Eli
Czułem ulgę, ale jednocześnie jeszcze większe zmęczenie, kiedy zacząłem rozpoznawać okolicę, którą szliśmy kilka godzin temu. Niebezpieczne poczucie bezpieczeństwa, pojawiające się z kolejnymi drzewami, które mijaliśmy tamtego ranka i różnorodne style architektoniczne kamienic, które obserwowałem, sprawiało, że moje powieki robiły się coraz cięższe i nie próbowałem nawet powstrzymać ich przez zamknięciem. Obraz się stopniowo rozmazał, moja głowa opadła powoli w tył. Osunąłem się w pochłaniającą mnie ciemność.
Nie wiem, ile czasu przespałem, ale gdy już się ocknąłem, wcale nie czułem się wypoczęty, a jeszcze bardziej zdezorientowany niż wcześniej i równie wyczerpany. Odzyskałem świadomość, przynajmniej połowicznie, ale gdy już zdobyłem się na otwarcie oczu, nadal widziałem to, co pod nimi jeszcze sekundę wcześniej, czyli zupełnie nic. Było mi ciepło, miękko i przytulnie, a gdy poruszyłem rękoma pod pościelą, zorientowałem się, że jestem suchy i przebrany, a moje włosy nie przylepiają się do czoła od wilgoci. Obróciłem się na brzuch i wtuliłem twarz w poduszkę, szukając w niej znajomego zapachu i ku mojej uciesze, odnajdując go tam.
Miałem ponownie zasnąć, gdy usłyszałem zbliżające się kroki i następujące po nich ciche skrzypnięcie drzwi. Wstrzymałem oddech, czując uginający się pod czyimś ciężarem materac, a następnie rozpoznając sylwetkę wsuwającą się pod kołdrę obok mnie i bijące od niej ciepło oraz ten sam zapach, tylko jeszcze intensywniejszy. Moje palce ogarnęła niemal palącą potrzeba dotknięcia go, aby upewnić się, że jest prawdziwy i że poczuję pod nimi prawdziwą skórę, ale zdusiłem ją, przypominając sobie, kim jestem, a kim jest on oraz że to jak najbardziej niewłaściwe. Znów zasnąłem, w ostatnich momentach przywołując w myślach smak goździków i wina.
*
- Panie... Hmm... Eliasie?
Słyszałem głos, dochodzący spoza sennej krainy. Zniekształcone obrazy uciekały jeden po drugim, kiedy przestępowałem nogą na stronę rzeczywistości i zaraz zniknęły całkowicie, a gdy uzmysłowiłem sobie, że ten głos wymawia moje imię, i to wcale nie głos należący do Pana, odeszły w niepamięć.
Otworzyłem lekko opuchnięte powieki, obejrzałem się wokół siebie, przypominając sobie gdzie jestem, a ponieważ byłem w łóżku Pana, a mówił do mnie i nachylał się nade mną ktoś, kto nim nie był, spiąłem się i szybko spojrzałem na niego.
Miał na ustach uprzejmy uśmiech, a w oczach błyszczała ciekawość i może zakłopotanie. Ubrany w białą koszulę, zapiętą kamizelkę i krawat, wyglądał poważnie oraz dystyngowanie i zgaduję, że był co najmniej dwadzieścia lat starszy od Pana.
- Kim pan jest? - spytałem i rozejrzałem się w poszukiwaniu mojego właściciela, ale nie było po nim śladu. Z dołu dobiegały głuche odgłosy.
- Jestem lokajem pana Lorena. Widzieliśmy się już wcześniej - oznajmił i rzeczywiście, kiedy pogrzebałem trochę w odmętach swojej pamięci, znalazłem obraz człowieka w podobnym stroju, którego zobaczyłem, gdy pierwszy raz przyjechałem do domu Pana, tamtej pierwszej nocy. To oznaczało, że raczej nie ma żadnych złych zamiarów, a wyraz jego twarzy tym bardziej mnie w tym przekonaniu utwierdził.
- Ah, tak. - Podrapałem się po głowie, bo nie do końca wiedziałem, czego ode mnie oczekuje i w jakim celu właściwie się tu znalazł, ani jak mam zareagować na jego obecność.
- Przygotował panu śniadanie...
- Elias - przerwałem mu, czując się co najmniej nieswojo, gdy ktoś się zwracał do mnie z takim szacunkiem, na który raczej niczym konkretnym sobie nie zasłużyłem. Przyglądał mi się uważnie, przez co zaczynałem czuć się niezręcznie. - Wystarczy Elias, albo Eli - sprostowałem.
- W każdym razie, pan Loren przygotował panu... - odchrząknął najwyraźniej czując się równie niezręcznie i wybrał omijanie zaimków, zamiast zwracania się do mnie na "ty". - Przygotował śniadanie i kazał mi je tu przynieść. - W tym momencie wskazał na stosunkowo mały, okrągły stolik, na którym znajdowała się taca, a na niej talerz z jajecznicą, kanapki, kawałki pomidora, listki sałaty i inne wymyślne rzeczy, które ułożone były tak perfekcyjnie, że zacząłem się zastanawiać, czy aby nie ma w tym ułożeniu czegoś ostentacyjnego. Dopiero gdy mój żołądek postanowił o sobie przypomnieć, sygnalizując swoją obecność donośnym burczeniem, zdałem sobie sprawę z tego, jak głodny jestem.
Obok był kubek, nad którym unosiła się para, a obok kubka, na serwetce, biała tabletka i szklanka wody, a obok niej karteczka, na której było napisane: "Na zabójczy ból, od zabójczego pana L.", a obok napisu serce, przestrzelone przez sam środek i z czymś, co wyglądało na krew, spływającą z symetrycznie położonej dziury. Uśmiechnąłem się gorzko pod nosem i zrobiłem grymas. Jak mógłbym nie docenić tego zamysłu artystycznego i jednoczesnej próby dręczenia mnie? Jedyne, co mnie zastanowiło, to to, skąd wiedział, że bolała mnie głowa.
- Dziękuję - odparłem, zdając sobie sprawę, że mężczyzna nadal mi się przygląda, ale gdy on zorientował się, że i ja również zaczynam mu się przyglądać z pytającym wyrazem twarzy, znów się uśmiechnął i wyprostował niewidzialne zagięcie na mankiecie idealnie wyprasowanej koszuli.
- Najmocniej przepraszam. Nigdy nie widziałem, żeby pan Loren pozwolił komuś przekroczyć próg swojej sypialni, a co dopiero łóżka. - Zmarszczyłem brwi na to niespodziewane wyznanie, nie wiedząc, czy mam się czuć z tego powodu wyjątkowy. On również zmarszczył brwi, jakby właśnie uświadomił sobie, że powiedział coś, czego nie powinien i do osoby, do której nie powinien tak właściwie nic mówić. - Najmocniej przepraszam - powtórzył, skłonił się i życząc mi smacznego, cofnął się do wyjścia. Ponownie usłyszałem odgłosy z dołu, tym razem szurania, jak gdyby ktoś ciągnął po podłodze wielkie pudło, i zanim lokaj zdążył opuścić sypialnię, zatrzymał go mój nie do końca pewny siebie głos, ponieważ ja również nie byłem pewien, czy powinienem z nim rozmawiać:
- Przepraszam?
- Tak? - Odwrócił się.
- Czy mógłby mi pan powiedzieć, co się dzieje na dole? I czy Pan - zawahałem się na moment, ale uznałem, że on na pewno wie, kim naprawdę jestem i jakie relacje łączą mnie z jego szefem, więc nie ma powodów, dla których miałbym to ukrywać. - Czy Pan tam jest?
- Tak. Właściwie to mówił, że może pan - Kolejne odchrząknięcie. - że możesz zejść, jeśli będziesz mieć ochotę. Robi przemeblowanie - powiedział to, jakby czynność ta była oczywistą częścią codzienności, jak to, że wstał rano i wymył zęby. Wstał, wymył zęby i zrobił przemeblowanie. Dzień jak co dzień.
Pokiwałem głową na znak zrozumienia, on skłonił mi się lekko na znak pożegnania i wyszedł. Popatrzyłem na tacę i machinalnie wziąłem do ręki tabletkę, połknąłem ją, popijając sporym łykiem wody - nie znosiłem ich połykania, ale czasami, w pewnych momentach mojego życia, o których wolałbym nie pamiętać, mógłbym za nie zabić, jeśli choć trochę uśmierzyłyby ból - i pochłonąłem w około minutę połowę przygotowanego jedzenia. Napchałem sobie usta jajecznicą oraz kilkoma gryzami kanapki, upiłem herbaty i wyskoczyłem z łóżka trochę za szybko, bo zanim dotarłem do drzwi, przed oczami pojawiły mi się mroczki, a w głowie zawirowało. Przytrzymałem się klamki, czekając aż wszystko przejdzie i wykorzystując ten czas na szybkie przeżuwanie, żeby Pan nie zaczął drwić z mojego wyglądu chomika z napakowanymi pokarmem polikami. Potem ruszyłem schodami w dół, a raczej zbiegłem, bo jeśli moje wcześniejsze obawy miałyby okazać się prawdą i Pan miałby ściągnąć Wędrowca ze ściany, to chciałem chociaż pożegnać się z nim bez słów, spojrzeć na niego ten ostatni raz, choć nigdy nie było ani nie będzie mi dane zobaczyć jego twarzy.
Wpadłem do salonu i mijając po drodze lokaja, który niósł zasłonięty tekturą prostokąt, przeszedłem do jego drugiej części, w której znajdowała się biblioteczka. Pierwszym, co zobaczyłem, były plecy Pana, rozpakowującego coś z papieru i układającego to na wysokiej półce. Miał na sobie szary podkoszulek, starte jeansy i był boso. Stwierdziłem, że jest coś pociągającego w jego bosych stopach oraz startych jeansach i dopiero po chwili zwróciłem wzrok na wiszącego nadal na ścianie Wędrowca. Oparty o framugę drzwi stał inny obraz, który kupiliśmy wczoraj i który, jak podejrzewałem, miał zastąpić zaraz jego miejsce. Odetchnąłem z ulgą i jednocześnie żalem, i pogratulowałem sobie za dotarcie tu, zanim byłoby za późno. Wpatrzyłem się w płótno i z całych sił próbowałem wyryć sobie w pamięci wszystkie szczegóły, mężczyznę stojącego spokojnie na szczycie, jego ubranie, tył jego głowy, sam szczyt, bezkresne morze mgły i wyrastające spod niej wierzchołki, namiastkę nieosiągalnej wolności, której nigdy nie będę mieć, ale którą mogłem podziwiać, jak przez szybę i przyglądać się jej przez niekończące się minuty.
Wyobrażałem sobie siebie na jego miejscu. Wyobrażałem sobie, jak stoję nad morzem mgły, sam wśród bezbrzeżnych przestworzy, ale w mojej postaci nie ma nic spokojnego. Krzyczę. Krzyczę z całych sił, krzyczę na tyle, na ile pozwalają mi moje struny głosowe, krzyczę, aż pozbawię ich swojej funkcjonalności, aż zedrę gardło, aż zacznę się dusić z braku tlenu w moich płucach, aż z moich uszu popłyną stróżki krwi i upadnę na kolana, tracąc głos i będę dyszeć, obserwując, jak mój krzyk rozbija się o wierzchołki i znika we mgle. Krzyczę, ale nikt mnie nie słyszy i to mnie cieszy, bo nie krzyczę, żeby ktoś na mnie zwrócił uwagę, krzyczę, żeby wyrzucić z siebie wszystko, co we mnie zalega, krzyczę wykrzykując z siebie "siebie'", żeby wszystko, co czyni mnie sobą, zniknęło.
I wtedy obejmują mnie umięśnione ramiona, czuję na plecach czyjeś ciepło, czyjś oddech owiewa moją szyję, na moim ramieniu opiera się czyjś podbródek, a mojego policzka dotykają miękkie włosy. Rozmarzony w swoim artystycznym uniesieniu, z mgłą w oczach i nie do końca świadomy tego, co się właściwie dzieje, ale pewien, że dzieje się to tylko w mojej wyobraźni, przymykam oczy i odchylam głowę w tył, opierając się na czyimś ramieniu. Wyczuwam zapach wody kolońskiej, cedru, jabłka oraz imbiru, przyjemnie drażniącego moje nozdrza, i zanurzam się w nim, jak w otaczającej mgle. Czyjeś serce wybija powolny rytm na mojej łopatce i czyjeś usta dotykają mojej szyi, ale nie całują jej, lecz zaledwie ocierają się o nią, zostawiając podłużny, niewidoczny ślad. Opieram dłoń na przytrzymującej mnie w pasie ręce i wtedy słyszę podszyty nutą ironii głos przy uchu, który jest równie nęcący, jak cedr, jabłko i imbir, zmieszane razem:
- Nie za dobrze ci, kotku?
Wzdrygnąłem się i wyprostowałem jak struna, momentalnie przyciągnięty do brzegu, przez linę, która łączyła moje złudne wyobrażenia z rzeczywistością. Niczym kołek, opuściłem dłoń i wyprostowałem głowę, ale gdy odruchowo chciałem się odsunąć, ramiona jeszcze bardziej zacisnęły się wokół mnie, jak mięśnie węża dusiciela, który przygotowuje się do pochłonięcia swojej bezsilnej ofiary.
- Interesujące. - Pan zaśmiał się łagodnie, wprost do mojego ucha. - Czyżby ktoś tu się oderwał od rzeczywistości?
Ze zdwojoną siłą zalała mnie fala zignorowanego wcześniej wstydu i zażenowania. Miałem wrażenie, że właśnie pozwoliłem komuś zobaczyć jakąś cząstkę siebie, która wypływała, gdy się nie pilnowałem i o której sam nie miałem dotychczas pojęcia, i tym samym ten ktoś wtargnął na rejony, na których nikt nigdy nie miał postawić stopy.
Tymczasem Pan zdawał się rozkoszować moim zażenowaniem, jak najznakomitszym posiłkiem, co spowodowało, że miałem ochotę się od niego odsunąć i ukryć gdzieś, gdzie nie czułbym ani jego ciepła, ani zapachu jego wody kolońskiej, ani nie mógłby obejmować mnie w taki sposób, jak gdyby właśnie zakradł się i znienacka złapał tą nieistniejącą cząstkę.
- Trochę odpłynąłem, Panie - wyjaśniłem, z nadzieją, że to wystarczy, aby odpuścił i mnie puścił i z cichą nadzieją, że jednak mnie nie puści i będę mógł nadal słyszeć jego głos przy uchu.
- Zauważyłem - przyznał z rozbawieniem. - Podoba ci się?
Pytanie bardziej brzmiało, jak stwierdzenie faktu, ale pokiwałem głową i mętnie przypomniałem sobie, w jakim celu tam jestem.
- Zamierzasz go ściągnąć? - spytałem i obaj wpatrzyliśmy się w błękitne płótno, kontrastujące z brązem matowej ściany.
- Po co miałbym ściągać swój ulubiony obraz?
Zaskoczył mnie do tego stopnia, że powtórzyłem to zdanie jeszcze parę razy w myślach, a potem odwróciłem do niego twarz. Nie patrzył na mnie, wzrok wbity miał w Wędrowca, a na jego ustach błąkał się uśmiech. Znów się rozluźniłem i oparłem o niego, jednak już nie tak swawolnie jak przedtem.
- Też go bardzo lubię - przyznałem dość niechętnie, choć oczywiście już o tym wiedział.
- Wiem, widziałem, jak się czasami na niego gapisz. Raz nawet stanąłem w drzwiach i myślałem, że zasnąłeś z otwartymi oczami, ale ty tylko się gapiłeś. To było trochę upiorne. I nawet mnie nie zauważyłeś - Jego głos teatralnie posmutniał. Zakołysał się lekko, a ja, rzecz jasna, wraz z nim. - Na mnie nigdy tak długo nie patrzysz. Uraziłeś tym trochę moje męskie ego.
- Byłem zamyślony, nie wiedziałem, że tam jesteś... - zacząłem się automatycznie bronić.
- Oczywiście, że nie wiedziałeś.
- Gdybym wiedział...
