Eli
- Czy ja mógłbym ją zarekomendować?
Z ostatnią wypowiedzianą sylabą pożałowałem tych słów. Wystarczyła jedna łzawa historia, abym złamał zasadę siedzenia cicho i nieangażowania się w los innych ludzi. Jedna zraniona kobieta i jeden mały człowiek rozwijający się pod jej sercem, a ja wpadłem w sidła własnej głupoty.
Zacząłbym zgrzytać zębami ze złości na samego siebie i na ten żałośnie ludzki odruch, gdybym nie czuł uparcie wwiercających się we mnie oczu Pana, który wydawał się śledzić nawet ruchy moich powiek podczas mrugnięć.
- Ty? - zdziwił się, ale odbicie tego zdziwienia zniknęło z jego twarzy tak szybko, jak się pojawiło. Kobieta była wpatrzona we mnie, pewnie nawet tego nie dostrzegła. Byłem ciekaw, czy byłaby równie zdziwiona, zobaczywszy coś ludzkiego na tej posągowej twarzy. - Z tego co pamiętam, nie byłeś moim klientem. Czemu miałaby mnie przekonać twoja rekomendacja? - Jego brew lekko się uniosła. - Uważasz, że ci ufam?
- Nie wiem - odpowiedziałem i dodałem szybko: - Nie, pewnie nie. - Mimo złości, ciągnąłem dalej tę farsę, jakby zmuszała mnie do tego ta nieistniejąca część mnie, odpowiedzialna za empatię i bezsensowną chęć niesienia pomocy ludziom, którymi nie powinienem się interesować. - Ale... - Nie umiałem tego właściwie wyjaśnić ani jakkolwiek ubrać w słowa. To był impuls. Czysty impuls, którego nie zdążyłem powstrzymać. Patrzyłem na tę zrozpaczoną kobietę i widziałem szczerość, niezłomność i tragiczną żałość, a gdy wyznała, że jest w ciąży, zostałem wyrzucony w przeszłość, w której zobaczyłem swoją matkę. Rozpamiętywanie jej nie należało do moich ulubionych czynności, ale nie mogłem nie dostrzec jej podobieństwa do Sophie. Na początku też była niezłomna, próbowała mnie bronić, tak jak ta kobieta broniła swojego nienarodzonego dziecka. Później jednak poddała się. Nie chciałem, żeby ona również się poddała i może nie mogłem nic zrobić, aby jej pomóc, ale czułem, że tamta część szarpała się w moich wnętrznościach i drapała od środka moją skórę, wykrzykując, że nie może pozwolić, aby powstał drugi Elias, który stanie się ofiarą swojego ojca i druga matka, która na to pozwoli, bo ktoś pięścią wybije z niej całą wolę walki. W jego bardziej optymistycznym pojęciu wszechświata nie można było pomieścić tylu podobnych tragedii.
- Rozumiem, że chciałbyś, abym wziął to zlecenie?
Jego głos był łagodny, zadał to pytanie z ostrożną ciekawością. Po tych wielu razach, kiedy mnie zaskakiwał, wierzyłem, że może nawet byłby skłonny wziąć moje zdanie, którego jako niewolnik nigdy nie powinienem wyrażać, pod uwagę, ale nie spodziewałem się, że posunie się jeszcze dalej.
- No dobrze. Zatem pozwolę ci podjąć decyzję - oznajmił, nie doczekawszy się odpowiedzi na wcześniejsze pytanie.
Kobieta zakotwiczyła we mnie całą swoją niemal straconą nadzieję. Widziałem wcześniej, jak powstrzymywała się, spoglądając na mojego Pana, który wyglądał jak postać z obrazu - piękny, nieruchomy i niesamowicie nieporuszony w swojej imitacji ludzkiej natury. Onieśmielona nim, zachowywała dystans, ale kiedy zwróciłem na siebie jej uwagę, ja, w którego oczach widziała zrozumienie i mogła rozpoznać podobną do siebie ofiarę losu, nachyliła się nad stołem i poufale dotknęła mojej dłoni, zanim zdążyłem ją cofnąć i ukryć przed jej dotykiem.
- Błagam - wyszeptała gorączkowo, jej oczy szeroko otwarte, proszące, a warga drżąca, tak samo jak palce. Patrzyłem otępiale na jej rękę, dopóki jej nie odsunęła, uprzednio ścisnąwszy porozumiewawczo mój nadgarstek.
Obserwowali mnie oboje, jakby czekali na wyrok sądu, albo na to, aż rzymski cesarz zdecyduje, czy ranny gladiator na arenie ma zginąć, czy przeżyć.
Zrezygnowany, nie widząc innej drogi, którą miałbym obrać i nawet nie do końca wiedząc na co tym razem się piszę, kiwnąłem głową i wbiłem bezmyślny wzrok w kant stołu. Nie mogłem jednak oprzeć się pokusie, więc spojrzałem znów na nią.
Wypuściła z ust całe wstrzymywane powietrze wraz z ciążącym w niej napięciem i prawie osunęła się po oparciu krzesła. Kolejna łza spłynęła z jej sinej powieki, zatrzymując się na chwilę na koniuszkach rzęs. Spojrzała na mnie z wdzięcznością, którą widywałem tak rzadko, że kobieta aż wydała mi się groteskowa i jeszcze bardziej odległa, mimo iż oddzielał nas tylko stolik.
***
Następnego dnia Pan znów się z nią spotkał i zebrał wszystkie potrzebne do zlecenia informacje, którymi później dzielił się ze mną, podrzucając w dłoni czerwone jabłko, a potem z miąższem na ustach, gdy zaczął się nim delektować i w tym samym czasie porządkować papiery. Zasugerował też, abym przygarnął torbę z pieniędzmi, ale zobaczywszy moją minę, wywrócił oczami i powiedział, że w takim razie da je kelnerowi Adrienowi, przy czym później stwierdził, że jednak nie może aż tak rozpieszczać pracowników i torba wylądowała gdzieś w kącie. Zaskoczyło mnie to, że nie wypytywał o powody, które skłoniły mnie do własnowolnej ingerencji w jego pracę, ale z drugiej strony cieszył mnie brak konieczności tłumaczenia się przed nim.
Kolejnego dnia zniknął, a gdy wrócił, padł na łóżko i zasnął w ubraniu. Potem sytuacja powtórzyła się, z tą różnicą, że przyszedł do mojego pokoju, w którym akurat próbowałem czytać włoską książkę z jego biblioteczki, i padł na moje łóżko. Zaś jeszcze kolejnego dnia zamknął się w swoim gabinecie. Późnym wieczorem zacząłem się martwić, bo zza drzwi nie dochodziły żadne dźwięki, a na moje pukanie nie było odpowiedzi. Gdy wszedłem do środka, zastałem go z głową leżącą na kilku kartkach, rozrzuconymi na nich gęstymi włosami i opróżnionym do połowy kubkiem kawy. Widocznie nawet ona nie zdołała powstrzymać jego senności. Usiadłem naprzeciwko i nie mogąc się oprzeć pokusie, po kilkunastu minutach rozważania wszystkich za i przeciw, dotknąłem jednego kosmyka, który zasłaniał jego twarz. Prawie dostałem zawału, gdy złapał za mój nadgarstek i zachrypniętym głosem spytał, która godzina, i czemu jeszcze nie śpię. Odparłem, że czekałem na niego, co było w sumie prawdą, i wtedy oboje się położyliśmy. Maszerując do sypialni, opierał na mnie swoje ciężkie ramię.
Układał się do snu, opowiadając o Marcusie i nie brzmiał na zbyt zadowolonego. Okazało się, że miał kilku, jak Pan to nazwał, przydupasów, i że wszyscy byli prawie nierozłączni, przez co "dorwanie" Marcusa samego i jednocześnie w "dogodnym do zabójstwa" miejscu, według niego graniczyło z cudem. Zdecydował więc, że jeśli tego będzie wymagać sytuacja, pozbędzie się ich wszystkich naraz. Uznał, że to najbezpieczniejsze wyjście, bo gdyby ktoś zaczął węszyć nad ich zniknięciem, zabójstwo wyglądałoby na porachunki, a nie na zemstę bitej żony. Sophie przystała na jego plan. Ja uznałem, że ich najwyraźniej nie obchodziło to, ile osób zginie w ramach tego zlecenia, podczas gdy ja, przez głupotę, mogłem mieć ich wszystkich na sumieniu.
- To stanie się dzisiaj, Eli - oznajmił nazajutrz, melancholijnie obserwując stukającą w okno kuchni gałązkę drzewa. I rzeczywiście miało się to stać dzisiaj.
Wyjechaliśmy spod kamienicy długo po zapadnięciu gęstego mroku. Ze stresu zapomniałem zapiąć pasów, więc sam to zrobił, zatrzymując się na pierwszym przejściu dla pieszych. Sięgając ze znużeniem po mój pas, jego twarz zbliżyła się do mojej. W zamyśleniu, korzystając z tych paru sekund, spojrzałem na jego usta, ale szybko uniosłem wzrok ku jego oczom, aby zauważyć, że on również wpatruje się w moje usta. Zaskoczony, bezwiednie przełknąłem ślinę.
Nie zdążyliśmy dojechać do pierwszego skrzyżowania, kiedy zadzwonił jego telefon. Słyszałem po drugiej stronie kobiecy, nerwowy głos, ale nie tak wyraźnie, aby zrozumieć, jakie informacje przekazywał. Odpowiedzi Pana były zdawkowe, ograniczał się do "tak" i "nie", a zakończył "rozmowę" szorstkim: - Proszę do mnie nie dzwonić przez najbliższą godzinę.
Kilkanaście minut później przejeżdżaliśmy przez most na drugą stronę rzeki East River, gdzie w ciszy przecinaliśmy arterie Brooklynu. Z każdą kolejną przecznicą mijaliśmy coraz mniej ludzi, a ci, których widzieliśmy, okręcali się grubymi szalikami, naciągali czapki na uszy i chowali ręce do kieszeni, byleby nie dosięgły ich szpony mrozu. Zauważyłem, że drugi raz mijamy ten sam szyld sklepowy.
Gdy minęło drugie tyle czasu, zatrzymaliśmy się w ciemnej uliczce. Najbliższym źródłem światła była gasnąca co kilka sekund, wysoka, opuszczona latarnia. Kiedy się zaświecała, widziałem ponure, wyblakłe graffiti na jednym z budynków, które obejmowały ulicę, na które padały cienie nagich gałęzi drzew. Obok stała kamienica w przebudowie. Było podejrzanie pusto i podejrzanie cicho, cała okolica była tak inna od nocnego widoku z okien manhattańskiej kamienicy Pana, że wydawało mi się, że znaleźliśmy się w całkiem innym mieście. Zaczynał prószyć śnieg, ale tym razem byłem zbyt mocno osadzony w rzeczywistości, aby mógł przywołać jakiekolwiek wspomnienia z nim związane. Białe płatki tańczyły w porywistych podmuchach wiatru, który docierał znad rzeki.
Pan dojadł kolejne już tego dnia jabłko, a potem z niezdrową fascynacją przypatrywałem się jego dłoniom, gdy rozpoczął swój rytuał i zakładał na nie czarne rękawiczki, które miały za chwilę ponownie odebrać czyjeś życie. Wyjął pistolet, przykręcił coś do niego, sprawdził naboje i obdarował swoje odbicie w lusterku beznamiętnym spojrzeniem.
- Gotowy? - Rzucił mi drugą parę rękawiczek.
Czy kiedykolwiek można być gotowym na oglądanie spektaklu na żywo pod tytułem "Jeden człowiek zabija drugiego człowieka"?
Wjeżdżając posępnie skrzypiącą windą na piąte piętro, analizowałem swoje odczucia względem tej sytuacji, do której sam doprowadziłem. Zastanawiałem się, jak się z tym czuję, że znów biorę w tym udział, że za chwilę przeze mnie zginie człowiek, z tym, że będę widział jego śmierć, tak jak widziałem śmierć Fergussona i czy będzie to łatwiejsze teraz, kiedy miałem już na koncie tamto doświadczenie, oraz nad tym, czy jego zabójstwo będzie zaliczać się do mniejszych przewinień, skoro był złym człowiekiem za życia. Zastanawiałem się też, co myśli o tym Pan, czy uważa, że pozbywa się kogoś niepotrzebnego i czyni świat lepszym, czy w jego umyśle granice między dobrem, a złem kompletnie się zatarły i Marcus jest dla niego taką samą osobą, jak każda inna, a zabójstwo stanowi tylko część żmudnej pracy. Wyglądał na skupionego i nagle nazbyt pobudzonego, co wydało mi się dziwne.
Stanęliśmy przed drzwiami i wszystkie myśli uciekły, przegonione przez zdenerwowanie, adrenalinę i strach przed tym, że coś się spartaczy i to będzie moja wina, bo gdyby nie ja to by nas tu nie było. Sam się w to wpakowałem. A właściwie nas obu. Z całego serca żałowałem, że nie mogłem wtedy po prostu trzymać języka za zębami i nie wtrącać się w nie swoje sprawy.
Słyszeliśmy dochodzące z mieszkania odgłosy rozmów i muzykę. Pan wyciągnął z kieszeni klucz i włożył go powoli do zamka w drzwiach numer 361. Ucisk w moim żołądku narastał, gdy przekręcał kawałek metalu. Usłyszeliśmy charakterystyczne kliknięcie. Nacisnął klamkę. Pchnął drzwi i momentalnie buchnął w nas duszący dym papierosowy. Z trudem powstrzymałem ostry odruch kaszlu i z kurczącym się gardłem, podążyłem za nim. Kroczył ostrożnie i cicho, jak cień lub drapieżnik zbliżający się do ofiary.
W przedpokoju zatrzymał się i wyciągnął broń. Taksował ją przez chwilę wzrokiem, potem mnie od stóp do głowy i z powrotem, aż w końcu uniósł moją dłoń, aby włożyć do niej cięższy niż mi się wydawało pistolet.
Otworzyłem usta i oniemiały pokręciłem głową, próbując mu go oddać, jakbym trzymał granat, który w moich rękach mógł wybuchnąć w każdej chwili. Widząc panikę rodzącą się w moich oczach, złapał mnie za ramię i rzucił pocieszającym szeptem:
- Dasz radę, Eli. To twoje pierwsze zlecenie! Jestem taki dumny. - Jego wargi wykrzywił żartobliwy uśmieszek.
Pokazał mi, jak go odblokować oraz załadować i pożyczył szczęścia, po czym z tym właśnie uśmiechem ruszył w stronę rozmów. Z przerażeniem złapałem za jego rękaw, zatrzymując go w miejscu i zacząłem kręcić głową tak szybko i energicznie, jakbym miał we włosach wielkiego szerszenia.
- N-Nie mogę, nie umiem strzelać, nie potrafię tego zrobić, Panie - Wyrzucałem z siebie histerycznym szeptem, ale po jego twarzy mogłem już poznać, że zadecydował i nie zamierza zmieniać zdania. Żołądek podszedł mi do gardła. - Wszystko zepsuję, wszystko zepsuję i...
- Spokojnie. - Położył mi palec na ustach i powoli zatoczył nim krótką ścieżkę na mojej dolnej wardze. - Wszystko będzie w porządku. Trzymaj się planu.
"Jak?", chciałem spytać, bo widocznie przy przedstawianiu mi go, pominął punkt z trzymaniem przeze mnie pistoletu, ale nie pozwolił mi zabrać głosu, nachylając się do mojego ucha i mówiąc dalej:
- Nie każę ci do nich strzelać, wszystkim zajmę się sam. Jeśli chcesz, możesz tylko patrzeć, ale musisz wiedzieć, że to ty masz teraz największą kontrolę. Oni się nas nie spodziewają. - Dotknął delikatnie moich palców, zamkniętych na broni. - Możesz tego użyć, ale możesz też się przyglądać. Masz w końcu najlepsze miejsce w pierwszym rzędzie, prawda? To tylko i wyłącznie twój wybór, czy pozostaniesz tam, czy postanowisz wejść na scenę. Radzę ci tego nie zmarnować. - Znów się uśmiechnął, odsłaniając zęby. Przysunął się jeszcze bliżej, niemal opierając mnie o ścianę. - Mój los oraz ich los zależy od ciebie bardziej niż od kogokolwiek innego. Czy to nie wspaniałe? - Jego podekscytowany głos zniwelował moje marne, desperackie próby wmówienia sobie, że to tylko żart. - Baw się dobrze, kochanie.
Strząsnął moją dłoń ze swojego rękawa i ponownie ruszył naprzód. Byłem zbyt osłupiały, aby znów go zatrzymać. Nie rozumiałem go. Nie rozumiałem wyboru, który mi dał. Nie rozumiałem, czemu akurat w moje ręce oddaje władzę nad swoim losem. Przecież musiał wiedzieć, że sam się tym pogrąża. Przecież nie umiałem strzelać, a co dopiero odbierać życia. Nie wiedziałem nawet, jak to jest mieć kontrolę i co z nią uczynić, mając ją w rękach. Nie chciałem jej. Nie w taki sposób.
Może dla niego była to zabawa, ale dla mnie ten wieczór właśnie zaczął zamieniać się w koszmar. Chciałem tylko cofnąć się do momentu, kiedy byliśmy w restauracji i uderzyć się w twarz. Głupi. Głupi. Głupi. Idiota!
Mogłem rozglądać się za ukrytą kamerą i ludźmi, którzy krzykną "Mamy cię!", ale nie chciałem zostać sam w tyle. Wziąłem głęboki oddech i na nogach z waty poszedłem w jego ślady, oddalając się od drzwi. Z każdym krokiem wychodziłem z bezpiecznego mroku przedpokoju i wchodziłem w czerwonawą poświatę, w której skąpany był przestronny salon.
Na długiej kanapie w kształcie półkola siedziało dwóch mężczyzn. Byli pogrążeni w rozmowie i odpowiadali za kłęby dymu, unoszącego się w powietrzu. Trzeci siedział w oddalonym o kilka metrów, czerwonym fotelu przy ścianie, złożonej z okien, które rozpoczynały się przy suficie i kończyły przy podłodze. Całował skąpo ubraną kobietę, która siedziała na jego kolanach i kleiła się do niego, z równym oddaniem wpychając swój język do jego ust. Koniuszkami palców trzymał kryształową szklankę, z której wylało się trochę trunku i spłynęło po skórzanej powierzchni fotela, kapiąc na podłogę. Czwarty i ostatni stał przy nowoczesnym odtwarzaczu i uporczywie wciskał na nim jakiś guzik, podrygując w rytm dźwięków płynącej z urządzenia, powolnej, klimatycznej muzyki z lat około 60. Gdy skończył, kołyszącym się ruchem i z przymkniętymi powiekami przeszedł do pomieszczenia obok, wprawiając w ruch wiszące w miejscu drzwi sznury błyszczących koralików.
Pierwszym, który zorientował się o obecności kogoś nieproszonego w mieszkaniu, był jeden z rozmówców. Zamilkł w pół zdania, jakby wyczuł majaczącą za nim, posągową figurę anioła śmierci. Jego ręka, z wypalającym się między palcami papierosem, zawisła nieruchomo w powietrzu. Potrząsnął lekko ramionami, jakby nagle poczuł specyficzny dyskomfort, i przekręcił głowę, zaledwie o centymetr, ponieważ właśnie w tym momencie, przez jego szyję został przełożony cienki, satynowy pasek od szlafroka, który Pan podniósł z krzesła, zbliżając się w ich stronę.
Przycisnąłem plecy do ściany i oparłem na nich cały ciężar swojego ciała, aby nie upaść. Ściskając obiema trzęsącymi się dłońmi pistolet, zatonąłem w obrazie mężczyzny, który wytrzeszczył oczy i kurczowo złapał za swoją szyję, próbując przełożyć palce przez wbijającą się w jego krtań satynę. Z jego zaciśniętego gardła wydobywały się przeraźliwe dźwięki nieudolnych prób złapania oddechu, ledwo słyszalne pomiędzy dźwiękami muzyki. Kark wygiął się pod nienaturalnym dla ludzkiego ciała kątem, przez wciskające się w niego oparcie kanapy.
Jego towarzysz, który akurat wychylał się do popielniczki, wciąż mówiąc, wrócił na miejsce, i ujrzawszy stan w jakim znajduje się jego przyjaciel, wstał gwałtownie. Jedno spojrzenie w stronę nieznajomego i błyskawicznie sięgnął do ciemnego przedmiotu przełożonego przez pasek w swoich spodniach, podobnego do tego, który sam trzymałem. Zareagował najszybciej, jak mógł, ale i tak niewystarczająco szybko, aby prześcignąć zabójcę, który przełożył pasek do jednej dłoni, a drugą objął lufę, w ostatniej chwili skierowując wystrzelony pocisk w klatkę piersiową duszącego się mężczyzny.
- Ty skurw... - Zaczął, ale został pociągnięty do przodu, gdzie w jego twarz uderzyła pięść Pana, tak szybka, że tworząc iluzję, wyglądała jakby wydłużyła się do przodu. Wypluł krew z ust. Otumaniony i kierowany instynktem, próbował ochronić głowę, przez co broń została mu wyrwana. Zabójca uderzył jej rękojeścią w jego czaszkę, a zaraz po tym złapał go za włosy i jego głowa z całej siły uderzyła w nieruchomą głowę zmarłego towarzysza. Zatoczył się do tyłu i upadł. Z oszołomieniem przewrócił się na brzuch i nieporadnie odpychał się kończynami, aby wstać.
Pan obszedł spokojnie kanapę, w tempie, w którym mógłby spacerować przez park, i przyszpilił go nogą do podłogi, jak gdyby próbował przydeptać karalucha. Wsparł cały ciężar ciała na tej jednej nodze, a tymczasem drugą podniósł i ułożył podeszwę na karku mężczyzny. Ciężar przeniósł się z jednej kończyny do drugiej. Docisnął jego szyję do paneli, gniotąc ją. Głowa podskoczyła spazmatycznie po raz ostatni, gałki oczne odeszły wgłąb czaszki, a ręce opadły bezwładnie na podłogę.
Zabójca odwrócił się do tyłu, zauważając przerażoną kobietę, zepchniętą z kolan trzeciego mężczyzny, który rzucił się biegiem w stronę drzwi, jak tylko zorientował się, co się dzieje. Przyczołgała się do szyby i jej przerażenie przerodziło się w dziką furię na moment przed tym jak pistolet wystrzelił w jej czaszkę. Nie zwlekając, wycelował w trzeciego, siłującego się z zamkiem drzwi, ale broń tym razem nie zadziałała. Wyrzucił ją na kanapę i ruszył w stronę spłoszonej ofiary, która zrezygnowała z szarpania się przy drzwiach i dopadła do barku, z którego wyciągnęła scyzoryk.
Szamotali się przez tylko chwilę. Trzeci miał zadać cios zabójcy, dosięgając końcówką noża jego szyi. Zabójca, po perfekcyjnym uniku, złapał za jego ręce i siłą odwrócił ostrze noża, powoli wbijając je w dołek w miejscu, w którym kończyła się jego szyja, a zaczynał mostek. Jego ciało zaczęło drżeć w konwulsjach. Zarówno z rany jak i z jego ust wypłynął strumień szkarłatnej krwi, a twarz wykrzywiła się w szoku. Widziałem, jak Pan bez cienia emocji spogląda w oczy, z których uciekało życie.
Wtedy do salonu wrócił czwarty, w którego twarzy rozpoznałem Marcusa ze zdjęcia kobiety, ale odwrócony plecami zabójca nie mógł go widzieć. Zwisający mu spomiędzy ust papieros spadł na podłogę. Wziął do ręki mosiężną figurkę, która stała na odtwarzaczu. Stał, nieruchomo kalkulując i właśnie miał ruszyć w stronę Pana, kiedy kątem oka dostrzegł mnie.
Moje źrenice rozszerzyły się, gdy nasz wzrok się spotkał. Jego palce zacisnęły się mocniej na figurce, moje na broni. Odbezpieczyłem ją i załadowałem, przypominając sobie polecenia Pana. Ruszył w moją stronę, ale zatrzymał się. Celowałem w jego klatkę piersiową, ale moje dłonie zbyt mocno dygotały. Modliłem się, aby się cofnął, aby nie zmuszał mnie do zrobienia czegoś, czego nie chciałem. Patrzyłem na niego błagalnie, ale z determinacją. Przyglądał mi się przez chwilę, która wydawała się wiecznością, a potem przekrzywił głowę i uśmiechnął się szyderczo.
Wiedział. Wiedział, że nie strzelę, że nie potrafię. Wiedział, że jestem dużo bardziej przerażony niż on i że ledwo utrzymuję pistolet oraz siebie na nogach.
Zrobił wolny krok, potem drugi, bardziej gwałtowny i stał przede mną. Wszystkie moje mięśnie były napięte. Zobaczyłem swoje odbicie w jego nieludzkich oczach. Wymierzyłem w niego pewniej i wyobraziłem sobie, że pociągam za spust, teraz już nie mógłbym nie trafić, i patrzę jak umiera, a wraz z nim umiera we mnie ta część, przez którą się tam znalazłem.
Uniósł figurkę wyżej. Opuściłem powoli ręce trzymające pistolet. Moje mięśnie się rozluźniły, opanował mnie błogi spokój i obojętność na to, że zaraz wymierzy mi cios. Uderzy mnie w głowę, moja czaszka prawdopodobnie pęknie, osunę się po ścianie. Stracę przytomność i nie będę czuć krwi, wypływającej z mojej głowy.
Czułem dobijające się do podświadomości przerażenie, ale już się z tym pogodziłem. Znów znalazłem się w wąskiej przestrzeni pomiędzy snem, a jawą. Byłem w swoim ciele, ale przestawałem je czuć. Byłem lekki. Jedynym sposobem na uniknięcie bólu, było całkowite odcięcie się. Zacząłem zamykać oczy, bo właśnie w tej sekundzie miał nadejść cios.
Usłyszałem huk przedzierający się przez mój spokój, a potem odgłos toczenia się czegoś po podłodze.
Poczułem mrowienie na skórze. Zmarszczyłem brwi, bo cios nie nadszedł. Uniosłem powieki i zobaczyłem oczy Pana, wlepione we mnie znad ramienia duszącego się Marcusa. Zobaczyłem z bliska satynowy pasek, a wokół niego siniejącą skórę i palce drapiące ją w rozpaczliwym amoku. Język wyskoczył z jego ust, do oczu napłynęły łzy, ich białka przecinały czerwone żyłki. Szarpał się, wierzgał nogami, wymachiwał do tyłu ręką próbując zahaczyć o głowę dusiciela, a robiąc to wszystko, patrzył na mnie.
Jego spojrzenie powoli zachodziło mgłą, szarpanie się traciło na intensywności. Wąskie usta wykrzywiały się, jakby bezgłośnie chciał uformować je w jakieś ostatnie słowa, które chciał mi przekazać. Piosenka w tym samym czasie osiągała swoje apogeum. Jej ostatnie nuty towarzyszyły ostatnim uderzeniom serca Marcusa.
Kiedy jedynym, co utrzymywało go zawiśniętego w powietrzu, był pasek, Pan ułożył go na podłodze, tak, jak układa się człowieka do wiecznego snu.
Zamrożony w miejscu i niezdolny do ruchu, śledziłem jego twarz, gdy się podnosił i rozglądał po mieszkaniu.
- To chyba już wszyscy - uznał ze spokojem i opanowaniem. Jego klatka piersiowa unosiła się tylko trochę szybciej, oczy miały ten sam skupiony, beznamiętny wyraz, a rysy twarzy były rozluźnione.
Rozejrzał się po mieszkaniu i wrócił w to samo miejsce. Dzieliło nas kilka metrów przestrzeni i jeden trup, leżący u jego stóp. Spoglądał na mnie, a ja na niego.
Odtwarzacz na chwilę zamilknął, po czym zaczął wygrywać kolejną piosenkę.
Westchnął ciężko, kąciki jego ust uniosły się nieznacznie, nadając mu upiorny i jednocześnie anielski wygląd. Podniósł leżący na podłodze, bladoróżowy pasek od szlafroka i zarzucił go sobie na szyję, jak stylowy szal. Odsunął niedbale zwłoki wypolerowanym czubkiem buta i przymknął oczy, kołysząc się lekko i wdzięcznie na boki.
- Przynajmniej mieli dobry gust muzyczny. Uwielbiam tę piosenkę - mruknął miękko pod nosem i razem z piosenkarzem zanucił cicho, zmysłowym, głębokim głosem:
Życie jest tylko snem
jest tym, co z niego uczynisz
Zawsze próbuj dawać,
nigdy go nie odbieraj... [1]
Zrobił pozę pełną gracji, wyciągnął do mnie rękę nad zwłokami i powiedział: - Zatańcz ze mną, Eli. - A ja nie mogłem się oprzeć jego głosowi, jego twarzy, jego spojrzeniu spod rzęs, rzucających podłużne cienie na jego policzki, więc odkleiłem się od ściany i niczym ćma lecąca przez noc do światła, podszedłem do niego, przechodząc nad Marcusem. Objął mnie w pasie, a drugą ręką złapał niemożliwie delikatnie moją dłoń i uniósł ją w powietrze.
- Nie umiem tańczyć - oświadczyłem. Wolałem mu to powiedzieć zanim zacząłbym deptać po jego butach.
- To dość łatwe. Załapiesz w trakcie - uspokoił mnie. - Oprzyj drugą rękę na moim ramieniu - dodał, zobaczywszy, że waham się, nie wiedząc, co z nią począć, a dokładniej co począć z trzymanym pistoletem. Chciałem go odłożyć, ale mnie powstrzymał. - Trzymaj go.
Choć nie było to raczej zbyt bezpieczne, ostrożnie oparłem dłoń o jego ramię, tym samym opierając o nie broń. Oddaliłem palce od spustu. Jego ramię naprężyło się lekko pod moim dotykiem, ale wnet znów się rozluźniło. Przyciągnął mnie bliżej siebie, trzymając swoją dłoń w dole moich pleców. Nasze kolana się zetknęły, moje czoło dotknęło jego piersi. Uderzył we mnie jego zapach. Uniosłem na moment wzrok i ujrzałem kropelki krwi na jego policzku. Miał zamknięte oczy.
Zaczęliśmy się poruszać, wolno, w rytm muzyki, przestępując z nogi na nogę, przylegając do siebie i manewrując po salonie pełnym śmierci, tak, aby nie wdepnąć w kałużę krwi, powstałą przy ścianie. Nuty piosenki przesiąkały jej wonią, wszystko wokół mieniło się odcieniami czerwieni.
Poraziła mnie jego bliskość, i ciepło, a także jego delikatność, tak bardzo inna od brutalności, jaką przedstawił mi chwilę wcześniej. Zapach omamił moje zmysły. Oparłem o niego swoją głowę i również zamknąłem oczy. Czułem spokój i nic więcej. Odległy głosik racjonalności dobijał się spoza zasięgu moich myśli i mówił, gdzieś z góry, z nieskrywanym wstrętem, że powinienem się brzydzić swojej nagłej apatii, ale byłem zbyt nisko i zbyt daleko, aby brać jego słowa na poważnie. Miałem wrażenie, że zaraz się obudzę i będę się dziwić, skąd takie dziwne sny pojawiają się w mojej głowie.
Wszystko znikało, ciała rozpłynęły się w powietrzu, krew wyparowała, czerwony fotel, kanapa oraz koraliki w przejściu prysnęły, jak mydlana bańka. Byliśmy tylko my, ja, Pan i muzyka, a życie było tylko snem.
Przesunąłem głowę tak, aby móc patrzeć na nasze złączone dłonie.
- Czemu nie strzeliłeś? - usłyszałem przyciszony głos. W pierwszej sekundzie nie potrafiłem określić, do kogo należał.
- Nie mogłem - odparłem sennie.
Opuszek jego kciuka stukał lekko w wierzch mojej dłoni wraz z nutami piosenki. Zahipnotyzowany tym delikatnym ruchem, podniosłem palec wskazujący i dotknąłem jego kciuka, który zatrzymał się, i naparł lekko, odwzajemniając dotyk naszych rękawiczek.
- Dlaczego? Tak bardzo nie zależy ci na sobie? - Przekręcił moją dłoń i zaczął badać kształt moich knykci, wsuwając co jakiś czas swoje palce między moje.
- Nie wiem. Chyba... A powinno? - Spytałem, zaabsorbowany jego ruchami.
- A zależało ci wtedy, kiedy przy łóżku właściciela błagałeś mnie, żebym cię ze sobą wziął?
- Chyba... - powtórzyłem, odmawiając zastanowienia się nad tym. Za dłońmi dostrzegłem nasze odbicie w wysokich oknach.
- Eli, słuchaj mnie. - Pochylił głowę i musnął ustami moje ucho. Zadrżałem.
- Słucham cię, Panie.
Przez chwilę milczał. Naprawdę słuchałem i chciałem dalej go słuchać, więc spytałem:
- Czemu trzymam pistolet?
Przyspieszyliśmy trochę, wraz z piosenką, i znowu stopniowo zwolniliśmy. Raz w lewo raz w prawo. Raz w stronę okien, raz w stronę drzwi. Prawa noga i lewa noga. I powolny obrót. To rzeczywiście dość łatwe.
- Bo ci go dałem.
- Ale dlaczego? - Popatrzyłem na wspomniany przedmiot, jakbym dopiero teraz go zauważył.
- A jak myślisz?
- Nie myślę, nie wiem, Panie, dlatego pytam.
- Eli.
- Tak?
Westchnął. Jego lewa dłoń zsunęła się niżej i osiadła na moich biodrze.
- Byłem ciekaw, jak zareagujesz i jaką decyzję podejmiesz. Czy to nie oczywiste?
- Nie mogłeś zapytać, Panie? Zawsze mówię ci prawdę.
- Czyny są prawdziwsze niż słowa - oznajmił. - Chciałem zobaczyć, czy skorzystasz z okazji, jaką ci dałem. Chciałem też dowiedzieć się, dlaczego postanowiłeś wtrącić się w to zlecenie. Zacząłeś współczuć tamtej kobiecie, Eli? Myślisz, że ona też by ci pomogła? - Wyczułem nutę kpiny w jego pytaniu. - Ludzie to egoiści, wszyscy bez wyjątku, niektórzy mniej lub bardziej, ale i tak zawsze wybiorą siebie. Ty też powinieneś wybierać siebie. I celując w Marcusa też powinieneś wybrać siebie. - Mówiąc to, brzmiał prawie smutno, jakby pouczał dziecko, na którym się zawiódł. Ja także w innej sytuacji pewnie poczułbym smutek, słysząc coś tak pesymistycznego.
- Ty nie jesteś egoistą, Panie - zaoponowałem. - Pomogłeś mi wtedy przy tamtym łóżku. Wziąłeś mnie ze sobą. I przy Fergussonie, zabiłeś go zanim cokolwiek mi zrobił. Wtedy w deszczu też. I dzisiaj...
Przerwał mi jego gardłowy śmiech. Czułem pod palcami trzęsące się mięśnie.
- Zrobiłem to wszystko z egoistycznych pobudek. Boże, Eli, tańczysz z potworem i nie dość, że się nie boisz, to jeszcze próbujesz sobie wmówić, że jest we mnie coś dobrego? Jesteś niemożliwy! - Jego przyciszony, wesoły śmiech znów rozbrzmiał przy moim uchu. Elektryzujący dreszcz przeszedł mi po karku. - Nie jestem dobry, Eli. Jestem egoistą, tak jak każdy inny, ale w przeciwieństwie do nich, nie próbuję tego ukrywać, bo jestem już na dnie. I podoba mi się tu. Lubię obserwować ludzi. Tych z góry, którzy walczą o to, żeby się nie stoczyć i chcą żyć w świetle dnia, a ja mam to gdzieś, bo nie muszę się martwić, że zejdę niżej, kiedy jestem już tutaj. Mam to wszystko gdzieś, Eli. Mam ich wszystkich gdzieś. Rozumiesz, o czym mówię? - spytał.
Przytaknąłem posłusznie, po chwili namysłu i krótkim zmarszczeniu czoła. Domyślałem się, co chciał mi przekazać. Mnie też będzie mieć gdzieś, jeśli tylko zacznie się nudzić.
- Wydaje mi się, że jednak nie rozumiesz - ciągnął nadal. - Wydaje mi się, że wspominasz życie w świetle, choćby godzinami wpatrując się w Wędrowca na ścianie, który jest tak samo zamknięty w swoich ramach, jak ty w ramach, które narzucili ci twoi, pożal się Boże, panowie. - Ostatnie słowo wyrzucił z pogardą.
Nie podobało mi się to. Wolałem tańczyć i w tamtym momencie uwielbiałem jego głos, jego brzmienie, tembr, sposób, w jaki układał sylaby w słowa, a słowa z zdania, ale wolałem, żeby nic już nie mówił, bo przemawiał wprost do mojego rozsądku, a nie chciałem na razie, żeby oprzytomniał i tym bardziej nie chciałem, żeby otaczający nas świat zaczął wracać na miejsce. Było dobrze tak jak było. Czemu musiał wszystko urzeczywistniać?
- Wiesz, dlaczego ten obraz jest moim ulubionym? - kontynuował uparcie, wiedząc, że jego słowa wprowadzają mnie w konsternację. - Bo przedstawia człowieka, który sprawia wrażenie wolnego, bo tak właśnie został przedstawiony przez artystę, ale tak naprawdę jest tak samo uwięziony, jak każda osoba, która mu się przygląda.
- Nie rozumiem do czego dążysz, Panie - wyznałem, kiedy zrobił dłuższą pauzę, pozwalającą mi się wsłuchiwać w bicie jego serca, a może wyobrażać sobie, że je ma i że mogę je słyszeć. - Czego ode mnie oczekujesz? - Uniosłem wzrok, przebiegając nim po jego twarzy. Uśmiechał się enigmatycznie, wpatrując się we mnie uważnie.
- Chcę ci tylko uświadomić, gdzie jesteś i że to nie znaczy, że jesteś gorszy od innych. Właściwie to masz nad innymi przewagę. Przeżyłeś więcej, rozumiesz więcej i możesz wykorzystać to na swoją korzyść. Żyłeś w warunkach, do których większość ludzi jest nie przystosowana, jeśli tylko pogodzisz się z tym, gdzie jesteś, jeśli tylko uda ci się wyjść poza ramy...
- Co jeśli nie umiem żyć poza ramami?
- Mogę ci pomóc - zaproponował. Nawet nie próbowałem się domyślić, na czym polegałaby jego pomoc, moja wyobraźnia chyba nie wykraczała aż tak daleko. - W końcu żyjemy tu razem, więc powinniśmy sobie pomagać, prawda?
- To byłoby mało egoistyczne.
- Mogę zrobić mały wyjątek.
- Powiedziałeś, że nie obchodzą cię inni.
- Łapiesz mnie za słówka. - Wywrócił oczami. - Miałem na myśli tamtych ludzi.
- Panie... - westchnąłem cicho. Próbowałem zebrać myśli, aby móc przeistoczyć je w słowa. - Wydaje mi się, że żyjemy na różnych dnach. Jeśli ty uważasz, że jesteś na dnie, to ja jestem jeszcze niżej, na dnie pod twoim dnem.
- Mylisz się - zaprzeczył ze zdecydowaniem, nawet nie zastanawiając się nad moimi słowami. - Jesteśmy dokładnie w tym samym miejscu.
Pokręciłem głową, marszcząc brwi.
- Mam mętlik w głowie - wymamrotałem.
- Ja też. Na przykład teraz. Nie mam pojęcia, dlaczego mam ochotę cię pocałować.
Mój pompujący krew organ w sekundę przyspieszył swoją pracę o jakieś trzy razy i natychmiast wybudził ze snu rozsądek. Ściągnąłem usta i udawałem, że nie zrobiło na mnie wrażenia jego nieoczekiwane - to mało powiedziane - wyznanie, kiedy tak naprawdę zbiło mnie ono z pantałyku do tego stopnia, że parę razy nadepnąłem na jego but. Zdawał się tego nawet nie poczuć, a może tak bardzo skupiał się na mojej reakcji, że zdecydował się to zignorować. Ja tymczasem próbowałem zignorować nagłe palpitacje.
- Więc zrób to, Panie. Jestem twój, możesz zrobić, co tylko chcesz - przypomniałem mu, siląc się na niezobowiązujący ton.
- Rzecz w tym, że nie powinienem chcieć tego zrobić.
- Dlaczego?
- Bo nie jestem taki.
- Jaki?
- Nie zadajesz dzisiaj za dużo pytań?
Zrobiliśmy obrót, a potem następny. W takiej sytuacji nie mogłem już nic powiedzieć, więc gdyby nie kontynuował naszej rozmowy, na tym zapewne by się zakończyła. Niespodziewanie ulżyło mi, gdy znów się odezwał.
- Pociągają mnie kobiety. Nigdy nie było inaczej - Wyjaśnił kilka kroków później.
Zamyśliłem się na chwilę, po czym zapytałem, choć wiedziałem, że tym pytaniem wiele ryzykuję:
- Skoro już jesteśmy na dnie, jak twierdzisz Panie, to czy nadal musisz zastanawiać się nad tym, czego powinieneś chcieć, a czego nie?
Tym razem to on wyglądał na zdumionego. Zwolniliśmy i wpatrzył się intensywnie w jakiś punkt nad moją głową. Kiedy już go przeanalizował, znów skupił się na mnie, ale po jego rozbawieniu nie było ani śladu. Jego oczy pociemniały, a po ramieniu wyczułem, że zrobił się spięty, a jego spięcie przepłynęło również i na mnie.
- Mogę później chcieć więcej. W tym rzeczy, których nie jesteś w stanie mi dać.
Z boku mignął mi obraz oświetlonego mostu, na który wychodził widok z okna. Pokiwałem głową, uznając, że nie jestem w stanie odgadnąć jego myśli, ale pewnie wie, o czym mówi i ma rację. Znał siebie bardziej niż ja.
- Więc nie rób tego, Panie.
Opuściłem głowę i oparłem ją na jego ramieniu, chłonąc chciwie jego zapach, dopóki nie przerażała mnie myśl, że mógłbym się od niego uzależnić.
Nagle zatrzymaliśmy się, stając w miejscu.
- Czyli ty tego nie chcesz? Jest ci to obojętne?
- Nie - zaprzeczyłem natychmiast. - Ja... Po prostu ta decyzja nie należy do mnie. Nie ważne jest, czego ja chcę. Nie powinienem chcieć...
- A co jeśli ja chcę, żebyś chciał? - zapytał z przekąsem i wypuścił moją dłoń ze swojej.
- Słucham? - Znów wprawił mnie w osłupienie.
- Nie zrobię tego, dopóki nie powiesz, że chcesz żebym to zrobił.
- Ale...
- Ale co?
Zrobił krok naprzód, więc musiałem się cofnąć. Nagle zaczął wyglądać trochę groźnie. A może wyglądał tak od samego początku, ale tego nie dostrzegałem. Miał ściągnięte brwi i niepokojące ogniki w rozszerzonych źrenicach.
- Nic, tylko...
- Tylko?
Kolejny krok, a później dwa następne. Dotknąłem plecami szyby okna, za sobą miałem most i rzekę oraz tysiące sztucznych świateł, które nawet gwiazdom odebrały blask.
Zbliżył się jeszcze bardziej. Poczułem się przytłoczony, a w dodatku patrzył na mnie tym wzrokiem, który dezorganizował moje myśli oraz pracę całego ciała. Może zdezorganizowany i wybity z rytmu, ale jednocześnie nigdy nie czułem się bardziej stały, bo swoimi świdrującymi oczyma, zdawał się chłonąć mnie całego, nie pozwalając uciec ani jednej cząstce. Dopiero teraz się go wystraszyłem, nie przez to, co mógłby mi zrobić, ale przez to, jaki miał na mnie wpływ, prawie nic nie robiąc.
Zobaczyłem znowu swojego Pana, tego, który w swoim gabinecie kazał mi podać sobie długopis i który spalał wszystko, co znalazło się z nim w jednym pomieszczeniu. Zrobiłem się pod tym spojrzeniem przeraźliwie mały i kurczyłem się wraz ze znikającymi spomiędzy nas centymetrami. Bałem się jego ciepła, bo było na tyle intensywne, że nie pozwalało mi pozostać w stanie bezpiecznego chłodu i zobojętnienia na to, co się ze mną dzieje. Mimo strachu, nie potrafiłem spuścić z niego oczu.
Podniósł rękę, na co wzdrygnąłem się lekko. Ułożył ją na mojej szyi, najpierw delikatnie, przyzwyczajając się do jej kształtu, podczas gdy ja przyzwyczajałem się do dotyku jego skórzanej rękawiczki w tamtym miejscu. Uniosłem podbródek, nie wiadomo czemu jeszcze bardziej się przed nim odsłaniając. Wzmocnił uścisk, wbijając we mnie palce i kontrolując nimi przepływ powietrza przez moje usta.
Wzbraniałem się przed roztopieniem się w jego oczach, ale nie próbowałem go powstrzymać, gdy na chwilę całkowicie odciął mój dostęp do tlenu, zaciskając dłoń jeszcze mocniej. Przytknąłem ręce do szyby, powstrzymując naturalny odruch odciągnięcia jego ręki. Zaczęło mi się kręcić w głowie i wtedy rozluźnił dłoń, pozwalając mi gwałtownie nabrać powietrza. Wydawało mi się, że jęknął cicho, jakby ze zrezygnowaniem przemieszanym z ekscytacją.
- Widziałeś prawie najgorszą wersję mnie, wiesz do czego jestem zdolny. Mógłbym skręcić ci kark w ułamku sekundy. Czemu się nie bronisz? Czemu nie próbujesz mnie powstrzymać?
Tak, wiedziałem to od momentu, kiedy ujrzałem go po raz pierwszy. Doskonale zdawałem sobie z tego sprawę z tego, że wystarczyłby ułamek sekundy, aby zakończył moje życie. Może i postępowałem głupio, ale nie byłem aż tak głupi, żeby nie wiedzieć, z kim mam do czynienia.
Znów zaczął mnie dusić. Zaczerpnąłem ostatni oddech i poddałem się kontroli, którą na mnie narzucał.
- Chcesz umrzeć?
- N... Nie...
- Więc czego chcesz, Elias? - Nadal pozostawał spokojny, chociaż słyszałem w jego głosie rosnące z każdym słowem zniecierpliwienie i frustrację.
Złapał za dłoń, w której nadal trzymałem pistolet i ku mojemu przerażeniu, przytknął sobie lufę do piersi.
- Może chcesz, żebym ja umarł? Myślisz, że zależy mi na życiu? Śmiało, pociągnij za spust.
Przypomniałem sobie, że broń była załadowana. Próbowałem odsunąć rękę, ale z nikłym skutkiem. Bezgłośnie błagałem, aby przestał, ale on tylko się uśmiechnął. Do oczu napłynęły mi łzy. Zamrugałem szybko, żeby jego obraz nie był zamazany.
- Pociągnij za spust.
- B-Błagam...
- O co błagasz?
- Nie chcę...
- Więc czego chcesz, Elias? Nie chcesz ani umrzeć, ani nie chcesz, żebym ja umarł. Więc czego, do cholery, chcesz?
Mój umysł się rozjaśnił, jakby nagle przez ciemne chmury przebiły się promienie słońca. Wiedziałem już o co mu chodzi i wiedziałem, co mam zrobić, aby przestał. Wiedziałem do czego mnie prowokował, co mu się zresztą udawało. Dostrzegł zrozumienie w moich oczach i już nie ściskał mocno mojej szyi, tylko czekał, czekał na to, co chciał usłyszeć, aż te wyczekiwane słowa przepłyną przez moje usta.
Rozum walczył o odzyskanie rezonu. Przed oczami przeleciały mi obrazy z przeszłości, te wszystkie razy, kiedy próbowałem samego siebie przekonać, że nadal jestem człowiekiem, który może czegoś chcieć lub nie chcieć. Chcę stąd wyjść. Chcę, żebyś przestał mnie dotykać. Chcę, żeby ktoś mi pomógł. Chcę stąd uciec. Każda taka próba kończyła się nowymi siniakami i z każdą kolejną utwierdzałem się w przekonaniu, że jednak nie powinienem chcieć. Z każdym kolejnym „chcę” chciałem coraz mniej, aż w pewnym momencie przestałem.
A teraz to znów się zaczynało. Popatrzyłem na jego usta i poczułem złość podszytą lękiem. Czego on chce? Czemu nie może być pod tym względem taki jak tamci i wymagać ode mnie tylko dopasowywania się do jego potrzeb?
Moja złość jeszcze się pogłębiła, gdy w jego oczekujących oczach zaczynało pojawiać się rozczarowanie. Mogłem skłamać, ale wiedziałby o tym. Żadna zmiana na mojej twarzy, żadne drgnięcie, sekunda zawahania, czy nuta fałszu w głosie, nie uszłaby jego uwadze. Nie miałem co do tego najmniejszych wątpliwości. Chciał autentyczności, a ja nie miałem więcej czasu. Stanąłem na granicy i przesunąłem przez nią palce. Nic się nie stało, świat się nie zawalił, więc rzuciłem się do przodu.
- Chcę, żebyś mnie pocałował, Panie. - wydusiłem z siebie, dopóki mój mózg był niedotleniony i miałem na to głupią odwagę. Usiłowałem przefiltrować to zdanie, aby nie było w nich słychać żadnych emocji, ale nie wiem czy mi się to udało. Twarz zaczęła mnie palić. Byłem bardziej skrępowany, niż gdyby kazał mi się teraz przed sobą rozebrać do naga. - I chcę... Chcę znowu oddychać.
Jego rysy złagodniały, ale przez oczy przemknął znajomy, nieuchwytny błysk. Nie wiem, czy wiedział ile kosztowało mnie wypowiedzenie tych słów, ale wiem, że był z siebie zadowolony. Wypełniła mnie ulga, natychmiast zastąpiona przez napięcie i zamęt, gdy zdałem sobie sprawę z tego, że rzeczywiście nie skłamałem.
Z szyi przeniósł dłoń na moje włosy i pociągnął za nie tak, że byłem zmuszony patrzeć prosto w jego oczy, kiedy zbliżał twarz do mojej, aż nie zetknęliśmy się nosami. Jego gorący oddech owionął moje usta. Zaszumiało mi w głowie. Wtedy powieki przysłoniły jego tęczówki i przechylił lekko głowę, a ja poczułem większy stres niż powinienem.
Będzie tak, jak zawsze, będzie tak, jak zawsze, wmawiałem sobie jak głupiec, ale nie mogło być i nie było tak, jak zawsze.
Podkurczyłem palce. Słyszałem swój puls bardziej niż kiedykolwiek.
Nasze wargi się zetknęły. Jego były miękkie i niezwykle ciepłe. Nie otwierał ich, ani nie próbował wtargnąć do wnętrza moich, tak jak tego oczekiwałem. Przesuwał tylko po nich niespiesznie i drażniąco, jakby badał nowy ląd, poznawał wgłębienia i nieznajomą teksturę, tak jak badał kształt mojej szyi. Rozważał, czy mu się to podoba, czy jednak nie.
Po chwili odsunął się, zaledwie o centymetr i znów naparł, tym razem trochę mocniej, bardziej zdecydowanie. Objął lekko ustami moją dolną wargę, potem górną. Przeszedł do jednego kącika ust i stamtąd powędrował do drugiego.
Zrozumiałem, że droczy się ze mną i pewnie nie zrobi nic więcej, dopóki ja również nie wykonam swojego ruchu. Znów mnie prowokował i był w tym cholernie dobry.
Przycisnąłem mocniej swoje usta do jego i rozchyliłem je lekko, aby koniuszkiem języka zapraszająco, a może w niedoczekaniu, bo przez jego poczynania robiłem się niecierpliwy, przesunąć po jego zamkniętych. Dopiero wtedy je rozchylił i nasze języki się spotkały. Drażniły się przez chwilę oraz krążyły wokół siebie, gdy poznawaliśmy wnętrza swoich ust. Moje ciało na zmianę robiło się sztywne i rozluźnione. Nie widziałem, co się z nim dzieje i czemu zmieniam ciągle stan skupienia.
Pan wyplątał palce z moich włosów i przeniósł je na kark. Poczułem jego kolano wbijające się w moje udo oraz jego biodra. Pocałunek się pogłębił, choć nie naciskał na mnie za bardzo, tym samym nie przejmując całej kontroli i zmuszając mnie do równie czynnego udziału.
Lizałem jego język, najpierw nieco automatycznie, tak jak mnie nauczono, ale z pewną dozą niepokoju i ożywienia. Poznawałem jego smak, nie goździkowy, lecz lekko jabłkowy. Czułem słodycz, na jego podniebieniu, na wprawnym języku, na ustach, i nagle zapragnąłem więcej.
Nim zdążyłem się opamiętać, kiedy zaczął się odsuwać, aby złapać oddech, uniosłem się lekko na palcach i przytrzymałem jego ubrania. Westchnął z zaskoczeniem w moje usta, wcisnąwszy mnie w szybę. Całował zmysłowo, stanowczo i lepiej niż wszyscy, których miałem okazję całować razem wzięci. Przywłaszczał sobie moje wargi z coraz mniejszą delikatnością, a ja oddawałem pocałunki, coraz bardziej się w nich zatracając, jak pojony alkoholem i tracący zmysły z każdym kolejnym łykiem.
Zrobiło mi się duszno, jakby znów zaczął mnie dusić. Brakowało mi powietrza i mógłbym przysiąc, że temperatura mojej krwi wzrosła o kilka stopni.
Wyczułem jego palce wkradające się niepewnie pod rąbek mojego swetra i dotykające mojej skóry, zaledwie muskając ją gorącymi opuszkami. Pocałunki zrobiły się bardziej żarliwe, zacząłem przepadać pod naciskiem jego parzących ust. Napięcie między nami wzrosło i nie wiedziałem już gdzie kończy się mój język, a gdzie zaczyna jego. Nie wiem, kiedy jego dłoń powróciła na moją szyję, nie wiem, kiedy z jego gardła zaczął wydobywać się pomruk, nie wiem też kiedy i czemu zacząłem ssać jego wargę. Nie potrzebowałem tej wiedzy, wszystkie "chcę" wyleciały mi z głowy i została tylko potrzeba, a potrzebowałem jego ust, języka, smaku i zapachu.
I to wszystko nagle zniknęło. Odsunął się, przytrzymując moją głowę przy szybie. Jęknąłem boleśnie, gdy wszystko, czego potrzebowałem zostało odebrane. Zamglonym wzrokiem odszukałem jego twarz i napotkałem pociemniałe tęczówki pod półprzymkniętymi powiekami. Opuściłem dłonie, aby nie mógł dostrzec ich drżenia.
Nasze klatki piersiowe unosiły się szybko. Obraz powoli nabierał ostrości, mgliście zaczynałem zdawać sobie sprawę z tego, co się właśnie stało. Moje nabrzmiałe usta pulsowały, były wilgotne od jego śliny, a w uszach szumiała krew. Kolana załamałyby się pode mną, gdyby nadal mnie nie trzymał.
Spojrzałem na pasek przewieszony przez jego szyję i cała świadomość przebiła się przez mnie, jak ostrze noża. Uświadomiłem sobie, gdzie jesteśmy i co leży na podłodze. Poczułem obrzydzenie, do świata, do zwłok, do siebie i do swojego ciała, a szczególnie do swoich ust oraz do niezaspokojonego głosu w głowie, który mówił "chcę więcej". Spanikowany swoją chciwością, spuściłem wzrok, nie mogąc dłużej patrzeć w jego oczy.
Komórka w jego kieszeni zaczęła delikatnie wibrować.
- Chyba powinniśmy wracać - oznajmił niskim, lekko zachrypniętym głosem. Na jego dźwięk przeszedł mnie dreszcz.
Skinąłem głową. Zabrał pistolet z mojej ręki, o którego istnieniu zapomniałem, zabezpieczył go i schował, a potem złapał mnie za rękę i odciągnął od szyby. Po drodze spytałem, co z ciałami, po to, by przekonać się, czy nie straciłem głosu.
- Sprzątam żywych ludzi, nie martwych. Ktoś inny się tym zajmie - odpowiedział, zmierzając do drzwi. W połowie drogi zatrzymał się, zawrócił do odtwarzacza, nacisnął guzik i zabrał płytę.
***
[1] Fragment piosenki Dion - Life Is But A Dream.
wow rozdzial
OdpowiedzUsuńhahaha och loren jestes genialny
eli powoli robi sie pewniejszy
w sumie loren jest nieprzewidywalny
bedzie ciekawie
zycze weny i czekam na kolejny rozdzial
Eli pewniejszy, Loren nieprzewidywalny... Co z tego wyniknie? :D
Usuńraz loren huknie to eli sie w szafie schowa
Usuńhaha
eliasa pewnosc moze zgubic a moze nie
Schowa się w szafie i odnajdzie przejście do Narnii xd
UsuńAle no tak, pewność może być zgubna w jego przypadku.
Hejka,
OdpowiedzUsuńwspaniale, no naprawdę szkoda, że Elias jednak nie strzelił do Marcusa, ale z drugiej strony nie wiadomo jak Loren by zareagował, jest dość nieprzewidywalny te prowokacje, zmuszanie Eli do decyzji...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza