłbym posądzać się o zbytni konformizm oraz bezczelną zuchwałość.

Odpowiedziałem po około połowie minuty, odnajdując sens w swoich sennych rozmyśleniach.

- Nosferatu.

- Dlaczego?

Wzruszyłem ramionami.

- Eli, Elias… - naciskał, nie pozwalając zasnąć. Wybudzająco szturchnął mnie ramieniem. - Nie zasypiaj jeszcze, wysil szare komórki i powiedz mi. Czemu jedna śmierć jest lepsza od drugiej? Czemu wołałbyś żebym cię udusił, zamiast umrzeć z przejedzenia? Czemu wolałbyś umrzeć w szponach Nosferatu, zamiast pozwolić Lecterowi odebrać ci życie?

- Z reguły można wytłumaczyć, czemu potwory robią to co robią – powiedziałem w końcu, sennie przymykając powieki. - Nosferatu wypiłby moją krew, żeby samemu przeżyć i dlatego, że tak mu nakazywał instynkt. A taki Hannibal był psychopatą, nie zdziwiłbym się gdyby najpierw chciał się pobawić moimi bebechami, zanim dałby mi umrzeć. I to bez większego powodu – skończyłem, wyczerpując resztki energii i zostałem zmorzony jeszcze większą sennością.

- Czyli, analogicznie, ja jestem złym z natury potworem, a babeczki są psychiczne i lądując w twoim żołądku będą jeszcze zabawiać się twoimi bebechami, zanim wyzioniesz ducha?

- Nie, to… - Skonfundowany rozbudziłem się nieco. - Nie można tego analogicznie przenieść na ciebie Panie i babeczki. Nie jesteś potworem, a babeczki nie są psychiczne, chociaż rzeczywiście nie miały litości dla moich bebechów, ale to moja wina, bo za dużo ich zjadłem.

Otworzyłem z trudem klejące się powieki i skrzyżowaliśmy wzrok. Miał zmierzwione włosy i jego powieki również opadały ciężko, choć wydawał się bardziej rozbudzony, prawdopodobnie stłumionym śmiechem, od którego się nieznacznie trząsł.

- Dziwna z ciebie istota.

- A ty, Panie?

- Ja?

- Wolałbyś umrzeć z rąk Nosferatu, czy Lectera?

Wzruszył obojętnie ramionami.

- Dla mnie każda śmierć jest taka sama. Nie interesują mnie ich pobudki.

- W sumie ich dieta nie jest tak całkiem różna...

- To prawda. Podniebienia mają dość podobne.

- Czyli nie byłoby dla ciebie dużej różnicy między Nosferatu wgryzającym się w twoją szyję, a, powiedzmy, Lecterem częstującym cię kawałkiem twojego podsmażonego w cebulce mózgu przed śmiercią?

- Cóż, nie odmówiłbym sobie ostatniego posiłku i, jako kucharz z powołania, chętnie też oceniłbym umiejętności kulinarne pana Lectera, gdybym tylko nie był jeszcze wtedy umysłowym warzywkiem...

- Ja chyba pozostanę przy moim Nosferatu, Panie – podsumowałem.

- Jak tam sobie chcesz. Aż zgłodniałem od tych mózgowych kulinariów. Przekąsimy coś przed snem?

Pokręciłem głową szybciej niż zamierzałem.

Moja wyobraźnia pracowała na podwójnych obrotach, produkując obrazy Pana wystawiającego ocenę Lecterowi w filmowej hybrydzie - połączeniu horroru i programu kulinarnego.  Uwięziony za kratami ekranu Hannibal wypowiadał swoją kwestię do Clarice, na moich ustach z kiełków absurdu zaczął bezwiednie wyrastać uśmiech, podczas gdy czoło miałem nadal przecięte lwią zmarszczką, prostującą się za sprawą nagłego szturchnięcia łokciem.

Gdybym był pijany i alkohol zjadłby mój rozsądek, smaczny dla niego niczym spróchniałe drewno dla kornika, również trąciłbym go łokciem odpowiadając na zaczepkę, ale, Bogu dzięki, pijany nie byłem, więc zamiast tego spojrzałem znów na niego, zastanawiając się, czy kiedykolwiek widziałem podobną mu twarz. On również spojrzał na mnie i wystarczył ułamek sekundy, abym wiedział już co się święci.

Jego nietaksekretny plan wyłudzenia tych kilku liter z mojego gardła. Robił to przez cały tydzień, pomiędzy zapachami potraw, przewieszaniem ścierki przez ramię by zejść do piwniczki, smakiem wina na języku i śpiewem gramofonu, i sam już nie byłem pewien, czy to jakaś nagroda, czy może powolna tortura jego autorstwa, zaprojektowana pieczołowicie by zostawiać ślad na moim umyśle i delikatną pieczęć na umęczonych ustach, by rozkołysać myśli, pozostawić niedosyt, a w tym niedosycie i rozkołysaniu zmusić mnie do wypuszczenia w eter dwóch głosek. Już drugi pocałunek pozostawił po sobie smak podstępu.

Z początku atakował znienacka, kiedy najmniej się tego spodziewałem, czy to wtedy, gdy rankiem usypiałem nad smażącą się jajecznicą, czy w momencie ujawniania na ekranie telewizora wielkiej intrygi, albo gdy w drodze do łazienki, ciemność ustępowała jego sylwetce, aby mógł wyjść z niej jak Nosferatu czyhający na swoją ofiarę. Kiedy stało się to już któryś raz z kolei, zacząłem być bardziej czujny, wręcz chodziłem na szpilkach, spodziewając się ataku za każdym rogiem. Nie przysypiałem już podczas robienia śniadania, w trakcie seansu ukradkiem zerkałem w jego stronę, a idąc do łazienki, czujnie spoglądałem w uśmiechającą się enigmatycznie czerń korytarza, wyciągającą ku mnie swoje bezkształtne szpony. Najlepsze i jednocześnie najgorsze były końcówki maratonów, najlepsze ponieważ wtedy najczęściej to robił i wiedziałem już czego się spodziewać, a najgorsze, ponieważ wtedy najtrudniej było mi powstrzymać klejące się do siebie powieki i utrzymać oczy szeroko otwarte.

Codziennie zadawał mi cios trwającym zaledwie sekundę złączeniem naszych warg, by następnie szybko przenieść je gdzie indziej, czasami zostawiając bolesne muśnięcia na policzku, na żuchwie, nigdy jednak nie schodząc na szyję, którą czasem, przymknąwszy oczy, wyciągałem przed nim z premedytacją, nie domyślając się czemu unika jej z takim konsekwentnym uporem. Zawsze jednak wtedy muśnięcia kończyły się, więc traktowałem to jako antidotum na tortury i poniekąd wykorzystywałem przeciwko niemu.

Tym razem nie było inaczej. Z niechcącą zejść z oczu sennością i z bolącymi ustami, obserwowałem jak patrzy na swój cel, na miejsce, któremu tak bardzo lubi zadawać ten delikatny ból, obserwowałem jak zbliża się nieuniknione, prostuje łagodnie moją zgiętą nogę, nachyla się z drapieżnym błyskiem w oku i później wymierza cios, składając sekundowe zapomnienie na moich ustach, a ja nie robię zupełnie nic by temu zapobiec. Moje powieki nawet nie spotkały się ze sobą, a już sekunda dawki gorąca zdążyła uciec, pozostawiając ten sam, znajomy niedosyt, kołysanie myśli, potem nadchodziło kolejne sekundowe muśnięcie pod lewym kącikiem, kolejny niedosyt, kolejny zwalczony impuls by przytrzymać jego głowę w miejscu. Nie miałem już pojęcia, czy jego usta są naprawdę tak gorące, czy owy niedosyt i wyczekiwanie je takimi czyni, czy to ja jestem taki zimny, że naturalnie topię się pod ich naciskiem. Być może mrowiące ślady oparzeń, które zostawiał były moim wymysłem, a być może symptomy te były oznaką walki umysłu z napastliwym wirusem.

Wstrzymałem się przed sięgnięciem po antidotum, ale wyczułem, że muśnięcie pod płatkiem ucha jest ostatnim i że zaraz wyłączymy telewizor, pójdziemy na górę, przyszykujemy się do spania i wylądujemy w łóżku celem zaśnięcia, a ja będę dręczony myślami jeszcze przez dobre kilkanaście minut, zanim zapadnę w sen. Nie chciałem być dręczony sam.

Już się odsuwał, gdy kierowany po części ciekawością tym, co stanie się gdy zmienimy scenariusz, poddając się impulsowi, w ostatniej uciekającej chwili ostrożnie wplotłem palce w jego włosy, czyli jedyne miejsce, którego prawdopodobnie mogłem dotykać, przynajmniej tak mi się w tamtej wydawało. Wykorzystując moment zaskoczenia, ponownie złączyłem nasze usta, połykając jego zduszone westchnienie, szukając gorąca jego warg, które jako jedyne mogło zaspokoić niedosyt i być może uodpornić mnie na jego dalsze próby wymuszania. Zadawałem mu nieme pytanie, czy o to mu chodziło? Czy jest zadowolony z tego, że posuwam się do czegoś takiego, podczas gdy w początkowych fazach jego tortur kończyłem jedynie z dezorientacją i jak najbardziej racjonalną chęcią oddalenia się w chłód?

Boże, do czego to doszło.

Obiecując sobie, że ewentualnie później będę się mentalnie biczować, nie myślałem już, tylko objąłem ustami jego wargę i wczepiłem się w gorąc, wykorzystując każdą sekundę, wygłodniale smakując, prosząc, aby zakończył tortury, błagając o więcej, obiecując, proponując, szukając Bóg wie czego. Z początku nie protestował, ale potem, z rosnącą już nadzieją spróbowałem rozchylić jego usta i oderwał mnie od siebie brutalnie, odciągając za włosy. To wcale nie pomogło, a wręcz pogorszyło sytuację. Nauczył mnie chcieć, a ja nieświadomie zwiększyłem dawkę i chciałem więcej. Przekląłem się w duchu i ze zrezygnowaniem spojrzałem w jego pociemniałe oczy, nieporuszone rysy twarzy, delikatny, rozbawiony uśmiech. Naśmiewał się ze mnie.

- Panie… - wyszeptałem, nie potrafiąc ukryć cienia skargi, co jeszcze bardziej go rozbawiło i wyryło półokrągłe, płytkie wgniecenie w jego policzku. Oczy natomiast przykryły się większym cieniem, gdy zbliżył się ponownie, trzymając mnie nadal nieruchomo.

- Nieładnie, Eli, nieładnie… Atakować mnie tak bez zapowiedzi? - Mruknął i zaśmiał się tuż przy moich zdradzieckich wargach, przez co wyszeptałem jeszcze parę przepełnionych udręką „Panie”, jak mantrę, czy też prośbę, albo dwa w jednym. Nieporuszony udręką, przyjął pozycję jak najbardziej swobodną, uznając, że nie mam tyle siły ani odwagi, aby druga ręka musiała interweniować, więc przewiesił ją sobie przez oparcie. Gdy tak mi się przyglądał, miałem dziwne wrażenie, że pozwalam mu grzebać w swoich bebechach, dostarczając mu przedniej rozrywki zanim zada mi śmierć, idąc spać.

- Panie… - Cień skargi przeobraził się w protest, wyzwanie „całuj, albo idźże spać”, skłaniające się ku temu pierwszemu.

- Loren.

Nie, powiedziałem w myślach, ale potem pozwolił naszym ustom znów się spotkać, o ćwierć sekundy krócej i westchnąłem żałośnie, nie rozumiejąc już swoich własnych odruchów. Mentalnie lamentowałem, wyrzucając bezsilnie ręce w powietrze, nogami rozkopując koc, wyszarpując sobie włosy, rozdzierając ciemność swoim zawodzeniem. Fizycznie zmieniłem tylko ułożenie nóg.

- Loren – powtórzył z ponagleniem i kciukiem spoczywającej dotychczas dłoni, dotknął moich warg, odsuwając go, nim zdążyłem objąć go ustami, traktując jako zastępstwo, a może i podejmując desperacką próbę prowokacji. - Powiedz to, a dam ci, czego chcesz, mała chciwa bestio.

Pięć liter i dwie sylaby, które nie mogły przejść mi przez gardło, granica, której tym razem nie mogłem przekroczyć, kluczowa zasada, której nie można było złamać. Przez sekundę znów byłem w białym pokoju zatopionym w świetle i moich własnych krzykach.

- Może obejrzymy coś jeszcze? - Odważyłem się na niewinne dotknięcie palcem linii jego włosów na karku, przypomniawszy sobie o korzystnej pozycji mojej dłoni.

- Zaśniesz w pierwszej minucie. - Ciekawe jak miałbym teraz zasnąć. Dodał, znów się zbliżając: - Loren.

Wsunąłem palec w krótsze kosmyki. Zadrżał ledwo wyczuwalnie, w bursztynach pojawiła się nagana, w moich nieco udawana skrucha, udawana, ponieważ palce zostały w miejscu.

- Więc chodźmy spać, Panie.

- Loren.

- To może jednak coś zjemy?

- Loren.

- Piękne imię. Napijemy się wina na dobry sen?

- Loren.

- Błagam, ja nie mogę, to nie przystoi, nie mi... – wyjęczałem, czerwieniąc się z wysiłku i ruszyłem niespokojnie nogą, zderzając się z jego kolanem.

Rezygnacja na jego twarzy zakuła mnie w pierś. Westchnął, zwieszając głowę przy mojej. Puścił mnie i odsunął się szybko, jakby w obawie, że go dopadnę. Nawet o tym nie pomyślałem. Oprócz ukłucia i złości na samego siebie, zalała mnie ulga, bo był już zbyt daleko, abym mógł zrobić coś głupiego.

- Do łóżka – Zakomenderował bez wyrazu i nie czekając, ruszył pierwszy, zmierzając na górę, wcześniej wcisnąwszy guzik pilota, który zakończył zabawę świateł ekranu, obserwującego nasze porażki.

Podciągnąłem się do góry, odgarnąłem zmierzwione włosy, odczekałem chwilę, aż tafla myśli złagodnieje i ogarnie mnie znajomy chłód, który przywitam z wytęsknieniem. Cieszyłem się z odzyskanej kontroli i wmawiając sobie, że przetrwam te tortury oraz będąc ślepym na to, że to niemożliwe, bo z każdym dniem jest coraz gorzej, poszedłem wolno w jego ślady.

Nie spodziewałem się spotkać go na schodach.

- Zapomniałbym. Pójdziesz ze mną jutro na przyjęcie Xaviera. – poinformował szorstko i odwrócił się, pnąc znów w górę. Pospieszyłem za nim po dwóch sekundach trawienia tej informacji.

- Ja? Ale…

- Z samego rana załatwimy ci garnitur. Nie zdążymy uszyć go na miarę, ale z pewnością znajdziemy coś przyzwoitego, z twoim wzrostem zapewne na dziale dziecięcym.

- Garnitur? Ja w garniturze? - Nie mogąc sobie tego wyobrazić, przystanąłem na chwilę z jedną nogą na kolejnym schodku, zawieszony w niedowierzaniu, ignorując całkowicie jego przytyk.

- Tak, może poznasz kogoś, kogo imię będziesz mógł wymówić.

Zamilkłem, niepewien, czy dobrze słyszę gorzką nutę w jego głosie. Skoro już postanowił, raczej nie miałem innego wyjścia, więc zwiesiłem tylko głowę, nie myśląc nawet o tym by mu się sprzeciwić. Czułem już rozrastające się we mnie jak chmury po niebie napięcie na myśl, że już niedługo otoczą nas ludzie.

Gdy po wyjściu na piętro miałem skierować się do łazienki, znów w miejscu zatrzymał mnie jego głos.

- Eli?

- Tak?

Przez chwilę stał plecami do mnie, z ręką na klamce do pokoju, lecz odwrócił się w końcu, by obdarzyć mnie swoim świdrującym wzrokiem.

- Hannibal Lecter nie był zły od początku – Zauważyłem, że wahał się przez parę sekund. - Stał się taki, kiedy zamordowano przy nim jego siostrę, nie wspominając już o tym co zrobiono z nią później. Czy to go po części nie usprawiedliwia?

Pozwoliłem sobie powoli skonsumować jego słowa i wyczułem w nich drugie dno.

- Możliwe, Panie – odparłem cicho, odwzajemniając spojrzenie. - Musiałbym dokładniej poznać jego historię.

Skinął nieznacznie głową, uśmiechnął się słabo, bez radości i z tym bezradosnym uśmiechem zostawił mnie zniknąwszy za drzwiami.




***


Loren

Drogę spędzili w milczeniu, przerywanym co jakiś czas tylko na chwilę poświęconą szybkiemu pytaniu i równie szybkiej odpowiedzi. Loren nie musiał patrzeć na swojego spiętego towarzysza, już na odległość czuł promieniujący od niego stres, którym nasiąknął obejmujący jego smukłą sylwetkę ciemny, atramentowy garnitur o subtelnym perłowym błysku, subtelnością odpowiadającym urodzie jasnowłosego. W miejscu krawatu Loren zawiązał mu wokół szyi satynową wstążkę dopasowaną kolorystycznie do marynarki i odbijającą się na tle śnieżnobiałej koszuli. W takim wydaniu może i wyglądał dobrze, nawet bardzo dobrze, o czym starał się go wcześniej bezskutecznie przekonać, ale widać było gołym okiem, że osoba wsadzona w ów garnitur nie czuje się w nim tak dobrze jak wygląda.

Zabójca zaczął się zastanawiać, czy postępuje właściwie zabierając go ze sobą i czy ta cyrkowa trupa, którą spodziewa się zobaczyć, zaakceptuje Eliasa bez pożerania go oraz czy Elias zaakceptuje ich, po czym stwierdził, że żadna forma akceptacji go nie obchodzi i tak właściwie to ma to wszystko gdzieś. W głębi czuł jednak obawy przez wpuszczeniem bezbronnego nastolatka w stado jadowitych węży o sztucznych uśmiechach, pełzających na co dzień w cieniach Nowego Jork.

Nowy Jork – dla Lorena przyzwyczajonego w dzieciństwie do posiadłości otoczonej winoroślą oraz słońcem, miasto cieni stłamszonych między betonowymi olbrzymami – był stolicą wschodniego kręgu przestępczego piekła Stanów, zarządzanego według rozdziału, który nastąpił po skończonym i dziejącym się za kurtyną prawa chaosie lat dziewięćdziesiątych, przez Xaviera. Wtedy młodszy o dobre dwadzieścia lat z hakiem, jako pierworodny i prawowity spadkobierca podupadającej władzy swojego próchniejącego ojca, który ślepy był na nieuchronną konieczność zmian, musiał ubrać kryminalną stronę miasta i otaczających go regionów od południowej Georgi po północne Ohio w nowe szaty oraz stworzyć, wraz z innymi zarządcami kręgów, prawie w bezprawiu, wlewając harmonię w coś, co z natury było burzliwe. Teraz na tym obszarze pracowało około trzydziestu „egzekutorów”, włącznie z Lorenem, nie wypierającym się szanowanego tytułu prawej ręki Xaviera, którą zdobył już w wieku lat osiemnastu, po roku od przybycia na kontynent.

W tym mieście stały meldunek miało dwunastu z trzydziestki; osławiona złą sławą dwunastka, która z racji znajdowania się w stolicy, przenikła burżuazyjną malarią i uważała się za uprzywilejowaną szlachtę, zimną, bezduszną i maskującą puste serca przybieraniem przeróżnych obliczy oraz wzrastającymi na bankowym koncie cyferkami. Prawdziwa nowojorska tragedia, w jakiś sposób budząca zarówno fascynację jak i lęk co pomniejszych zabójców o niskich statusach i wysokich ambicjach, marzących o mieście drapaczy i dryfowaniu w ich cieniach, w które z czasem sami się zamieniali.

Loren zazwyczaj unikał ich wszystkich, w dużej mierze dlatego, że za dużo z siebie widział w ich twarzach i nie przyznawał się, że ich obecność zarówno męczy go jak i daje poczucie komfortu, charakterystyczne dla człowieka podłego, przebywającego wśród innych podłych człeczyn, w których czuje się podobną sobie podłość, ale jednocześnie pragnie się zobaczyć w kimś swoją dawno utraconą niewinność. Spędzenie z nimi przyjęcia noworocznego z pewnością nie należało do jego marzeń, ale nie pasowało nie pojawić się drugi raz z rzędu, szczególnie, że dla Xaviera jego obecność była dość ważna.

Kątem oka zerknął na siedzącego obok Eliego, którego szklane oczy, odbijające przemykający za oknem obraz, zamknięte były w labiryncie tylko jemu znanych myśli. Zabójca żałował, że musi patrzeć na drogę, bo chętnie by mu się naprzyglądał trochę dłużej, a nawet chętnie by go podręczył by umilić sobie czas i podjąć kolejną próbę usłyszenia swojego imienia z jego ust.

- Jeśli mogę dać ci jedną radę na dzisiejszy wieczór – Wytrącił go po pewnym czasie z zamyślenia, nie mogąc znieść jego nieruchomej, odległej obecności. - Proponowałbym nie rozmawianie z nikim prócz Xaviera i jednej osoby, którą mogę ci przedstawić, ale zdaję sobie sprawę, że będzie to dość trudne, przez twoje oczywiste gadulstwo. Więc radzę tylko nie wdawanie się w głębsze dyskusje, nie nawiązywanie kontaktu wzrokowego, nie picie niczego, co ci dają i trzymanie się blisko mnie. Wyobraź sobie, że to takie Baby Jagi z Królewny Śnieżki, które każdemu próbują wcisnąć zatrute jabłko.

- Obiecuję, że nie dam sobie wcisnąć zatrutego jabłka – zapewnił i spytał w końcu: - Gdzie my tak właściwie jedziemy? - Jego głos niósł obawę, a oczy zerkały na znikające za oknem płomyki miasta i ciągnące się za nimi rozmyte świetlane stróżki.

- Na ostatnią wieczerzę w tym roku, Eli, z dwunastoma upadłymi apostołami. Aż mam ochotę upić się do nieprzytomności.

*

Pod imponującą willę Xaviera dojechali parę minut po dziesiątej. Na obszernym podjeździe stało już kilka aut, więc Loren spodziewał się zobaczyć w środku znajome twarze. Zdążył zaledwie oddać dwa płaszcze lokajowi gospodarza, kiedy do przedpokoju jak zwykle przybył ów gospodarz we własnej osobie, z rozpostartymi rękoma, ubrany elegancko w trzyczęściowy popielaty garnitur, z włosami przyczesanymi do tyłu oraz sarkastycznym uśmiechem, wypełzającym na usta.

- A cóż państwa sprowadza w moje skromne progi? Czym mogę służyć?

- Szczęść Boże. Przyszliśmy z poświąteczną kolędą, zbieramy pieniądze na chęci do życia.

- Szczytny cel. Już myślałem, że zaraz zadzwonisz z jakąś absurdalną wymówką, jak rok temu. Loren, wyciągnięty ze swojej mrocznej, zatęchłej groty.

- Jakżebym śmiał nie przyjść, kiedy szykuje się najlepsze przedstawienie w mieście. Skąd to zwątpienie?

- Nie odbierałeś telefonu przez okrągły tydzień.

- Lubię zasiewać w ludziach ziarno niepewności. No i nie chciałem odbierać ci tego miłego momentu zaskoczenia, z którym zawsze mnie witasz.

        Dał się objąć przyjaźnie starszemu i odwzajemnił uścisk, by za chwilę obserwować, jak oczy przyjaciela błyszczą zaciekawieniem, skierowane na niewolnika, napiętego jak struna, ale spuszczającego pokornie głowę, w pozycji lokaja czekającego na polecenie.

- Eli, jak mniemam? - Xavier ujął jego dłoń i zawahał się przez sekundę, jakby ważył ją w ręce, po czym potrząsnął nią, podczas gdy niewolnik potrząsał nieśmiało głową, podnosząc powoli wzrok i przypatrując mu się nieufnie, z właściwą sobie powściągliwością. - Xavier. Miło mi w końcu poznać tak gorący temat plotek.

Eli wyglądał na zaskoczonego, choć bardzo próbował przyjąć obojętny, nic nie zdradzający wyraz twarzy.

- Mi również miło pana poznać… - wybąkał tylko, wpatrując się uważnie w intensywnie niebieskie, bystre oczy starszego, który po chwilowej, bacznej analizie nowego przybyłego, wnet zaczął rozglądać się na boki i rzucać okiem w stronę drzwi, jakby szukając czegoś.

- A gdzie Camille?

- W Australii.

         -Myślałem, że miała już wrócić.

         - Kazała przekazać, że jest jej przykro, ale postanowiła spędzić trochę więcej czasu w towarzystwie gadzin, stamtąd się wywodzących, i obserwować je w środowisku naturalnym…

- Aj, skąd ten jad? Ethan wygląda na porządnego gościa. Jak będzie trzeba to naśle się kogoś, żeby powykręcał mu to i owo, ale na razie nie widzę przeciwwskazań, żeby mógł kręcić się przy Camille.

- To już coś więcej niż kręcenie się, on zabrał ją na inny kontynent. Kiedy go poznałeś?

- Nie tylko ciebie siostra zaprasza na obiadki, Loren. Chodźcie, nie stójmy tu tak. – Wskazał głową w głąb domu. Loren musiał ukryć swoje niezadowolenie na wieść, że dwójka spotyka się bez jego wiedzy. - Muszę wykonać parę pilnych telefonów i potwierdzić jedną wizytę. Rozgośćcie się w tym czasie, pijcie, jedźcie i nie zbliżajcie się do Liss, bo odkąd dowiedziała się, że tu będziecie, a szczególnie, że będzie tu Loren, wygląda jakby planowała bardzo skomplikowany, wieloetapowy plan morderstwa idealnego.

No to świetnie, pomyślał Loren, a jego twarz wykrzywił grymas, ni to uśmiech, ni to skrzywienie po skonsumowaniu soku z cytryny.

Razem z niewolnikiem przy boku, mijając iście pałacowy westybul, ruszył do centrum spotkań zarówno towarzyskich jak i biznesowych, czyli ogromnego salonu przesyconego bogactwem. Połyskujące szare panele zalewały bordowe i ciemnozielone dywaniki przeplatane orientalnym wzorem, z marmurowego kominka po lewej wyrastały kryształowe wazy i wysokie flakony z pojedynczymi, uwięzionymi w szklanym więzieniu kwiatami. Fotele z ciemnego drewna, obrzucone frędzlowatymi poduszkami, stoliki kawowe i szachowe, czarne, błyszczące żyrandole i równie czarny kandelabr na jednej z półek wznoszących się schodami w górę jednej ze ścian. Największy stolik obficie zapełniony był już kieliszkami i trunkami, do wyboru do koloru, a na drugim, prawie dorównującym mu wielkością, przekąski. Światła były przygaszone, aby nie było zbyt jasno, ale też nie zbyt ciemno, a zewsząd dochodziły dźwięki arii operowej. W ściennej wnęce znajdowały się uchylone przeszklone drzwi, więc ktoś musiał już urzędować w obłokach dymu papierosowego na patio z widokiem na fontannę krwawiącą niegdyś wodą, teraz zamkniętą w szponach mrozu.

Patrząc w górę można było ujrzeć przejrzysty, szklany kwadrat ukazujący plamę niebios, rozciągający się na całą szerokość salonu, a wokoło wznosiły się balustrady z wypolerowanego drewna, z których, wszedłszy na wyższe piętro można było obejść kwadrat dookoła, spoglądając w dół by obserwować bal ludzi o przeźroczystych maskach.

Dopiero gdy rozejrzał się po wyposażeniu pomieszczenia, dostrzegł wpatrujące się w niego cztery pary oczu. Najpierw zauważył bliźniaków z Vermont, Allegra i Leroy, których najpewniej nieprawdziwe imiona niezmiennie kojarzyły się Lorenowi z nielubianym przez niego działem matematyki i siecią hipermarketów budowlanych. Kuriozalne istoty obleczone w futra, siedziały ściśnięte w siebie, jakby chciały stopić się w z powrotem w jedną komórkę jajową, zajmując sofę w rogu, poznaczoną lamparcimi cętkami. Skinęli zgodnie głowami w geście przywitania, wznosząc kieliszki martini i uśmiechnęli się z zimną kurtuazją, by zaraz, nie patrząc już jak Loren odwzajemnia równie zimny uśmiech, przenieść wzrok na niskiego wyrastającego z ziemi rudo-blonda, który przyglądał się wszystkiemu z wyważoną ciekawością i dystansem, trzymając się blisko ramienia swojego Pana. Loren nie wiedział zbyt dużo o tych dwóch genetycznych połówkach jednego owocu, a oni sami nie wykazywali większego zainteresowania innymi. Zwykle rozmawiali między sobą, czasami mogłoby się wydawać, że robią to za pomocą telepatii, gdy bez słów wymieniali zagadkowe uśmiechy, od tak, bez powodu. I jak oni nie byli zbyt towarzyscy, tak i inni też nie próbowali wyrwać ich z bańki wciągając w konwersację, głównie dlatego, że ich ciągłe kończenie nawzajem swoich zdań i naprzemienne podejmowanie wątków, gdy jedno nabierało powietrza, było na dłuższą metę męczące i zbijające z tropu.

Z fotela przy kominku podniósł się mężczyzna około czterdziestki, uśmiechnął się chwaląc się nową jedynką i nieco powłócząc prawą nogą oraz zgrzytając w nawyku zębami, podszedł, by uściskać przybyszowi dłoń. Na nastolatka spojrzał jedynie z góry, jego uśmiech nieco przygasł, a w oku pojawił się błysk drapieżcy. Nozdrza jego zafalowały, jakby wciągał otaczające ich powietrze, odchrząknął i nadal trzymając pragnącą się już wyswobodzić dłoń Lorena, patrząc nadal na młodego nieznajomego bez mrugnięcia, spytał kolegę po fachu, jak się sprawy mają.

- Wyśmienicie.

- Rodzina zdrowa?

- W takiej samej kondycji jak twoja.

Obie ich rodziny nie żyły. Tak jak zresztą większości z nich, nie licząc rodzinnych pozostałości w postaci pojedynczych sióstr, starzejących się matek, czy innych szczątkowych krewnych. Zamiast rodzin mieli na ramionach wypisane czarnym, permanentnym tuszem daty, upamiętniające dzień, w którym po raz pierwszy splamili sobie dłonie krwią bliźniego.

- Żartownisiu ty. Usiądź ze mną, tyle się nie widzieliśmy. Napij się ze mną i przedstaw nam swojego… Przyjaciela. Rozmawialiśmy właśnie z Travisem...

I jak na zawołanie, Loren poczuł, że potrzebuje alkoholu. Obiecał, że zaraz do niego dołączy i przy stoliku z alkoholem wziął szklankę, po czym napełnił ją koniakiem, tak dla odmiany, po codziennym kosztowaniu wina. Eliemu podał kieliszek szampana.

Spojrzał na Travisa, zaciągającego się cygarem, podarowanym mu zapewne przez Xaviera. Jedyna osoba, która odważyła się, albo będąca wystarczająco głupia i samotna, aby z gruzu samotności wznieść nową familię. Loren miał okazję poznać zarówno jego żonę, gosposię z powołania, jak i szóstkę latorośli, która nie wiedziała, czym zajmuje się głowa rodziny i żyła w błogiej nieświadomości za krwawe pieniądze. Lubił Travisa, elokwentnie zabawiającego towarzystwo, a jednocześnie gardził nim, bo za bardzo przypominał mu ojca.

Położył dłoń na ramieniu niewolnika i poprowadził go w stronę patio oddzielonego od gawiedzi szkłem. Ominął po drodze kilka cieni, z którymi również się przywitał i otworzył szerzej drzwi, wychodząc naprzeciwko chłodnemu, wgryzającemu mu się w twarz powietrzu.

Patio, zbudowane w kształcie wielkiego półkola na podłożu z terakoty, stykało się niemalże z czarnym, bezdennym jeziorkiem, pokrytym częściowo zamarzniętym zimowym całunem, z którego wznosiła się marmurowa fontanna. Kontury sylwetki nagiego, kamiennego anioła wyłaniały się na środku z aksamitnej ciemności przeciętej jedynie kilkoma lampkami ogrodowymi, które zabierały czerni zaledwie kilkadziesiąt centymetrów przestrzeni. Na wprost, za fontanną, majaczyły oddalone nowojorskie światła, nad którymi za niecałe dwie godziny miało wybuchnąć morze ognistych serpentyn.

Ujrzał ją, zanim jeszcze jego oczy zdążyły przywyknąć do ciemności. Czarna sukienka i tej samej barwy krótkie włosy sięgające linii szczęki, skąd rzucały cień na odsłonięte ramiona, zlewały się z utkaną przez noc pajęczyną, lecz jej blada, obojętna na zimno skóra odznaczała się na ciemnym tle ogrodu. Niczym kolejny anioł z kamienia, siedziała bez ruchu na wiklinowym krześle, przodem do oparcia, na którym krótką chwilę wcześniej opierała drobny podbródek. Teraz natomiast zwrócona była w stronę nowych gości, a w jej ciemnych, okrągłych oczach odbijała się żarząca końcówka papierosa, z której tlił się błękitno-szary dym, pnący się w stronę nieba.

- Loren. - Jej głos zadzwonił łagodnie, materiał sukni zaszeleścił, gdy wstawała, a obcasy zastukały o terakotę.

- Vivienne.

Kobieta, ledwie starsza o rok, a wyglądająca młodziej o dziesięć, wspięła się na palcach i dłoń na klapie jego czarnej marynarki, ucałowała jego policzek, jednocześnie dając się ucałować w swój, całowany już wcześniej przez mróz.

- Wszyscy obstawialiśmy, że już się nie zjawisz, a tu proszę, gość honorowy, który nie raczy nawet zaszczycić dawnej przyjaciółki telefonem od czasu do czasu…

- Bezduszny drań, we własnej osobie. Myślałem, że zaszczycisz mnie swoją obecnością w restauracji, ale nie raczysz odwiedzić nawet starego przyjaciela od czasu do czasu…

- Bezduszna franca, doprawdy, zasługujemy na swoją przyjaźń.

- Nie mogę się nie zgodzić. - Uśmiechnął się. - Chcę ci kogoś przedstawić.

- Domyślam się. - Spojrzała na Eliego z niemałą ciekawością. - Wyglądem przypomina anioła stróża, czuwającego nad diabłem. Już myślałam, że te trzy kieliszeczki wódki uderzają mi do głowy i zaczynam mieć przywidzenia. Vivienne, ale możesz mówić mi Viv. - Wyciągnęła smukłą, małą dłoń, której chłopak, patrzący nań jak na kończynę zjawy, nie omieszkał nie uścisnąć, może by przekonać się, że naprawdę jest materialna i nie zniknie jak dym ulatujący z papierosa.

- Elias, może być Eli. Raczej daleko mi do anioła, proszę pani…

- Kochany, my, kreatury z piekła, wyczuwamy niesplugawione, czyste dusze. Viv, żadna tam pani, nie jestem jeszcze taka stara. - Spojrzała znów na Lorena, pytająco i z nadzieją. - Cami…? - Wyglądała na szczerze zawiedzioną, kiedy pokręcił głową.

- Nie mogła przyjść, ale przesyła gorące pozdrowienia.

- A cóż mi po pozdrowieniach. - Wydęła teatralnie pomalowane na czerwono usta, odwróciła głowę i wówczas dostrzegła coś w szybie, a jej oczy zmieniły się w szparki. - Jakaś kipiąca od złości blondwłosa piękność przygląda się nam, a konkretniej tobie Loren, jakby rozważała, czy nie wrzucić cię do zamarzniętego jeziora.

Loren spojrzał w tamtą stronę i ujrzał Elisabeth, sączącą złotawy trunek z kieliszka i usiłującą zabić go na odległość spojrzeniem. Niemalże wywoływała trzęsienie ziemi zirytowanym tupaniem czubka szmaragdowej szpilki. Westchnął, jak zmęczony życiem sześćdziesięciolatek i duszkiem wypił resztę płynu, chłodzącego się w szklance. Zdążył wyłapać jak Eli spogląda na postać za szybą, marszczy czoło, jakby próbował sobie przypomnieć skąd ją kojarzy, po czym patrzy na Lorena wzrokiem, w którym odczytał niemą prośbę, by go nie zostawiał.

- Wybaczcie na chwilę, muszę porozmawiać z rozpiekloną damą i w ramach zboczenia zawodowego zrobić d'ispezione w kuchni Xaviera. Viv, zostaniesz z Elim i oddasz mi go później całego i zdrowego?

- Z przyjemnością zaopiekuję się zbłąkaną duszą i niczym Wergiliusz, oprowadzę ją po tej piekielnej willi.

Kiwnął głową i zostawiwszy na ramieniu chłopaka dotyk swojej dłoni, który miał towarzyszyć mu podczas jego nieobecności, a także, chyba tylko w jego wyobraźni, służyć za niewidzialny odstraszacz potencjalnych głupców, chcących go dotknąć, opuścił zimne patio z zamiarem ostudzenia gniewu Elisabeth, mimo swojej najszczerszej chęci by go jeszcze rozjudzić. A co mi tam, pomyślał w ostatniej chwili.

- Czy mógłbym szanownej panience Elisabeth zaproponować coś mocniejszego do picia zamiast szampana? Może cyjanek, tak na uspokojenie? Trwały efekt gwarantowany.



***

Eli

Z niemałym wahaniem i nie mając innego wyboru podążyłem za Viv, która zaczęła opisywać mi kręgi piekielne Dantego, które znała już chyba na pamięć. Przypominała mi piękną, bladolicą damę wyciągniętą prosto z lat dwudziestych, a tkała słowa z taką łatwością i naturalnym wdziękiem, jak wypuszczała dym spomiędzy czerwonych ust. Mimo niepokoju, towarzyszącego mi podczas odprowadzania wzrokiem Pana, odchodzącego w stronę mało przyjaźnie wyglądającej kobiety, którą pamiętałem z tamtej nocy, kiedy zwątpiłem w siebie i w sens lat nauk idących na marne, wkrótce dałem się prowadzić przez kryształowo-złotą willę w otoczeniu magicznego głosu Vivienne. Po drodze minęliśmy go. Blondynka przeciągle wysykiwała w jego stronę słowa, którymi, wnioskując po wyrazie jej nasyconej wściekłością twarzy, bardzo prawdopodobnie mogły być najwymyślniejsze oszczerstwa, a on z kolei przytakiwał lekko głową ze wzrokiem zmętnionym kroplami chciwości oraz tęsknoty utkwionym za jej plecami, wydawać by się mogło, że w staromodnym kandelabrze, który bardzo dobrze prezentowałby się na jednym z jego kredensów.

Miałem nieodparte wrażenie, że wzrok wszystkich zebranych skierowany jest w moją stronę, gdy przechodziliśmy przez sam środek. Ostatni raz spojrzałem przez ramię, odszukując wysoką figurę Pana i w ostatniej sekundzie milcząco przywoławszy na siebie jego wzrok, zniknąłem wraz z Viv, wspinając się na półpiętro. Dużo lepiej poczułem się w półmroku tłoczącym się na drewnianych schodach, po których wspinała się tuż przede mną, stąpając tak bezszelestnie, że odniosłem wrażenie, jakby unosiła się parę centymetrów nad ziemią i zlewała w otaczający nas cień.

Zatrzymaliśmy się na pierwszym piętrze i przede mną rozciągnął się długi korytarz oszczędnie oświetlony wyrastającymi ze ścian szponiastymi kinkietami ciasno trzymającymi słabe żarówki. W odstępach między światłami widać było okrągłe klamki – jedyny dowód na to, że znajdują się tam wtopione całkowicie w ścianę drzwi. Wszystko zlewało się w jedną brunatną skórę potwora z drewna, kinkiety były jego oczami, a niewidzialne drzwi zamkniętymi paszczami. Stanąłem jak wryty, nie wykonując kroku. Spojrzałem za siebie, zastanawiając się czy nie teleportowaliśmy się w inne miejsce, bo korytarz ani trochę nie przypominał bogatego salonu z parteru.

         Spojrzałem na Viv, stojącą przede mną i uśmiechającą się do mnie w nieodgadniętej manierze człowieka-zagadki, którego myśli na da się odgadnąć. Ciekawe, czy tak właśnie wyglądałem dla Pana, kiedy decydował się spytać mnie, o czym myślę. Po długiej chwili patrzenia sobie w oczy, zrozumiałem, że nie zamierza się odezwać dopóki ja tego nie zrobię, więc niechętnie, ale z dużą ciekawością zagaiłem, nie chcąc wyjść na przygłupią niemowę, ale też, pamiętając wciąż o swojej pozycji, nie pragnąc spoufalać się zbytnio:

- Czy to już pierwszy krąg piekła?

Uśmiechnęła się szerzej, w głębi jej oczu odczytałem obietnicę odkrycia Narnii w głębi szafy.

- Ósmy. Właśnie wyszliśmy z dziewiątego.

Zachichotała dźwięcznie i objęła zimną, bladą dłonią mój nadgarstek, prowadząc przez korytarz. Wzdrygnąłem się na głośne skrzypnięcie jednej z desek pod naszymi nogami, ale nie pozwoliła mi się zatrzymać.

- Czy ktoś tu mieszka? - spytałem.

- Prócz dusz wszelkiej maści uwodzicieli i oszustów? Nie.

- A pan Xavier…

- To nie jest jego prywatna willa. To jedna z tych, które wykorzystuje do takich spotkań jak to dzisiejsze. Myślisz, że dopuściłby takie potwory do swojego rodzinnego gniazdka?

- Czyli ta część domu nie została wyremontowana? - Wywnioskowałem, rozglądając się.

Mijaliśmy kolejne kinkiety, a zarówno powietrze, jak i mrok zdawały się zagęstniać, kolory blakły, jakbyśmy wchodzili do czarno-białego filmu, a wokoło zaczynały tańczyć drobinki kurzu, wyłaniające się spod mglistego światła.

- Nie. Xavier odnowił tylko zewnętrzną fasadę, parter i część piwnicy. Chciał przeprowadzić remont też tutaj, ale zgadnij kto wybił mu to z głowy, dostrzegając w tym starociu kolejną zgnębioną duszę?

Nie musiałem się długo zastanawiać. Viv zobaczyła odpowiedź w moich oczach i kiwnąwszy głową, i wprawiwszy w ruch ciemne fale oraz równo przystrzyżoną grzywkę, kontynuowała:

- Xavier sprzątnął mu to domostwo sprzed nosa, to było bodajże w tamtym roku, a nasz kochany Loren uparł się jak dziecko i wywalczył u niego pozostawienie wszystkiego oprócz parteru w nienaruszonym stanie. Trzeba przyznać, że staruszek ma do niego słabość. Tędy.

Na końcu korytarza, tuż przed zakrętem w prawo, który był spowity fałdami ciemności pożerającej w zarodku jakikolwiek promień próbującego się w nią wpić jak pijawka światła, przekręciła jedną z klamek i pchnęła drzwi. Buchnęło w nas tchnienie zamkniętego dotychczas pomieszczenia, przesyconego zapachem starych desek oraz samotności.

Pierwsza przestąpiła próg i zniknęła, jakby spadła w przepaść. Ja stałem nieruchomo, spoglądając w nią z sercem napędzanym zawiesiną lęku i zafrapowania, aż z mroku nie wyłoniła się biała dłoń i nie wciągnęła mnie do środka, ku przepaści. Śmiech zjawy rozbił się diamentowymi kawałeczkami o ogołocone ściany, oddech ugrzązł mi w gardle, ściśniętym przez duszne, ospałe powietrze, którego ktoś nie wypuszczał stąd przez bardzo długi czas.

- Może powinniśmy wracać…? - Spojrzałem w stronę drzwi, w tym samym momencie, w którym zamknęły się z przeciągłym jękiem.

- Boisz się?

Zwróciłem się w stronę głosu, ale zdawało mi się, że jego źródło zniknęło i pojawiło się już gdzie indziej. Błękit zimowej nocy próbował przedrzeć się przez szybę, lecz zatrzymywał się na lepkiej pajęczynie brudu.

- Nie – zaprzeczyłem. - Ale co jeśli Pan będzie nas szukał?

- Pan? To tak zwracacie się do właścicieli?

Odpowiedziało jej moje milczenie. Zacząłem dostrzegać ciemne kontury dwudrzwiowej szafy stojącej w rogu i czegoś co przypominało pianino o poczerniałych klawiszach. Zrolowane strzępy starej tapety, której wzory wyzierały spod lat nielitościwej starości, odrywały się od ścian. Kątem oka dostrzegłem błysk sukni Viv.

- Nie będzie nas szukać. Jeśli zostawił cię ze mną, to znaczy, że ufa mi na tyle by wierzyć, że jesteś w dobrych rękach.

- A jestem?

Odparła mi śmiechem.

- Lubię cię. - Zatrzymała się przede mną, pozwalając mi się zobaczyć.

- Nie zna mnie pani – wymamrotałem niepewnie.

- Umiem czytać z oczu, a oczy są zwierciadłem duszy. Lubię twoją duszę.

Odwróciłem wzrok. W okno huknął wiatr, a jego pisk przedarł się przez szczeliny. - Siódmy krąg. Po prawej są drzwi, prosto przez nie, korytarzykiem aż do schodów i na górę, hop do szóstego.

Kolejne schody, strome jak drabina w studni, nie wyglądały na takie, po których wszedłby rozsądny człowiek; groziły ustąpieniem pod najmniejszym ciężarem, a po pierwszym stopniu owinęła mi się wokół kostki pajęcza sieć, jakby próbując zatrzymać mnie na dole. Niemniej, szczęśliwie, bez uszczerbku na zdrowiu dotarliśmy na górę by znaleźć się w morzu poszarzałych donic wypuszczających z zamarzłej ziemi nieżywe badyle o uschniętych, smutno zwisających listkach i skurczonych pąkach kwiatów, które lada chwila miały zamienić się w proch. Dotknąłem jednego i rozleciał się w moich palcach, a jego dusza uleciała ku wolności.

Ze stropów przy suficie również zwisały z przywieszonych do niego doniczek roślinne szkielety. Viv przeszła pod nimi, sunąc jak cień przez dolinę śmierci.

- Dalej cię nie zabiorę, bo kiedyś się tu zgubiłam. Tylko Loren zna te piętra jak własną kieszeń – powiedziała, stojąc już przy szybie. Nacisnęła na kruszącą się klamkę, która zaskrzypiała po kilku sekundach, uginając się pod naporem jej dłoni.

Ostrożnie stawiając kroki przecisnęła się przez szczelinę i wyszła na mały taras. Poszedłem za nią, omijając kwieciste cmentarzysko, krocząc między grobami. Na zewnątrz objąłem się rękoma, próbując skryć przed zimnem i zapatrzyłem się nieufnie na splamioną rdzawymi łzami barierkę, podczas gdy ona trzymała się jej odważnie, przechylając głowę w dół. Sekundę temu mignęła mi jeszcze podstępna myśl, że może prowadzi mnie tu, aby zepchnąć mnie z samej góry, ale teraz zaczynałem się zastanawiać, czy sama nie chce stamtąd spaść.

- Nie zimno pani? - spytałem ze strachem, nie wiedząc co miałbym powiedzieć Panu, gdyby zobaczył przez drzwi tarasu jej smukłe ciało lądujące na figurze anioła albo na tafli jeziora.

- Nie czuję zimna. Podejdź tu.

Zrobiłem dwa kroki, które zbliżyły mnie do niej i dotknąłem szorstkiej barierki, nie ufając jej jednak na tyle by oprzeć na niej ciężar ciała. Spojrzałem w bezchmurne niebo, usiane łąką gwiazd, na którym odcinała się srebrna połówka księżyca, oblewającego srebrzystą poświatą zesztywniałe drzewa w ogrodzie. Z ust ulatniał mi się oddech, zmieniający się w parę, a z głowy wszystkie zmartwienia, choć z tyłu tliła się pewność, że powrócą, jak tylko chwila minie. Viv, z niegasnącym szkarłatnym cieniem uśmiechu na ustach, sięgnęła do niezauważonej wcześniej przeze mnie małej, materiałowej torebki przewieszonej przez ramię, obsianej drobnymi koralikami. Wyciągnęła z niej błyszczącą papierośnicę, ustami z niej wydobyła papierosa i zapaliła go, płomieniem barwiąc sobie twarz na bursztynowo.

Zaciągnęła się parę razy w milczeniu zostawiając ślad szminki na filtrze, po czym, uświadamiając sobie, że się jej przyglądam, zbliżyła do mnie papierosa.

- Pociągnij sobie.

- Bardzo dziękuję, ale nie palę…

- Z wyboru, czy ze strachu przed Panem?

- Po prostu nie powinienem.

- No tak, przecież niebiosa mogłyby nam runąć na głowę. Cóż to by była za nieopisana tragedia.

Zachęcony tą myślą oraz sprowokowany jej nieustępliwym spojrzeniem, sprawdziłem ostatni raz czy aby nikogo za nami nie ma i sięgnąłem po rurkę tytoniu. Czując się jak zbuntowany nastolatek, który pierwszy raz smakuje zakazany owoc, wpuściłem dym do ust, stamtąd wciągnąłem go do płuc, które zbuntowały się też wobec nastolatczynej głupoty i jak porażone prądem wyrzuciły z siebie wszystko, zmuszając mnie do gruźliczego kaszlu.

Viv miłosiernie poklepała mnie po ramieniu, jak matka pocieszająca dziecko łykające obrzydliwy syrop.

- Co w tym takiego fajnego? - Dziwiłem się, pokasłując nadal.

- Świadomość ukrócania sobie życia - skwitowała krótko. - Loren spytał o to samo, kiedy go poczęstowałam po raz pierwszy. Niestety mój gorszący wpływ nie zadziałał na niego, tak jak tego oczekiwałam.

Rozważałem długo czy powinienem spytać, ale w końcu się zdecydowałem, ciągnąc temat:

- Po raz pierwszy?

- Jakieś dziesięć lat temu, zamierzchłe czasy. Przybył tu zza oceanu z siostrą i Xavierem, kolejna jego zdobycz, pamiątka z podróży, chuderlawa chłopaczyna, ziejąca ogniem na każdego, kto śmiał spojrzeć w jego skażone nienawiścią oczy. - Spomiędzy jej słów ulatniał się dym.

- Pamiątka z podróży… - Powtórzyłem pod nosem, ważąc słowa.

- Nie chciałbyś go wtedy spotkać. Do dziś nie wiem, jak udało mi się wtedy z nim zaprzyjaźnić.

Wskazałem na jej ramię, na którym wygrawerowana była data, którą zauważyłem na patio.

- Macie takie same tatuaże.

- Och, nie myśl sobie, to nie żaden psiapsiółkowaty gest w  celu utrwalenie naszej przyjaźni. - Zaśmiała się, przechylając głowę. - Wszyscy je mamy, jak oznaczone bydło. Xavier i inni ojcowie mają ponure poczucie humoru…

- Ojcowie?

- Ponoć jesteśmy jedną wielką rodziną, ale tylko w znaczeniu przenośnym, bo gdyby nie regulamin wszyscy najchętniej pozabijalibyśmy się nawzajem.

- Regulamin…? - Rozumiałem już coraz mniej.

- Tak. Święte przykazania - Zacisnęła usta i po chwilowym namyśle zbliżyła się do mnie, gestem dając mi znak, abym również się zbliżył i zdradziła cicho, jakby przekazywała mi tajemnicę: - Według niego, posiadając tę piekielną datę na ramieniu, nie możemy tknąć drugiej osoby z takim samym tatuażem. A można by pomyśleć, że w piekle nie ma ograniczeń - Dotknęła siedmiu cyfr na swojej skórze, po czym położyła dłoń na moim ramieniu, dokładnie w tym samym miejscu. - Zakładam, że nic tu nie masz, co oznacza, że nikt nie mógłby mi nic zrobić, gdyby coś ci się teraz stało, nawet Loren.

Sparaliżowało mnie na sekundę, gdy wyobraziłem sobie, że to ja jednak ląduję na kamiennym aniele, ale nie wykryłem żadnego ostrzeżenia na twarzy Viv.

- Chciałbyś mieć taki? - Poruszyła ramieniem i uniosła brew.

- A jakie warunki trzeba spełnić?

- Pierwszy krok to morderstwo.

Pokręciłem głową, przypominając sobie ciężar pistoletu w mojej dłoni, gdy nieudolnie mierzyłem nim w Marcusa.

- W takim razie podziękuję.

- Spodziewałam się takiej odpowiedzi.

- Dlaczego?

- Wyglądasz na kogoś, kto nie mógłby dobić zdychającej myszy.

- Myli się pani.

- Dobiłeś kiedyś zdychającą mysz?

- Nie miałem nigdy okazji natknąć się na żadną.

- Tak też myślałam.

- Jak to?

- Wyglądasz na kogoś kto chodzi z głową w chmurach i nie widzi pod nogami zdychających myszy.

Zamilkłem na chwilę, marszcząc czoło.

- Pan powiedziałby, że z moim wzrostem ciężko byłoby mi nie zauważyć leżącej przede mną myszy.

Viv parsknęła śmiechem.

- A jeśli już byś ją zauważył?

- To pewnie…

- Próbowałbyś jej pomóc – dokończyła za mnie.

Znów zamilkłem i zakłopotany opuściłem wzrok. Nie wiedziałem do czego ma prowadzić ta rozmowa i czy powinienem spytać Viv, jaką postawiła mi diagnozę, ale gdy znów na nią spojrzałem, uśmiechała się pod nosem, jakbym potwierdził jej przypuszczenia. Zajęło mi sekundę, by zorientować się, że jej uśmiech pozbawiony jest wesołości.

- Przykro mi, że musisz się otaczać takimi ludźmi, jak my.

Nie odpowiedziałem, nie mogąc uzbierać odpowiednich słów, zbyt wstrząśnięty na samą myśl, że ta nieznajoma mi do dziś kobieta może widzieć we mnie nie tylko człowieka, ale w dodatku człowieka lepszego od siebie. Potrząsnąłem głową na ten absurd.

- Piękna noc, prawda? - Westchnęła.

Resztę wspólnego czasu przy zardzewiałej belce spędziliśmy na milczeniu i wpatrywaniu się w odległy, samotny księżyc oraz piętrzące się ku niemu szczyty nowojorskich gór. Gdy z jej papierosa uleciała ostatnia stróżka dymu, wyrzuciła go i wciągnęła mocno w płuca dawkę chłodnego powietrza, po czym odwróciła się w stronę ciemnego pokoju smaganego lekkimi podmuchami wiatru, przedostającymi się do wewnątrz przez uchylone drzwi. Kilka kwiatów rozniosło się w pył i uściełało podłogę, przez którą przechodziliśmy.

Wróciliśmy na dół tą samą trasą, którą przyszliśmy, tym razem dużo wolniej, jakbyśmy spacerowali przez park w oddali słysząc odgłosy rozmów. Po drodze Viv ujęła mnie pod rękę. Nie śmiałem jej od siebie odsunąć, więc Pan, stojący u stóp schodów i trzymający w palcach prawie pusty kieliszek, ujrzał nas właśnie tak.

- Dopiero co powróciliśmy do dziewiątego kręgu, a tu już niecierpliwy diabeł wyrósł z ziemi. Proszę, oddaję ci twoją duszę w stanie nienaruszonym, choć muszę przyznać, że przez ułamek sekundy miałam wielką ochotę jej skosztować.

- Dlatego w nagrodę za wstrzemięźliwość przygotowałem na szybko i ze skromnych składników małą przekąskę, która czeka na ciebie w kuchni.

- Uwielbiam cię. Pardon.

Zniknęła pospiesznie, zostawiając nas samych sobie.

Pan przyglądał mi się badawczo, jakby wyszukując nadgryzienia przez Vivienne, ja z kolei ucieszyłem się, że jest nienadgryziony przez wściekłą blondynkę. Starałem się omijać jego wzrok, obawiając się, że mógłby wyczytać w moich oczach rozmowę z Viv i w jakiś sposób dowiedzieć się, że dałem się namówić na skosztowanie dymu, podczas gdy odmawiam skosztowania jego imienia. Już myślałem, że nachyli się nade mną i zacznie mnie wąchać, gdy wziął mnie pod rękę, tak jak Viv jeszcze chwilę temu i powoli pociągnął w stronę salonu.

- Tęskniłeś?

- Si Signore.

Zrobił niewyraźną minę.

- Źle akcentuję? - dopytałem z obawą.

- Absolutnie, akcentujesz na piątkę z plusem.

- Panie, zniosę każdą krytykę.

- Nie ma tu czego krytykować. Masz dobre wyczucie do włoskiego. Dałbym szóstkę, ale nie chcę, żebyś spoczął na laurach.

- To dlatego, że mam nauczyciela na piątkę z plusem – podsumowałem.

- Czemu nie na szóstkę?

- A żeby nie spoczął na laurach, Panie.

- Coś się gadatliwy zrobiłeś… Czyżby wino z całego tygodnia dopiero teraz uaktywniało swoją magiczną moc? Może to przez ten bezruch, nie miało się kiedy rozmieszać w twoich bebechach.

- Też właśnie o tym pomyślałem…

- A zatem co ty na to, żeby zaszczycić mnie jeszcze jednym małym słów-

Właśnie w tym momencie, ratując mnie od zguby, rozległ się przeciągły, natarczywy dzwonek, obwieszczający przybycie gościa. Głowy paru osób odwróciły się w stronę drzwi, po chwili zauważyłem lokaja spieszącego na powitanie i idącego za nim pana Xaviera. W moim żołądku zrodziło się złe przeczucie, gdy nie przestając iść, dotarliśmy do wyłożonego marmurem przedsionka i zatrzymaliśmy się przy bezdrzwiowym przejściu w kształcie łuku.

Wysoki mężczyzna o przeraźliwie jasnych włosach podawał właśnie swój ciemnobordowy płaszcz lokajowi, ukazując jaśniejsze o parę tonów odzienie. Mówił coś do gospodarza, ale zamiast na słowach skupiłem się na chłopaku, który stał półtora kroku za nim i również, zgrabnymi, wyćwiczonymi ruchami zdejmował swoje okrycie. Być może wyczuł na sobie mój milczący wzrok, ponieważ nagle podniósł opuszczoną ciągle głowę i spojrzał mi prosto w oczy. Spojrzenia niewolnika nie dało się pomylić z niczym innym, szczególnie kiedy widywało się je tyle razy, również w lustrze.

Po chwili nie tylko on skupiał na mnie swoją uwagę. Uśmiech jego pana, którym obdarzał jeszcze przed sekundą swojego rozmówcę, zastygł na ustach. Czas się zatrzymał, a w uszach mi zaszumiało, jakbym dostał obuchem w głowę, gdy rozpoznawałem kolejno lekko garbaty nos, ostre rysy twarzy, którymi można by upiększyć niejedną złowieszczą kłódkę na drzwiach, oraz przenikliwe oczy ubrane w fasadę człowieczeństwa, spod którego wyzierało trupie zimno. Zemdliło mnie od bijącego od niego zapachu róż, jakby wytarzał się w całej ich łące, tylko po to, żeby je zabić i nosić na sobie woń ich dusz.

- Albo oczy mnie mylą – powiedział, nie spuszczając ze mnie wzroku, w którym rozkwitała mrożąca krew w żyłach radość. - Albo widzę znajomą twarz.


***

19 komentarzy:

  1. jestem zla ze muusiałam wstac wczesnie
    a to jeszcze obczaje co tam w necie a tam rozdział huraaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa
    awwwwwwwwwwwwwww
    loren ty to zawsze mnie kręcisz
    a jak jesteś zły to fiu fiu <33333333333333333333333333
    fajnych masz kupmli
    kogo eli zobaczył
    byłego pana?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. <33
      W następnym rozdziale się wyjaśni :)

      Usuń
    2. Nie mogę się doczekac a kiedy sie pojawi kolejny <333333

      Usuń
    3. A tego jeszcze nie wiadomo, bo jeszcze go nie zaczęłam pisać :D

      Usuń
  2. W końcu jest ,niecierpliwie czekam na dalszą część

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo bardzo kocham tą historie <33

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo liczę na to, że rozdział pojawi się już niedługo, ponieważ nie mogę się doczekać rozwoju akcji. Dzisiaj trafiłam na tego bloga i połknęłam wręcz tę historię. Jestem bardzo ciekawa, czy tą osobą rzeczywiście będzie, jak się domyślam, pierwszy pan Eliego, a jeśli tak, to jak zareaguje na to spotkanie aktualny pan chłopaka, bo z tego, co zauważyłam, to nie był szczęśliwy, kiedy zobaczył zostawione na Elim blizny. Odniosłam wręcz wrażenie, że z przyjemnością odstrzeliłby mu głowę, ale być nawet jeśli, to z pewnością niczego nie da po sobie poznać.
    Czekam i życzę weny
    ~Velia

    OdpowiedzUsuń
  5. Hej,
    przeprasza, że po tak długim czasie komentuję, ale no po prostu brak kiedy, choć przeczytałam już dość dawno rozdział...
    rozdział wspaniały, ale zastanawiam się skąd Vivanne wie kim tak naprawdę jest Eli... i na to przyjęcie przyszła kolejna osoba z niewolnikiem, ale, ale czy to przypadkiem nie ten pierwszy pan Eli? a jeśli tak to by znaczyło że jest zabójcą...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  6. Hej,
    kochana co tam u Ciebie słychać? tęsknię za tą historią już...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  7. Żyjesz droga autorko ? ��

    OdpowiedzUsuń
  8. Wszyscy tęsknią :(

    OdpowiedzUsuń
  9. halo, halo kochana jesteś tam, pamiętasz o tej historii jeszcze.... bardzo tęsknię za tym opowiadaniem... za baszym Eli i za samym Lorenem...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  10. Droga autorko. Wciąż czekamy i czekać będziemy. Daj nam tylko znać, że żyjesz ;)

    OdpowiedzUsuń
  11. Serduszko krwawi z tęsknoty za Twoją twórczością �� /K

    OdpowiedzUsuń
  12. Za dwa dni rocznica...

    OdpowiedzUsuń
  13. Kwarantanna trwa. Mam nadzieję, że znajdziesz trochę czasu dla tego opowiadania ^^

    OdpowiedzUsuń
  14. Hejeczka,
    zastanawiam się skąd Vivanne wie kim naprawdę jest Eli... i przyszła kolejna osoba z niewolnikiem, ale czy ten który się pojawił to ten pierwszy pan... a jeśli tak to by oznaczało że jest zabójcą...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń
  15. okay, może po takim czasie jest to dziwne, że jeszcze śmiem to mówić, ale błagam, spróbuj dokończyć to opowiadanie... przysięgam, sposób w jaki piszesz jest imho genialny i tak jak ten rozdział ma tytuł "niedosyt" tak osobiście mam przeokrutny niedosyt po przeczytaniu go, jak i jakiś maleńki cień nadziei na to, że kiedyś jeszcze opublikujesz kolejne rozdziały... cóż, mam nadzieję, że wszystko u ciebie w porządku i jednak tutaj wrócisz, pozdrawiam ciepło~

    OdpowiedzUsuń
  16. Czasami wracam tu licząc że jednak wróciłaś,nadzieja matką głupich ale liczę że kiedyś tu zajrzę i zobaczę kolejny rozdział

    OdpowiedzUsuń