- Nie jestem dla ciebie wystarczająco atrakcyjny?
- Nie! - zaprzeczyłem natychmiast. - Znaczy jesteś, Panie, jesteś bardzo atrakcyjny...
- Wolisz romantyków w surdutach, którzy kontemplują mgły?
- Nie, Panie, ja...
- Hejże, młodzieńcze! Jakże mam zabiegać o twe względy, aby zdobyć serce twe? - wyrecytował teatralnie, z dziwną włosko-francusko-amerykańską naleciałością w akcencie. Brzmiał, jak Romeo wrzeszczący pod oknem Julii. - Czy propozycja schadzki w chmurach pozwoli zdobyć twą przychylność względem mnie, signor Elias?
Nie wiem czemu, ale zachciało mi się śmiać, do tego stopnia, że zatrzęsły mi się ramiona. Nie zdążyłem się powstrzymać, więc spanikowany, niekontrolowany chichot lub parsknięcie w końcu opuściło moje usta. Skonfundowany, szybko je zakryłem, odchrząkując i udając, że nic takiego nie miało miejsca.
- Cóż za niecodzienny dźwięk... - skomentował Pan i łapiąc za moją, a raczej w istocie jego koszulę, odwrócił mnie przodem do siebie. Unikałem jego wzroku, ale musiałem na niego spojrzeć, kiedy zbił mnie z pantałyku następnym wyznaniem: - Zostawiłbym go tutaj, nawet jeśli nie byłby moim ulubionym - miał na myśli Wędrowca, ale generalnie jednak nie wiedziałem, co ma na myśli, co postanowiłem zakomunikować mu słowami:
- Nie rozumiem cię, Panie.
Uśmiechnął się.
- I vice versa.
Przesunął dłonią po moich plecach wzdłuż kręgosłupa, aż dotarł do karku i wplótł palce w końcówki moich nieuczesanych włosów.
- Raz zachowujesz się jak maszyna, która mówi ciągle "Tak, Panie", bo to jedyne słowa, jakie ma zaprogramowane w funkcji mowy, innym razem siedzisz i gapisz się na obraz, wyglądając przy tym, jakbyś wszedł w płótno i nie widział otaczającego świata, a jeszcze innym odpychasz mnie, a po chwili łapiesz mnie za włosy, przytrzymując przy sobie i wysysasz tlen z moich ust, kiedy próbuje ci ratować życie w ciemnym zaułku, bo dostałeś ataku paniki, gdy poszedłem kupić parasol. - Pociągnął gwałtownie za moje potargane kosmyki, odchylając moją głowę w tył. Serce gwałtownie podeszło mi do gardła, w głowie zapanował mętlik, podobny do chwilowego zamroczenia po zbyt szybkim podniesieniu się z łóżka. Wzrok Pana, który nagle śmiertelnie spoważniał, utknął na mojej szyi.
Nie miałem pojęcia o czym mówił. Nie pamiętałem nic takiego i byłem pewien, że nie ważne w jakim stanie bym się nie znajdował, nigdy bym się do czegoś takiego odważył. To absurd. Ja miałbym... Nie, niemożliwe. To niedorzeczne. Nonsens.
Przełknąłem zbierającą się w gardle gulę.
Może byłem spanikowany i moja ocena rzeczywistości została chwilowo przysłonięta, a instynkt zatriumfował na chwilę nad rozumem, ale żebym ja...
- Nie pamiętasz tego? - zdziwił się, widząc mój grymas niedowierzania.
- Nie zrobiłem tego, Panie, jestem pewien - wydukałem, z trudem znosząc jego świdrujące spojrzenie. - To do mnie nie pasuje, nie mógłbym -
- Dlatego tak mnie zaskoczyłeś. - Nachylił się nade mną. Był niebezpiecznie blisko, jednocześnie za blisko i za daleko. Przełknąłem ślinę, a jego palce jeszcze mocniej zacisnęły się na moich włosach. Zbliżył się jeszcze o centymetr i już myślałem, że zamierza odtworzyć scenę z wczoraj, aby przypomnieć mi, że tak naprawdę było, kiedy usłyszeliśmy obok siebie znaczące odkaszlnięcie.
Wypuścił mnie i natychmiast się odsunął, jak rażony prądem, a ja o mało się nie przewróciłem. Jego twarz zmieniła się w kamień, kiedy zwrócił się do swojego lokaja, który przyniósł do biblioteczki kolejne pudło.
- To już ostatnie?
- Tak jest.
- W takim razie pozostało schować niemieszczące się rzeczy do piwnicy i jesteś wolny. - Lokaj przytaknął. Zapanowała cisza. - Jak idzie remont domu?
- Płytkarz nie rozumie, jaki to kolor jaśminowy.
- Zwolnij go i znajdź takiego, który zrozumie.
- Tak jest.
- Zażyłeś tabletkę?
Zdezorientowany skierowanym nagle do mnie pytaniem, pokiwałem szybko głową. Postanowiłem równie szybko zapytać:
- Skąd...
- Ciągle budziłeś się w nocy i mówiłeś, że boli cię głowa i błagałeś, żebym wyłączył deszcz. Chyba miałeś gorączkę.
Świetnie. Tego też nie pamiętałem.
Mimo napiętej i trochę niezręcznej atmosfery, widząc mój niezadowolony grymas, jego twarz, przybrała wyraz zadowolenia. Widocznie poziom jego zadowolenia wzrastał wprost proporcjonalnie do mojego wzrastającego poziomu niezadowolenia.
Lokaj powiedział coś do niego po włosku, więc nie mogłem go zrozumieć, potem Pan odpowiedział mu w tym samym języku i moje niezadowolenie jeszcze się wzmogło, bo nie wiedziałem, o czym mówią i postanowiłem sobie, że jeśli kiedykolwiek będę mieć szansę, nauczę się tego języka, a następnie zbeształem się w myślach za wybieganie planami w przyszłość, która wcale nie była tak pewna. Tak naprawdę była mniej pewna, niż kiedykolwiek.
***
Loren
- Podała nazwisko?
- Nie.
- Byłem tam codziennie przez ostatni tydzień. Akurat wybrała sobie moment, kiedy zrobiłem sobie wolne? - Prychnął rozdrażniony i przesunął stopą puste pudło. - Ma pecha. Nie będę się pojawiać, tylko dlatego, że jakaś klientka chce mnie zobaczyć. Mogłeś mu powiedzieć, żeby coś wymyślił, aby sobie poszła.
- Tak właśnie zrobiłem. Zadzwonił jeszcze raz i powiedział, że nie chce ustąpić i zapiera się, że stamtąd nie wyjdzie, dopóki pan jej nie wysłucha.
- Cholera jasna... Kevin nie może jej stamtąd wyrzucić?
- Bierze ślub. Dał mu pan wolne.
- Kurwa. W takim momencie?
Obejrzał się po pokoju i westchnął z żalem, czując, że jego plany, na które składało się dręczenie Eliego przez cały dzień i układanie z nim na miejsca nowo zakupionych rzeczy, właśnie legły w gruzach.
Niewolnik przysiadł na podłokietniku fotela i z niezadowoleniem skubał nitkę wystającą z rękawa koszuli. Loren zawiesił na nim oko i czekał, aż odwzajemni spojrzenie, a kiedy to zrobił, intuicyjnie wyczuwając wzrok swojego pana, opuścił salon w towarzystwie lokaja.
- Ubieraj się - rzucił polecenie chłopakowi, przekraczając próg.
Podniósł z kuchennego blatu komórkę i od razu po włączeniu się wyświetlacza, zobaczył powiadomienie o kilku nieodebranych połączeniach. Zaklął w myślach i z irytacją nacisnął na numer, który tak się do niego dobijał.
Adrien odebrał w połowie pierwszego sygnału. Pewnie trzymał telefon i już znów miał do niego dzwonić.
- Szefie... - Zaczął kelner, ale Loren nie pozwolił mu dokończyć.
- Spław ją. Powiedz, że jestem na Bahamach albo na jakimś wypizdowie, z którego ciężko wrócić.
- Szefie, kiedy ja próbowałem! Mówiłem, że nie przyjmujesz zleceń od kogoś, kto nie ma rekomendacji od twoich poprzednich klientów, ale ona tego nie przyjmuje do wiadomości. Mówi, że...
- Chwila, czyli chodzi o zlecenie?
- Tak, szefie, ona...
- Nie przyjmuję na razie zleceń. Jeśli już tak bardzo naciska, powiedz, żeby zostawiła swój numer, to oddzwonię do niej, kiedy znajdę chęci, czas i sens życia. Czyli może nigdy, a może za miesiąc.
- Kurwa, ale...
- Nie klnij mi, kurwa, do słuchawki.
- Szefie, próbowałem wszystkiego, nawet chciałem ją stamtąd wyprowadzić, bo wiedziałem, że się zdenerwujesz.
- I?
- I powiedziała, że wydłubie mi oczy, jeśli jej dotknę. Nie wyglądało to, jakby żartowała. - Zamilkł na chwilę, a później dodał, konspiracyjnym szeptem: - O Boże, siedzi teraz przy barze i patrzy w moją stronę. Co robić?
Loren roześmiał się.
- Boisz się jednej kobiety?
- To zdesperowana kobieta. Ze zdesperowanymi kobietami nie ma żartów, szefie.
- Przeszukałeś ją?
- Właśnie powiedziałem, że się jej boję.
- Zrób to - Rozkazał zabójca, uznawszy, że nie ma innego wyjścia, jak pojechać tam, sprawdzić sytuację i jak najszybciej wrócić. Miewał czasami upierdliwych klientów, ale jeśli ta klientka była tam w sprawie jego drugiej pracy i nie chciała podać swojego imienia ani jasnego powodu, dla którego tam była, sprawa wydała mu się wystarczająco podejrzana, żeby sprowokować go do reakcji. Jeśli już zdecydował się z nią porozmawiać, choć niezbyt chętnie, to musiał przynajmniej upewnić się, że nie ma przy sobie podsłuchu. Czasami podejrzliwość brała górę nad jego obojętnością i jednak wolał sobie być obojętny i prowadzić swoje monotonne życie mieszkając w swojej ukochanej kamienicy lub posiadłości, a nie w więziennej celi. Monotonność wydawała mu się znacznie mniej uciążliwa w otoczeniu staroci. No i może jeszcze Eliasa.
- A co jeśli naprawdę wydrapie mi oczy i oślepnę?
- Wtedy cię zwolnię i znajdę kelnera, który nie będzie ślepy.
- Ale wypłacisz mi odszkodowanie?
- Powiedz jej, że przyjadę. - Nacisnął czerwoną słuchawkę, kończąc połączenie, zanim Adrien zdążyłby się rozgadać, co niestety miewał w zwyczaju.
Postanowił wziąć ze sobą niewolnika, żeby po drodze nie zanudzić się na śmierć. Zabrał też jedną z książek z biblioteczki i gdy byli już w aucie, nakazał chłopakowi ją czytać, bo to jedyny sposób, aby móc słuchać go dłużej niż kilka sekund, czyli tyle ile trwała jego przeciętna - i zazwyczaj wymuszona, a przynajmniej sprawiająca takie wrażenie - odpowiedź na pytanie. Tak bardzo wsłuchał się w historię ubraną w jego delikatny głos, że prawie nie zdążył zahamować na światłach i parę nastolatków ledwie uniknęło śmierci pod kołami jego samochodu. Kiedy chwilowy szok minął, jeden z nich pokazał mu środkowy palec.
- Cóż za niewdzięczność. A mogłem nie zahamować - prychnął i ponaglił Eliego, który w równym szoku omal nie wypuścił książki z rąk. Spojrzał z zaniepokojeniem na Lorena, który uśmiechnął się do niego - musiał przyznać przed sobą, że miał wyjątkowo dobry humor, zważywszy na to że obca kobieta popsuła jego plany - pogłębiając jego zaniepokojenie. W każdym razie, kontynuował czytanie, a zabójca przewidywał, że jego dobry humor minie, kiedy wysiądą z samochodu.
Adrien stał przed restauracją i palił papierosa, niecierpliwie uderzając czubkiem buta o bruk i odgarniając kosmyki włosów, które zdołały uciec z krótkiego kucyka nad jego karkiem. Wyglądał, jakby w restauracji rozpętał się pożar, a on czekał na straż pożarną. Wydychał dym tytoniowy na zmianę z powietrzem, które na zimnie również zmieniało się w parę.
Widząc Lorena wyrzucił peta, następnie przydeptując go podeszwą i wyprostował przygarbione plecy.
- Szefie, dzień dobry - przywitał go uśmiechając się promiennie, jak zwykle, ale widząc beznamiętne i zimne, jak zwykle, spojrzenie oczu pracodawcy, jego uśmiech zgasł, jak rozdeptany chwilę wcześniej papieros.
- To się okaże, czy będzie dobry. Wyglądasz jak lump, który rozgląda się za dzieciakami, które chce zwabić do sklepu z narkotykami. Mówiłem ci, żebyś palił na tyłach, jeśli już musisz gdziekolwiek - odpowiedział na przywitanie właściciel restauracji, choć w tak obrzydliwie luksusowej dzielnicy, ani sklep z narkotykami, ani lumpy, próbujące zwabić do nich dzieci, nie miały prawa bytu. Czekając, aż niewolnik dołączy do niego, zapytał: - Nadal czeka?
- Tak. Stolik szósty. Udało mi się od niej wyciągnąć dowód, więc spisałem wszystkie dane i zostawiłem na zapleczu. Nie ma podsłuchu, jest czysta... A to kto? - Wwiercił ciekawskie spojrzenie swoich oczu w niewolnika, który stał już u boku swojego pana i spoglądał z charakterystyczną dla siebie nieufnością na kelnera. Niezrażony tym Adrien, nie czekając na odpowiedź, uśmiechnął się po raz kolejny i wyciągnął otwartą dłoń w jego stronę.
- Adrien - przedstawił się jako pierwszy, ale Eli, nieco spłoszony przyjazną aurą kelnera, którą zawsze emanował, doprowadzając Lorena do mdłości, zawahał się, spoglądając na jego rękę. Zerknął najpierw na zabójcę i dopiero gdy uzyskał od niego ledwo zauważalne kiwnięcie głową, przyłożył swoją dłoń do tej czekającej na uścisk.
- Eli - odparł krótko, z chłodnawą rezerwą i cofnął dłoń, gdy drugi już mu na to pozwolił. Loren zastanawiał się, czy i chłopak uważa takich radosnych bez powodu i nadmiernie przyjaznych ludzi za niezbyt normalnych. Adriena naznaczył mianem czubka już pierwszego dnia, kiedy go zobaczył z obandażowaną ręką, wiszącą przy piersi, stłuczoną twarzą i ogromnym uśmiechem, przez który z pęknięcia w jego wardze zaczęła sączyć się krew. Loren spytał go wtedy, z jakiego powodu szczerzy się jak głupi do sera, na co tamten odpowiedział mu, że stara się dobrze wyglądać, bo naprawdę zależy mu na pracy u niego. Stwierdził, że ma nierówno pod sufitem i wcale nie wygląda dobrze, ale zdołało go to rozbawić i w jakiś sposób dwudziestolatek zaskarbił sobie wtedy jego sympatię, którą niełatwo było zdobyć.
- Wejdźmy do środka. Chcę to załatwić najszybciej, jak się da.
- Tak, szefie.
Nie musiał zastanawiać się nad tym, gdzie położony jest stolik numer sześć, bo znał ich rozłożenie, jak wnętrze własnej kieszeni. Podążył tam intuicyjnie, schodząc do niżej położonej salki, ale nim zdążył do niego dojść wraz z Elim i zająć miejsce, z krzesła podniosła się młoda kobieta w ciemnych okularach - jakby wnętrze jego restauracji nie było wystarczająco ciemne - poprawiła torebkę, która zsuwała jej się z ramienia i wyprostowała się dumnie, choć Loren momentalnie wyczuł, niczym zapach perfum, emanujący od niej strach, zmieszany z desperacją, o której Adrien mówił przez telefon.
- To pan, zgadza się? Pan jest właścicielem? - spytała napiętym, jak jej własne ciało głosem.
- Owszem, Loren. Proszę usiąść. - Nakazał jej gestem i sam zajął miejsce, wskazując Eliasowi krzesło po jego prawej.
- A to...? - Skierowała uwagę na niewolnika.
- Mój asystent. Proszę nie zwracać na niego uwagi i, jeśli można, nie marnować mojego czasu. - Choć tak właściwie, już marnowała jego czas, więc zaczynało mu to być obojętne, ile go dzisiaj jeszcze straci. - Pani imię?
Kobieta zawahała się przez chwilę, po czym założyła włosy za ucho i powoli, ale pewnie zdjęła okulary, odsłaniając podbite, opuchnięte oko i przecięcie nad łukiem brwiowym, które zdobiły jej ładną twarz. Jeśli jeszcze zaraz wyszczerzy się i zapyta o pracę, to Loren może zacznie rzadziej kpić z losu.
- Sophie - odparła unikając kontaktu wzrokowego i ze zdenerwowaniem przesuwając w palcach przedmiot. Loren przyjrzał się jej dokładnie i zanotował długie rękawy, naciągnięte po same knykcie, a także golf zasłaniający szyję, lecz nie tak dokładnie aby wprawne oko zabójcy nie mogło wychwycić skrawka białego plastra pod jej uchem. Zastanawiał się, ile jeszcze siniaków skrywa pod ubraniem. - Jestem tu z bardzo... Delikatną sprawą - kontynuowała.
- Domyślam się - odparł z nikłym zainteresowaniem. - Napije się pani czegoś?
- Dziękuję, ale wolałabym przejść od razu do rzeczy. - Poprawiła włosy. Loren pomyślał, że pewnie będzie nimi manewrować tak, aby ukryć czerwonawo-sine ślady, jak to miały w zwyczaju ofiary przemocy, z którymi miał dotychczas styczność, ale ona jeszcze bardziej je odkryła, jak gdyby miało to ułatwić jej osiągnięcie celu, z którym tam przyszła.
- Nie mam nic przeciwko. Proszę mówić.
- Czy mogę liczyć na zachowanie dyskrecji? - Rozejrzała się trochę niepewnie.
- To najbardziej dyskretne miejsce w Nowym Jorku.
- A więc - Odchrząknęła cicho i poprawiła się na krześle. - Chcę zlecić panu zabójstwo - wypowiedziała na jednym wydechu, jakby nie mogła doczekać się, aż w końcu to z siebie wyrzuci. Wydawało się, że wyczuwa nienaturalność tych słów, choć pobrzmiewała w nich wyjątkowa determinacja, ale dla Lorena były niemal codziennością i nieodstępującą częścią rutyny.
- Zabójstwo to jednak nie tak delikatna sprawa, prawda? - Westchnął i rozsiadł się bardziej w krześle wyłożonym ciemną pikowaną tapicerką. Założył nogę na nogę, a ręce skrzyżował na piersi. - Najpierw muszę zadać pani kilka pytań, przede wszystkim od kogo otrzymała pani informację, że w tym miejscu i właśnie mi może pani złożyć takie zlecenie i czemu wydaje się pani, że je przyjmę.
- Nie wystarczy, jeśli podam panu nazwisko i dam pieniądze? - spytała śmiertelnie poważnie, jakby właśnie tego się spodziewała.
Roześmiał się.
- Niestety nie tak to wygląda. Przynajmniej nie z kimś, kto pojawia się znikąd.
- Naprawdę mi zależy. - Uparła się.
- Widzę, ale nic na to nie mogę poradzić.
- Czy to znaczy, że nie przyjmie pan zlecenia?
- Na to wygląda.
Zacisnęła usta w wąską linię, a jej dłonie zaczęły nieznacznie drżeć. Przez maskę jej dumy wypływała rażąca bezsilność osoby, która próbuje uchwycić się ostatniej deski ratunku. Opuściła głowę i widać było gołym okiem, że toczy jakąś wewnętrzną walkę, aż wzdycha ciężko i patrzy Lorenowi prosto w oczy z rezerwą, z jaką patrzy się w oczy, w których nie widzi się nic ludzkiego.
- Błagam. Niech pan chociaż wysłucha, co mam do powiedzenia. To nie tak, że chcę śmierci pierwszej lepszej osoby! To... - zacisnęła szczękę. Nie przerywał jej, cierpliwie czekał, milczeniem dając jej czas i pozwolenie na powiedzenie tego, co chciała, aby później grzecznie ją pożegnać i nie mieć na swoim nieistniejącym sumieniu źle potraktowanego klienta. - Chcę... Chcę, aby zabił pan mojego męża.
Próbowała wychwycić z jego twarzy jakąkolwiek reakcję, skrawek emocji, ale nie potrafił udawać, że go to zaskoczyło. Podjęła więc znowu, ściszając głos, jakby bała się, że owy mąż może to usłyszeć:
- Ma na imię Marcus. Marcus Leewes. Tutaj jest nasz adres, a na odwrocie wypisałam miejsca, w których najczęściej bywa. - Wyciągnęła z torebki złożoną, kwadratową kartkę i pieczołowicie rozłożyła ją na stoliku przed Lorenem. - Mam też pieniądze, sto tysięcy. - Podniosła z podłogi ciemną torbę. - Czy tyle wystarczy? W każdej chwili mogę przynieść więcej.
- Nadal nie uzyskałem odpowiedzi na swoje pytanie. - Przypomniał jej, ignorując zarówno kartkę, jak i torbę. - Skąd ma pani takie informacje?
- Podsłuchałam jego rozmowę. Marcusa. Rozmawiał z przyjacielem o zleceniu i usłyszałam nazwę tej restauracji. Mój mąż... - prawie wypluła to słowo, jak zalegającą w jej gardle truciznę. - Zajmuje się ściąganiem długów. Prowadzi też nie do końca legalne interesy z moim ojcem. - Wytłumaczyła i zacisnęła ręce w pięści. - Nie wyszłam za niego z własnej woli.
- Czyli wyprzedziła pani męża w składaniu zlecenia morderstwa? No dobrze, powiedzmy, że wierzę w tą historyjkę...
- To prawda - wycedziła przez zaciśnięte zęby. - On... Znęca się nade mną. Mój ojciec mi nie wierzy, albo udaje, że nic nie widzi. Błagam, nie ma innej osoby, do której mogłabym się zwrócić. - Jej oczy błyszczały dziko, intensywnie wpatrzone w nieruchomą, wręcz martwą twarz zabójcy.
- Czemu nie pójdzie pani na policję?
- Wtedy pogrążę całą rodzinę, razem ze sobą. Wszystkie brudy mojego ojca i Marcusa... Nie mogę zeznawać, nie mogą mnie zamknąć... - Jej wzrok przez chwilę był nieobecny. Wsunęła dłonie pod stolik.
Nad zmarszczoną brwią mężczyzny powstała zmarszczka, jakby ktoś przyłożył tam palec. Podrapał się po policzku. Nie żeby był tym wszystkim poruszony, może i pomógłby tej kobiecie, ale jednak wolał trzymać się swoich zasad. Poza tym nie miał miejsca w sejfie, a widok gotówki chwilowo mu się znudził, a wręcz zbrzydł. Podejrzewał, że niewolnik również nie wiedziałby, co z nimi zrobić. Spojrzał na niego, ale skupiony i nieruchomy wzrok chłopaka obejmował tylko siedzącą naprzeciwko kobietę. Loren zauważył z zainteresowaniem, którego nie mógł jej podarować, że zaciskał palce jednej dłoni na krawędzi stołu.
- Przykro mi - zwrócił się ponownie do niej. Szybko uniosła ku niemu twarz i pełne uciekającej nadziei oczy. - Przyjmuję zlecenia od sprawdzonych osób, zwykle takich, które otrzymają rekomendację od moich poprzednich zleceniodawców lub innych zaufanych ludzi. Poza tym nie biorę wszystkiego, co mi się nawinie i nie mam obowiązku przyjmować zlecenia. Nie jestem pomocą społeczną, która zaalarmowana problemem, natychmiast poleci go rozwiązać.
- Dwieście tysięcy, dam panu dwieście tysięcy. Trzysta - proponowała, widząc jego nieporuszony wzrok. - Cztery...
- Żadna suma mnie nie przekona.
- Więc na czym panu zależy? Mam biżuterię, mój ojciec ma dużo drogich sprzętów...
- Proszę przestać. - Machnął lekceważąco ręką. - Nie przyjmę tego zlecenia. Ale proponuję skosztować dań z naszej karty.
Już miał wstać, ale coś zatrzymało go na miejscu, kiedy zobaczył napływające do jej oczu łzy. Opuściła głowę ze wstydem. Jej pierś poderwała się gwałtownie, od tłumionej rozpaczy, którą, o dziwo nadal wstrzymywała. Trochę zaimponowało mu to, jak bardzo jej wewnętrzna duma nie pozwala jej wziąć go na litość.
Obserwował grę emocji na jej oliwkowej twarzy, przechodzących od desperacji, przez zrezygnowanie, po złość. Po jej policzku spłynęła łza, którą natychmiast starła. Jej dłonie spoczęły na brzuchu i w tamtym też kierunku spojrzała. Otworzyła usta, zamknęła je i znów otworzyła.
- Jestem w ciąży z tym bydlakiem - wysyczała tym razem i zacisnęła palce na swetrze. - I zamierzam urodzić to dziecko, bo nie jest niczemu winne, ale nie zamierzam pozwolić, żeby wychowywało się z takim ojcem. Jeśli nie zamierza pan wziąć tego zlecenia, proszę dać mi kontakt do kogoś innego, kto zgodzi się tym zająć.
- Panie - odezwał się nagle dotychczas siedzący w ciszy Eli. Bez wyrazu wpatrywał się w środek stołu, a jego twarz zdradzała wewnętrzny konflikt. Zaskoczył oboje i zwrócił uwagę i kobiety na granicy załamania i Lorena, którego prawie zaczynała nużyć ta sytuacja.
- Tak? - Zabójcę zaciekawiło to, co chłopak miał do powiedzenia.
- Czy ja mógłbym ją zarekomendować?
***
W takim momencie?! No normalnie Polsat ( ech... W sumie ja robię tak samo. No nie ważne) Super rozdział i czekam oczywiście na kolejny.
OdpowiedzUsuńLoren ja myslałam ze zrobisz rozpierduche eliemu za to gonienie
OdpowiedzUsuńLoren luz spokój
ochh eli eli ale ie wiem czy teraz sobie grabisz
ale w sumie lorena moze wkurzyc drobnostka
więc kij wie
zgadzam się w takim momencie?
to cóż czekamy dalej
supcio rodział
czekam
Hejka, hejka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, nawet nie jest lord taki zły, ale czuje tak bardzo uwielbia go dręczyć i to zlecenie trochę tak myśląc to myślałam, że to może matka, a jeszcze to pytanie czy on może zatekomendować...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza