Eli
Zaschło
mi w ustach. Wiedziałem, że mnie obserwował, z wyczekiwaniem na jakąś
odpowiedź, ale nie potrafiłem na nim skupić wzroku; patrzyłem w jego stronę,
ale nie widziałem go, a w uszach wciąż pobrzmiewało słowo „przynęta”. I bynajmniej
nie niosło ono ze sobą nic dobrego.
Przynęta…
Ja przynętą. Co to oznaczało? Czego Pan ode mnie oczekiwał, powierzając mi tę
rolę i czy ja byłem w stanie spełnić jego oczekiwania? Cały mój entuzjazm tą
sprawą, w którą mnie wtajemniczył, nagle opadł, a zastąpił go paraliżujący
strach, wywołany przez to jedno słowo, którego echo zdawało się nadal złowieszczo
wibrować w powietrzu wokół mnie. Co ja sobie wyobrażałem? Że będziemy pracować
z Panem nad jakąś sprawą, niczym dwójka kumpli? Gdzie się podziała cała wiedza,
którą czerpałem z popełnianych przez siebie błędów w ciągu ostatnich lat? „Nie
oczekiwać, nie mieć nadziei, nie pozwolić uśpić swojej czujności, nie pozwalać
sobie na jakiekolwiek zgubne odczucia…” Jedne z najważniejszych zasad, a
wystarczyło, aby Pan zaproponował pomoc w czymś, czym się zajmuje, abym ja, jak
ostatni głupiec złamał je wszystkie.
Przez
zasłonę myśli i obrazów, składających się na moje wyobrażenie bycia przynętą na
Fergussona, przedarł się głos Pana wypowiadającego moje imię i dopiero wtedy
zdałem sobie sprawę z uczucia gorąca parzącego moje dłonie. Ściskałem w nich
szklankę wypełnioną herbatą, a temperatura napoju rozlewała się po ściankach
naczynia, przechodząc na moje palce, osłonięte niechroniącym je opatrunkiem.
Byłem pewien, że kiedy je oderwę, zobaczę krew, więc zrobiłem to jak
najszybciej potrafiłem i aby nie wzbudzić niezadowolenia Pana, schowałem je pod
stół, zaciskając w pięści.
Zdobyłem
się na lekki uśmiech, w którym raczej nie widać było wesołości, i zrobiłem
jedyną rzecz, jaką mógł zrobić niewolnik w takiej sytuacji, czyli pokiwałem głową
i powiedziałem:
-
Zrobię wszystko, czego zechcesz, Panie.
*
Loren
Nie
wiedział, co myśleć o reakcji swojego niewolnika. Odkąd wrócili do domu, jego
wzrok był jakiś nieobecny, skierowany w dół, ale nie skupiający się na żadnym
konkretnym punkcie, jak gdyby zatrzymywał się w połowie drogi, i trwał gdzieś
tam pośrodku, skupiony nieruchomo w powietrzu.
Oczywiście
zdawał sobie sprawę z tego, że to, czego od niego oczekuje, nie jest łatwe i tak,
jeśli się bał, doskonale to rozumiał. Ale nie zamierzał dodawać mu odwagi –
przynajmniej na razie - i zapewnić o tej oczywistej oczywistości, jaką jest
jego przekonanie o tym, że wszystko pójdzie po jego myśli, jego plan jest już
pawie idealny i wystarczy tylko dopracować parę szczegółów, aby nie było w nim
miejsca na jakąkolwiek pomyłkę, więc niewolnik tak naprawdę nie ma się czego
bać. Wierzył bowiem, że chłopakowi dobrze to zrobi, taki deszcz emocji,
strachu, niepewności, może trochę ekscytacji, jeśli i na nią sobie pozwoli –
wszystko po tym jak zafundował mu te dni udawania bezmyślnego zombie, który
zamiast „mózgi” umie mówić tylko „tak, Panie”. Wiedział jaka była tego
przyczyna i wydawało mu się, że doszli już do jakiegoś porozumienia, ale… Chyba
mu to nie zaszkodzi, prawda? Może i Lorenowi taka mała zmiana, dopuszczenie
drugiej osoby do czegoś, nad czym od zawsze pracował sam, sprawi, że zniknie
mechaniczność i monotonność, z jaką to wykonuje i może odzyska jakieś tam
utracone gdzieś po drodze zadowolenie z dobrze zrobionej roboty. Któż wie?
Po
oddelegowaniu niewolnika do swojego pokoju, rzucił się w wir papierów, pozwalając
sobie bez najmniejszych przeszkód na pogrążenie się w tej małej obsesji, która
dotyczyła jego każdego obiektu. Nie musiał, ale jak zwykle chciał wiedzieć
wszystko, mimo iż większość informacji, które zbierał, były czymś w rodzaju
nieistotnych dopisków w podręczniku czyjegoś życia, na którego ostatniej
stronie pojawiał się zawsze on, kończąc historię, odbierając życie, niczym
jakaś stojąca ponad nim nieuchwytna istota, która stwierdzała, że nadszedł już
czas, zabierała co miała zabrać i odchodziła niewiadomo dokąd. Ale tak naprawdę
nie był żadną nieuchwytną istotą; był zabójcą, całkiem uchwytnym, ale zbyt
dobrym żeby zostać uchwyconym. Za to Fergusson tym razem zostanie uchwycony, a
co więcej – uchwycony na gorącym uczynku.
Nazajutrz
wyszedł z domu skoro świt, po uprzednim szybkim zerknięciu do pokoju niewolnika;
nie po to aby zobaczyć, czy tam w ogóle jest lub czy śpi, bo co do tego był niemalże
pewien, ale po to, żeby zobaczyć, czy śpi na łóżku. Gdyby tak nie było,
musiałby mu dać reprymendę za niekorzystanie z tej wygody, którą łaskawy Pan dał mu do dyspozycji. Na szczęście
nie musiał tracić czasu, bo zastał go na nim, aczkolwiek w trochę… dziwnej
pozycji. Plecy miał przyciśnięte do ściany, oklejonej nowoczesną, beżową tapetą,
poznaczoną mozaiką geometrycznych piaskowanych wzorów, przy której stało to
dwuosobowe posłanie; oliwkowozielona kołdra była niedbale złożona w wielki
rulon, obejmowany ciasno i przez jego nogi i ręce. Poduszka leżała na podłodze.
Kiedy przyjrzał mu się z bliska, zauważył cienką stróżkę śliny, spływającą z
jednego kącika ust i skomentował ten widok mimowolnym uśmiechem, zastanawiając
się, jak wyglądałaby mina niewolnika, gdyby obudziwszy się, zobaczył swojego
Pana zlizującego tą ślinę. Zbył tą niewinną myśl, tak szybko jak się pojawiła i
napisał na skrawku kartki informację o tym, że wróci późno i do jego powrotu
może robić wszystko, byle nie wchodził do jego gabinetu. Podpisał się słowem
„Pan” i rzuciwszy ostatnie rozbawione spojrzenie w stronę śpiącego, wyszedł.
Następne
kilka godzin spędził na obserwowaniu Fergussona, który tamtego dnia prowadził
wykład o przedsiębiorczości na Uniwersytecie Nowojorskim, współorganizowany
przez renomowane Centrum Przedsiębiorczości i Etyki w Biznesie. O ironio,
Braiden Fergusson i etyka? To raczej nie miało ze sobą wiele wspólnego.
Ze
średnim zainteresowaniem słuchał tego, co do powiedzenia miał jego cel, a w
połowie już całkowicie się wyłączył, śledząc tylko wzrokiem gestykulacje
Fergussona, sposób, w jaki uśmiechał się do siedzących w pierwszym rzędzie
studentek oraz to z jaką łatwością przykuwał uwagę zebranych ludzi, stłoczonych
w poziomych rzędach, wznoszących się w górę tej wielkiej auli. Trzeba było
przyznać, że mimo niezbyt zachęcającego wyglądu, facet miał charyzmę i wiedział,
jak zaciekawić tym, co ma do przekazania.
Szkoda tylko, że nie zaciekawił wystarczająco
chichoczącej pary dziewczyn, które siedziały w rzędzie przed Lorenem, kilka
miejsc dalej i obracały się co parę minut, tylko po to, aby za chwilę pogrążyć
się w gorączkowych szeptach. Sprawdził godzinę na zegarku i westchnął ciężko, widząc,
że do przewidywanego końca pozostało jeszcze równe piętnaście minut. Kiedy
znowu się odwróciły, posłał atrakcyjnym studentkom niebywale atrakcyjny uśmiech
i wstał w momencie, w którym jedna z nich przymierzała się, aby do niego
zagadać, wypinając swój obfity biust. Mógłby wziąć od niej numer, zamienić parę
słów, a po pięciu minutach wylądować razem z nią w damskiej toalecie. Na koniec
pocałowałaby go, wymuszając obietnicę, a on obiecałby, że do niej zadzwoni, a
po doprowadzeniu się do porządku, wyszedłby, zaspokojony, ale jednak nie do
końca spełniony, po drodze wyrzucając do kosza karteczkę z jej numerem. Ta
wizja nie była dla niego wystarczająco atrakcyjna, aby ją spełnić.
Wyszedł z budynku i wrócił do
auta stojącego przy rzadziej obleganym wejściu, nieopodal czarnego mercedesa,
należącego do obiektu. Czekał i obserwował, aż po kilku minutach Fergusson
wyszedł z towarzyszącym mu u boku gorylem oraz dziewczyną w okularach,
zapisującą coś szybko na kartce. Zatrzymali się na chwilę przy filarze przed
wejściem i mężczyzna mówił coś szybko, a ona nadal zapisywała, kiwając energicznie
głową, przy czym jej kucyk kiwał się na boki, i nie zdając sobie sprawy z tego,
jakim wzrokiem patrzy na nią jej rozmówca. Po chwili objął jej ramię i zaczął
prowadzić w stronę samochodu, z poufałym uśmiechem na ustach i dłonią szybko
zjeżdżającą po jej plecach w dół. Młoda dziewczyna, jak domyślił się Loren –
przeprowadzająca z nim wywiad, może w ramach gazetki studenckiej, najpierw
zdezorientowana, potem wyraźnie speszona i zniesmaczona czymś, co powiedział
jej Fergusson, bez powodzenia próbowała odsunąć jego rękę, która była już prawie
na pośladkach, zanim stanęli przy aucie. Po krótkiej wymianie zdań, Fergusson
szepnął jej coś do ucha, a ona po chwili namysłu cofnęła się, podziękowała i z wyrazem
oburzenia na twarzy pospiesznie oddaliła się w tylko jej znanym kierunku. Fergusson
nie wyglądał na zadowolonego, ale wsiadł do auta i odjechał, a Loren schował
aparat, na którym wszystko udokumentował i ruszył za nim.
Resztę dnia spędził na śledzeniu
go, zawsze ostrożnie i w bezpiecznej odległości, skutecznie unikając sprawiania
wrażenia podejrzanego, bo to mogło doprowadzić do zostania zauważonym i wzbudzenia
w ofierze ostrożności, a to skomplikowałoby jego plan. Następny dzień był
dokładnie taki sam i w momentach, w których Fergusson błędnie przyjmował, że
nikt na niego nie patrzy i może sobie pozwolić na chwilę wytchnienia od
ciągłego udawania uprzejmego oraz dobrego, jeszcze bardziej pozwolił Lorenowi
dostrzec jego prawdziwe oblicze – chciwego dupka, który jest już tak pogrążony
w morzu swojego braku moralności, że nawet gdyby jakaś miła dusza rzuciła mu
najsolidniejsze koło ratunkowe, zostałaby wciągnięta przez wir zgnilizny w
którym on pływa. Wieczorem wyszła na jaw jego osobowość, kiedy pod osłoną nocy
zaczął – nadal z nieodstępującym go na krok ochroniarzem – się szlajać po
najbardziej zatęchłych dziurach Nowego Jorku, kasynach i barach, klubach ze
striptizem oraz innych miejscach, do których raczej nie zajrzałby nikt porządny
albo ktoś o porządnym guście. Obłapiał wszystkie – szczególnie młode -
przedstawicielki płci pięknej, które znalazły się w odległości metra, rzucał
żartami tak obleśnymi, że Loren nie miałby ochoty nikomu ich powtarzać, a kiedy
wydawałoby się, że nie da rady już więcej wypić, pił dalej. Zaledwie o pierwszej
w nocy był już tak zamroczony alkoholem, że raczej nie byłby w stanie wyczuć
oddechu śmierci na swoim karku. Zabójca dziwił się, że jeszcze nikt go na tym
nie przyłapał i żadne informacje o jego drugim, prawdziwym obliczu nie wyciekły
do mediów. No ale cóż, wiecznie nie może trwać taka sielanka.
Usiadł na jednym ze stołków
barowych i zamówił szkocką, którą popijał małymi łyczkami, wpatrując się w
równo ustawione na podświetlanej półce butelki z trunkami, kiedy ktoś klapnął
ciężko na miejsce obok. Zniekształconym, bełkotliwym głosem zamówił to samo, a
Loren rozejrzał się szybko, zauważając kątem oka w oddali ochroniarza,
wchodzącego do toalety. Teraz pozostawało mu tylko czekać. Trzy, dwa, jeden…
- A ty co tu tak sam siedzisz,
synu? – odezwał się Fergusson, przekrzykując odgłosy śmiechu grupki imprezowiczów. – Może przyprowadzić ci
jakąś cizie, hę? – zaśmiał się, przyłożył postawioną przed nim przez barmana szklankę
do ust i przechylił ją, a kolejne procenty powędrowały w dół jego przełyku.
- Nie trzeba – odpowiedział
uprzejmie Loren, nachylając się w jego stronę z serdecznym uśmiechem.
Zmarszczył lekko nos, kiedy uderzył w niego odór alkoholu, bijący od
Fergussona. – Czekam na kogoś.
- Na towarzyszkę, ma się
rozumieć? – Starszy podniósł znacząco brwi.
- Tak, dokładnie. A pan? – zwrócił
się do niego z „należytym” szacunkiem. – Znalazł już pan jakąś?
- Mam jedną na oku. - Fergusson
skinął głową na siedzącą parę siedzeń dalej dziewczynę, która sprawiała
wrażenie, jakby na siłę chciała wyglądać o kilka lat starzej, z ubraniami
więcej odsłaniającymi niż zakrywającymi i dużymi ilościami tapety na twarzy.
Zerkała na Fergussona, jak gdyby wyczuwając, że ma napakowany portfel, a ta
myśl chyba neutralizowała fakt, że jest od niej jakieś trzy razy starszy; a on z
kolei nawet już nie patrzył na jej twarz, ale na to, co znacznie bardziej go
interesowało. Gościu ma fatalny gust, stwierdził Loren. – I moje poszukiwania
chyba zostały zakończone – podsumował tamten i za chwilę wymruczał, bardziej do
siebie, pijackim tonem: - Trochę stara, ale ujdzie…
- Pewnie często kończą się
sukcesem? – zapytał zabójca, wskazując głową na dziewczynę i udając trochę
zazdrosnego.
- Ohh tak, a jakże! – zawołał
wesoło Fergusson. – Największe branie w piątki i soboty. Przyjdź jutro, a sam
zobaczysz!
- No nie wiem… - Loren uniósł
brwi i wyznał, bez cienia szyderstwa: – Z takim konkurentem moje szanse mogą
być dość małe.
Fergusson wybuchł śmiechem i
poklepał go po ramieniu. Musiał się powstrzymać, żeby nie strząsnąć jego ręki.
- Możemy się jutro zmierzyć, kto
więcej złowi. Ale ostrzegam, jestem twardym zawodnikiem.
- Ah tak. – Zrobił minę, jak
gdyby już przegrał, kiedy tak naprawdę w środku już triumfował. - W takim razie do jutra i życzę… upojnej nocy.
- Oj tak, będzie upojna –
potwierdził tamten i poprawił spodnie w kroku. – Może wątroba już nie w
najlepszym stanie, ale na dole wszystko sprawne. – zaczął brechtać grubiańsko,
wstał i kiwając się na boki, ruszył w stronę wybranki swojego członka.
Twoja wątroba już nie będzie
musiała się długo męczyć – pomyślał Loren i jednym haustem dopił resztę ze
swojej szklanki.
***
-
To ten moment, w którym powinnam zacząć się martwić, tak? Loren… Czy ty chcesz
mi coś powiedzieć? – zapytała go. Zirytował się, słysząc jej niemal idealnie autentycznie
zmartwiony głos po drugiej stronie słuchawki. Czuł, że źle robi, wciągając ją w
to, ale nie miał głowy się tym zajmować, a co więcej nie miał czasu, a ona
wydawała się najodpowiedniejszą osobą i prawdopodobnie jedyną, do której mógł
się z tym zwrócić.
- Niby co? – odpowiedział
pytaniem na pytanie.
- No wiesz… - podjęła niepewnie.
– Czy ty… może lubisz ubierać się w kobiece ciuszki? Jeśli tak, to pamiętaj
braciszku, mi o wszystkim możesz zawsze powiedzieć! Jestem prawdopodobnie
najbardziej tolerancyjną oso…
-
Wystarczy – przerwał jej, nie mając ochoty wysłuchiwać jej pokpiwania. – Po
prostu tu z tym przyjdź. Przeniosłem się tymczasowo do kamienicy, więc…
- Nie
traktuj mnie jak swojego chłopca na posyłki – fuknęła, ale Loren wiedział, że
jest już za bardzo zaintrygowana, aby odmówić. I jak zwykle miał rację. Od
małego za nim latała i na każdy jego pomysł reagowała nie dającą się zdusić
ciekawością. Czy to była misja podwędzenia w nocy słodyczy z kuchni, tak żeby
rodzice nie zauważyli, czy wymknięcie się późnym wieczorem z domu, żeby
buszować po ogrodzie, albo nawet poza nim i łapać do słoików świetliki – zawsze
przystawała na niedorzeczne pomysły swojego brata i na odwrót. - Przypomnij mi
jeszcze raz, co mam zabrać?
-
Spódnicę, stanik, najlepiej z czymś, czym można go wypełnić, perukę, koszulkę i
buty na niskim obcasie. Wszystko najlepiej w jak najmniejszym rozmiarze –
wymienił rzeczowo, taksując wzrokiem siedzącego sztywno w fotelu niewolnika,
który co chwilę rzucał mu zaniepokojone spojrzenie.
- Może
jeszcze pończochy do tego? – zapytała ironicznie Cami.
- Nie.
Pończochy już mam. – Uśmiechnął się pod nosem. Niewolnik opuścił głowę i
jeszcze bardziej się spiął.
- To
bardzo dziwna lista. I to bardzo dziwne, że mój brat ma pończochy. Będę za pół
godziny. Ale nie sądzę, że zmieścisz się w najmniejszy rozm… - zanim zdążyła
dokończyć, Loren przerwał jej czerwonym guzikiem, kończącym połączenie.
-
Powiedz mi – odchylił głowę w tył, opierając ją o oparcie kanapy i zamknąwszy
oczy, potarł palcami czoło. – Lubisz moją siostrę? – spytał, przeciągając się.
Eli
spojrzał w dół, na nogi Lorena wyłożone i oparte nonszalancko o podłużny stolik
do kawy. Nadal wyglądał na zamyślonego, kiedy odpowiadał:
- Tak,
Panie. To bardzo sympatyczna osoba.
-
Sympatyczna? – powtórzył Loren. – Czasami mam dość tej jej sympatyczności. –
Wziął do ręki pilota, włączył od dawna nieużywany telewizor i zaczął bezmyślnie
skakać po kanałach, nie szukając niczego konkretnego. – Domyślasz się już, co
planuję? – zagaił ponownie, wlepiając nieco znudzony wzrok w idealnie dopasowany
w ścianę ekran.
-
Chyba… Chyba tak, Panie – usłyszał po chwili odpowiedź.
- I
jesteś na to gotowy?
-
Wydaje mi się, że tak, Panie - odparł chłopak i wyprostował kilka zagięć na
plastrach w cielesnym kolorze, przyklejonych do dłoni. Twarz miał napiętą, jego
nogi ciągle zmieniały swoje położenie, a palce wciąż odgarniały z czoła jakiś
zbłąkany, powywijany kosmyk, który i tak tam uparcie wracał. Nie wyglądał na
gotowego.
*
Eli
Pani Cami
zjawiła się dokładnie dwadzieścia siedem minut po tym, jak mój Pan zakończył z
nią rozmowę. Nie mogłem skupić się na programie telewizyjnym, który włączył,
więc śledziłem ruch wskazówek wiszącego wysoko nad wejściem zegara, co w dziwny
sposób koiło moje nerwy. A przynajmniej do momentu, w którym wpadła do środka,
z rozwianymi włosami, torbą w ręku i szerokim uśmiechem na ustach, który
pojawił się, jak tylko zobaczyła brata. On też się uśmiechnął i może sam nie
był tego świadom, ale podczas powitania, do jego spojrzenia wkradło się swojego
rodzaju ciepło. Patrząc na tą scenę, trochę żałowałem, że sam nigdy nie miałem
rodzeństwa.
- Eli!
– usłyszałem nagle swoje imię, zamrugałem szybko i opuściwszy nogi na podłogę,
podniosłem się mechanicznie ze skórzanego fotela. Skupiłem wzrok na zbliżającej
się do mnie kobiecej sylwetce. Głos ugrzązł mi w gardle, kiedy nagle wyciągnęła
ręce, objęła mnie i przyciągnęła do siebie w przyjaznym uścisku. Zesztywniałem,
rozpostarłem niezręcznie ramiona, nie wiedząc, co mam z nimi zrobić i
wytrzeszczonymi oczami wgapiłem się półprzytomnie w Pana, który właśnie
skończył zakładać buty i stał wsparty plecami o framugę drzwi. Kiedy już się
ode mnie odsunęła , zauważyła mój zszokowano-zakłopotany wyraz twarzy i jej
spojrzenie przybrało przepraszający wyraz.
-
Wybacz, trochę mnie poniosło – odsunęła się. Pan zabrał jej torbę i zaczął w
niej grzebać.
- Coś
się stało, że jesteś tak szczęśliwa? Rzucił cię Emmet? Albo ty go rzuciłaś? –
zapytał.
- Po
pierwsze, ma na imię Ethan, po drugie, nie, a po trzecie, czemu miałabym być
szczęśliwa, gdybyśmy się rozstali?
- Bo to
głąb.
- To
mój chłopak.
- Co
nie wyklucza, że może być głąbem.
Cami
wywróciła oczami i opadła na kanapę, układając się w takiej samej pozycji, w
jakiej jeszcze przed chwilą siedział Pan.
- Za
półtorej godziny mam z nim kolację, więc streszczaj się, braciszku. Po co ci
kiecka?
- Też
mam mało czasu, więc powiem tylko tyle, że bawimy się z Elim w małe
przebieranki i potrzebuję cię i twoich przewspaniałych umiejętności
charakteryzacji, żebyś zrobiła go na bóstwo w ciągu godziny, a ja teraz lecę,
bo mam jeszcze coś ważnego do załatwienia. – W trakcie mówienia założył czarny
płaszcz i szalik, po czym wyszedł, i tyle go widzieliśmy.
Jego
siostra siedziała w milczeniu pełnym osłupienia, z otwartymi ustami, a ja
stałem, miętoląc palcami rąbek swetra, z coraz gorszymi przeczuciami wobec
dzisiejszego dnia.
***
Wypuszczając
głośno powietrze z ust, stanąłem przed wysokim lustrem i z lekką
niecierpliwością zmieszaną z niepokojem, wpatrzyłem się w swoje odbicie. A
raczej coś, co kiedyś mogłem nazwać swoim odbiciem, bo teraz stała przede mną
zupełnie inna osoba; dziewczyna o ciemnoblond lokach, sięgających obojczyków, z
grzywką zasłaniającą czoło, czerwonawym błyskiem pomadki na ustach i pasującym
do nich kolorem obcisłej, ciemnoczerwonej koszulki z wysokim dekoltem, na
której utworzyły się dwie małe, krągłe wypukłości. Czarna spódnica z lejącego
się materiału sięgała mi do kolan, a entuzjastyczne komentarze Cami o tym,
jakie mam szczupłe nogi, sprawiły, że naprawdę zaczynałem je takimi widzieć.
Pończochy, które jednak się na coś przydały, kończyły się gdzieś w połowie uda.
Włożyłem stopy w buty na trzycentymetrowym obcasie. Czułem się w tym wydaniu co
najmniej dziwnie, ale cieszyłem się, że mam już za sobą proces zakładania tego
wszystkiego, bo to oznaczało koniec podejrzliwych pytań Cami o to, co
zamierzamy zrobić z Panem, jej wahań co do tego czy powinna to robić i moich
ciągłych zapewnień o tym, że tak, wyraziłem na to zgodę i tak, naprawdę tego
chcę. Oczywiście mimo jej nalegań, nic nie powiedziałem na temat prawdziwego
celu, domyślając się, że skoro Pan też tego nie zrobił, to ode mnie oczekuje
tego samego.
Czekaliśmy
w kuchni na jego powrót. Zakręcając długi kosmyk brązowych włosów na palec, opowiadała
mi o swoim chłopaku, narzekając na brata i jego niechęć w stosunku do jej ukochanego,
podczas gdy ja obracałem bezmyślnie drugą połowę kanapki, którą mi zrobiła,
wyrażając nadzieję na to, że może jeszcze urosnę, w co ja wątpiłem. To
prawdopodobnie jedna z najlepszych kanapek, jakie dotychczas jadłem, ale mój
żołądek związał się w słup i odmówił przyjęcia jej reszty. Czułem narastający
stres, który tylko się zwiększył, gdy usłyszeliśmy dźwięk zamykanych drzwi.
Potem szybkie kroki, a na końcu Pan, który wkroczył do kuchni i stanął jak
wryty tuż po przekroczeniu progu.
- No
nareszcie! – zawołała Cami i zerwała się ze stołka. – W samą porę, muszę już
uciekać. A ty Loren… - zwróciła się do przybysza, oskarżycielsko wymierzając w
jego stronę wskazujący palec. – Nie mam już czasu, aby wypytać cię o to, co
planujesz, ale mam nadzieję, że nie wymyśliłeś niczego głupiego i nie
wmieszałeś Eli’ego w swoje brudne interesy. – ostatnie dwa słowa prawie wywarczała,
na sekundę zmieniając się w groźne zwierzę, po czym uśmiechnęła się czarująco
na jego przytaknięcie, ucałowała policzek swojego brata i popędziła korytarzem
w stronę holu.
Znów
zostaliśmy sami. Podszedł do mnie wolnym krokiem, a ja z lekką obawą uniosłem
oczy na jego twarz, spodziewając się zobaczyć na niej zniesmaczenie. Nie
odnalazłem go jednak, a zamiast tego spotkałem się z brakiem jakiegokolwiek
wyrazu. Nagle jego ręka podniosła się i spoczęła na mojej klatce piersiowej, a
dokładniej na czymś, co miało chyba imitować kobiece piersi. Ścisnął jedną z
nich palcami, dotykał jej badawczo, a potem opuścił rękę i wydał pomruk pełen
zastanowienia.
- I
jak, Panie? – zapytałem cicho, nie mogąc dłużej wytrzymać napięcia. Podoba mu
się, czy nie?
- Wstań
– rozkazał, co natychmiast wykonałem, może nieco za szybko, bo zapomniawszy, że
pierwszy raz mam na sobie niezbyt wygodne buty na obcasach, zsunąłem się z dość
wysokiego jak na mój wzrost siedzenia i po jednym chwiejnym kroku, podczas
którego równocześnie próbowałem stanąć prosto oraz poprawić spódnicę, straciłem
równowagę i runąłem do przodu, zderzając się z twardymi mięśniami Pana. Złapał
mnie za ramiona i przytrzymał w miejscu, a mimo że szybko udało mi się odzyskać
balans, jego dłonie nadal tam pozostały, trzymając mnie blisko siebie i
uniemożliwiając odsunięcie się od bijącego od niego ciepła.
-
Przepraszam, Panie… - Zapomniałem o zasadzie nieprzepraszania.
-
Podoba mi się – stwierdził nagle. Oczy mi się zaświeciły, kiedy znów na niego
spojrzałem, aby napotkać uśmiech, czający się w kąciku jego ust.
-
Naprawdę? – spytałem z niedowierzaniem.
- Tak. Wyglądasz
młodo, naturalnie i… - zawiesił głos i odchrząknął, a po krótkiej chwili dodał:
- Musisz nauczyć się w tym chodzić, zanim dojdziemy do drzwi.
Więc
ruszyliśmy, ja stąpając ostrożnie i z rozwagą, a Pan jedną ręką obejmując moje
ramię, asekurując mnie przed ewentualnym potknięciem się o własne nogi, co w
moim przypadku niestety było możliwe. Po pięciu krokach szedłem już sam, a po
paru następnych straciłem go ze swego boku. Szedł za mną i czułem na sobie jego
spojrzenie. Czy nie mam podwiniętej spódnicy? Czy bluzka nie wystaje spod jej
paska? Czy nie idę krzywo? Takie trywialne pytania krążyły mi po głowie, kiedy
tak naprawdę powinienem się martwić o to, co teraz wydarzy się w planie Pana w
związku z Fergussonem.
Założył
mi ciemnoszary płaszcz i owinął szalik wokół szyi, po czym smagani porywistym wieczornym
wiatrem, ruszyliśmy do samochodu. Znów mnie złapał, gdy źle postawiłem stopę na
jednym stopniu, ale jakoś dotarliśmy bez mojego upadku i wsiedliśmy do ciepłego
wnętrza eleganckiego pojazdu – Pan za kierownicą, ja obok. Silnik zawarczał i ruszyliśmy.
- Stresujesz
się, Eli?
- Tak,
Panie – przyznałem szczerze, ogarnięty coraz większymi obawami.
-
Zupełnie niepotrzebnie. Wszystko mam pod kontrolą, wszystko zapięte na ostatni
guzik – zapewniał mnie. - Chyba nie wątpisz w swojego Pana? – posłał mi szybki,
pewny siebie uśmiech, zanim znów skupił się na drodze.
- Nie,
Panie, oczywiście, że nie – zaprzeczyłem szybko.
- Jeśli
dobrze wykonasz wszystkie moje polecenia, wszystko przebiegnie szybko i
bezboleśnie – oznajmił optymistycznie, na co ja przełknąłem jakąś zbierającą
się w gardle gulę, bo nagle poczułem się jak pacjent na fotelu w gabinecie
dentystycznym. I wtedy, przeganiając formujący się już obraz strasznego pana w
sterylnym fartuchu z dziwnym narzędziem w ręku, zaczął tłumaczyć mi cały swój misterny
plan, a skończył dopiero kiedy znaleźliśmy się przed odpowiednim miejscem.
Czerwony
neonowy napis migał ostrzegawczo, mieszając się z ciepłym blaskiem stojącej
nieopodal latarni. Kilka roześmianych osób weszło do środka klubu. Dłonie
zaczynały mi się pocić, a ciasna bluzka niemal pozbawiała tchu.
- Eli.
– Odwróciłem głowę w stronę ust, wypowiadających moje imię w tak łagodny
sposób. – Wszystko się uda. Ufasz mi?
Pokiwałem
głową, choć sam nie byłem tego do końca pewien. Pan poruszył się na siedzeniu,
sięgnął do schowka i wyciągnął z niego małe, czarne pudełeczko. Otworzył je i
ze środka uniósł w palcach złoty łańcuszek, z którego zwisała okrągła,
otwierana zawieszka, ozdobiona szmaragdem i otoczona filigranowymi wzorami. Na
pierwszy rzut oka nie można było dostrzec cienkiego, czarnego kabelka,
umiejętnie wplecionego w oczka naszyjnika.
- W
środku jest podsłuch – wytłumaczył. – Wszystko słyszę i nagrywam, więc jeśli
będzie się coś działo, wkroczę do akcji. Chociaż wolę, żeby wszystko poszło po
mojej myśli, bo nie chciałbym wykorzystywać planu B.
Nie
pytałem co to za plan. Za poleceniem Pana, zdjąłem szalik, zebrałem palcami
włosy, odsłaniając kark, a on zapiął na nim naszyjnik, po czym wsunął go pod
moją bluzkę. Zimny szmaragd spoczął gdzieś poniżej obojczyków.
- Panie… Nie wiem, czy dam radę –
wyznałem szeptem, usiłując rozluźnić boleśnie napięte mięśnie, pozostające w
takim stanie chyba od rana. Mimo chęci niesprawienia mu zawodu, do moich ust
napływał potok słów, składających się na błagania, żeby jednak zmienił zdanie i
żebyśmy wrócili do domu. – Co jeśli zrobię coś nie tak i… - Poczułem jego
palce, przesuwające się powoli po mojej szyi, a po chwili jego gorący oddech,
tuż pod moim uchem, do którego zaraz dołączył jego głos, a krew szybciej
popłynęła moimi żyłami:
- Jeśli
dobrze wykonasz zadanie, pomyślę nad jakąś nagrodą – mruknął, a gdy nasze oczy
znów się spotkały, ujrzałem w nich znajomą, niebezpieczną i jednocześnie
dziwnie nęcącą iskrę. Serce tłukło mi się w piersi, napędzane świadomością tego
co za chwilę mam zrobić i tego, jak blisko mnie są usta Pana. Bliskość jednak
szybko została przerwana, kiedy znów wyciągnął coś ze schowka i rzucił to na
moje kolana, a potem przycisnął plecy do swojego fotela. Podniosłem rękawiczki,
kremowe i ze skóry tak aksamitnej i cienkiej, że wydawało się, że może się
przerwać w każdej chwili.
- Załóż
je i w towarzystwie Fergussona pod żadnym pozorem nie ściągaj.
Wsunąłem
je więc na dłonie i stwierdziłem, że są tak dopasowane, że ledwie je na nich
widać i możliwe, że po kilku minutach nawet przestanę je na sobie czuć.
Chciałbym też przestać czuć zdenerwowanie i przerażenie, ale to już nie było
takie łatwe.
Na
chwilę moją uwagę odwróciła dłoń Pana, którą niespodziewanie ulokował na moim
udzie i lekko je ścisnął.
- Będę
ciągle za tobą, Eli – mówił i ze ściągniętymi brwiami przypatrywał się swojej
ręce wędrującej w górę i tym samym podnoszącej rąbek spódnicy. – Fergusson
dzisiaj zginie, wszystko przebiegnie według planu, a potem wrócimy i… -
przerwał, gdy jego palce zetknęły się z linią pończoch. Przebiegł po niej
palcami, przeszedł wyżej i wsunął pod nią kciuk. Nakreślił nim powolne kółko na
mojej skórze, a w obrębie niewidzialnego śladu, który pozostawiał, zaczynałem
czuć delikatne mrowienie. Wszystko skończyło się tak szybko, jak się zaczęło, Pan
zdjął rękę, wlepił czujny wzrok w wejście do klubu i rzekł:
-
Idziemy.
*
Loren
Obserwował.
Siedział w kącie, w najbardziej oddalonym od baru miejscu, spowitym ciemnością,
ale nadal umożliwiającym dobry widok w tamtą stronę i obserwował, zastanawiając
się, kiedy z jego dłoni zejdzie uczucie gładkiej skóry jego niewolnika. Był trochę
podirytowany i chyba udzieliło mu się jego zdenerwowanie. Od pięciu lat nie
czuł zdenerwowania podczas zlecenia. Przyjmował to z lekką dozą ekscytacji.
Wyprostował
się gwałtownie, zobaczywszy Fergussona, dosiadającego się do uroczej blondynki,
siedzącej z gracją z drinkiem w ręce i nadgryzającą oliwkę nabitą na
wykałaczkę. Pół godziny temu Loren zdjął z niego trochę strachu, napełniając jego
miejsce trzema, może czterema kieliszkami martini, które, biorąc pod uwagę jego
kwaśną minę, chyba nie przypadło mu do gustu; no, może oprócz znajdujących się
w nim oliwek. Zdecydowanie wyróżniał się – w pozytywny sposób - spośród
żeńskiej części klienteli tego miejsca, przez co kilka męskich spojrzeń
skierowało się już w jego stronę. Ale co najważniejsze, wyglądał na bardziej
zrelaksowanego i zabójca zastanawiał się, czy sam nie wpadłby w pułapkę, gdyby
sytuacja była odwrotna.
Najważniejsze
jednak było to, że Fergusson w nią wpadł. Ryba złapała przynętę i po chwili
wychodziła już z nią oraz z ochroniarzem w stronę czarnego mercedesa. Loren
również się podniósł i niczym wiedziony niewidzialną żyłką, podążył za celem.
Nie spieszył się; kroczył wolno i opuścił zatęchły od papierosowego dymu lokal,
akurat w momencie, w którym mercedes odjechał. Idealnie na czas zasiadł za
kierownicą i podążył za nimi w bezpiecznej odległości. Nie mógł stracić ich z
oczu, na wypadek, gdyby pojechali do innego miejsca niż dom Fergussona, ale też
nie pozwalając ochroniarzowi zauważyć, że ktoś ich śledzi.
Założył
słuchawkę i zmarszczył brwi, słysząc pijacki bełkot tego durnia. Zaskoczyło go
lekkie uczucie ulgi, po tym jak spodziewał się, że usłyszy jakieś odgłosy
dobierania się do jego niewolnika. Dopuszczał taką możliwość, dlatego też kazał
mu w miarę możliwości odtrącać zaloty starca, który mógłby przeżyć mały szok,
odkrywając, co ta piękna panna ma pod spódnicą, ale wyglądało na to, że na
razie nie będzie musiał się tym martwić. Z tego co słyszał, wywnioskował, że
Fergusson prowadzi rozmowę przez telefon i miał szczerą nadzieję, że tak będzie
do końca drogi.
Trwało
to dobre dwadzieścia minut, zanim mercedes zatrzymał się przed bramą
nowoczesnego domu na przedmieściach, składającego się głównie z surowych,
białych prostokątów. Nie podobały mu się takie proste budynki bez duszy.
Zaparkował dwa domy dalej, z dala
od latarni. Założył czarne rękawiczki, do kieszeni płaszcza schował aparat, pistolet
z tłumikiem i załadowanym magazynkiem włożył do kabury, a ją zaś jak zwykle przymocował
do paska. Sprawdził wszystko dwa razy, po czym wysunął się cicho z auta i żeby nie
rozproszyć tej przejmującej ciszy, tylko przymknął drzwi, nie zamykając ich do
końca. Zważywszy na to, jak bogata była ta okolica, nie musiał się martwić o
to, że ktoś je ukradnie.
Spokojnym
krokiem powędrował w stronę automatycznej bramy, którą obserwował już
wczorajszej nocy i przecisnął się na drugą stronę, akurat przed tym, jak dwie
sekundy później się zamknęła. Nikogo nie było już na zewnątrz. Podszedł do
drzwi, a po odczekaniu minuty nacisnął na dzwonek i wyciągnął pistolet. Gdy się
otworzyły, odsłaniając zmarszczoną twarz ochroniarza, wycelował w nią i
pociągnął za spust. Nie pozwolił mu upaść, przy czym jego cielsko mogłoby
narobić hałasu; złapał za marynarkę i powoli opuścił go na podłogę. Wytarł buty
o wycieraczkę, po czym wszedł do środka, cicho zamykając za sobą drzwi. Oparł
się o nie i czekał. Drugi ochroniarz wyszedł zza rogu minutę później, pewnie
też przywołany dzwonkiem o tej późnej porze, ale nie zdążył zarejestrować
widoku odzianego w czerń mężczyzny z bronią i kilkoma kropelkami krwi na czole.
Podzielił los kolegi.
Loren
złapał się na ocenianiu kształtu plamy krwi, jaka zaczęła wyciekać spod jego głowy,
kiedy do jego uszu dobiegł odgłos rozbijanego szkła. Podążył w tamtym kierunku,
jak się okazało, do salonu i zastał widok, który niezbyt go zadowolił. Eli stał
przyparty do ściany, usiłując odepchnąć i wyrwać głowę z uścisku Fergussona,
którego usta zdawały się próbować pożreć jego ramię, wystające spod
nadszarpanej bluzki, a ogromna ręka ściskała jego pośladek. U ich stóp leżał rozbity
wazon, a z ust chłopaka wychodziło zduszone „Nie”. Jego rozszerzone ze strachu
źrenice powędrowały w stronę Lorena. Mężczyzna ujrzał w nich jednocześnie ulgę
i nieme błaganie, a wtedy zdał sobie sprawę, że z całej siły ściska w dłoni chwyt
pistoletu. Przełożył go do drugiej ręki.
- Panie
Fergusson! – zawołał, idąc w ich kierunku. Zwyrodnialec oderwał się od ramienia
własności zabójcy i z przygłupim „hę?” na ustach odwrócił się w stronę pięści,
z którą jego twarz przeżyła właśnie spotkanie pierwszego stopnia. Przeklął
głośno, łapiąc się za nos i zatoczył się w bok. Gdyby nie piedestał, na którym
wcześniej stał wazon, runąłby na ziemię. Niewolnik odsunął się w drugą stronę i
z klatką piersiową, unoszącą się w szaleńczym tempie, osunął się po ścianie w
dół.
- Kim
ty kurwa jesteś i co robisz w moim domu?! – zagrzmiał Fergusson, próbując
zatamować nagły strumień krwi, płynącej z nosa i spozierając na intruza spode
łba, z furią w małych, głęboko osadzonych oczach.
- Pańscy
ochroniarze są niedysponowani, więc przyszedłem aplikować na stanowisko –
odparł gorzko Loren, przysunął duży fotel i usiadł na nim, naprzeciwko celu. Założył
nogę na nogę, a broń powróciła na swoje miejsce w prawej dłoni. – Nie radzę –
uprzedził, celując w niego, kiedy rozglądał się gorączkowo, nieco oszołomionym,
ale nadal rozeźlonym wzrokiem, w poszukiwaniu drogi ucieczki.
-
Kurwa… - wycedził Fergusson, kiedy już zdał sobie sprawę z tego, że jest na
straconej pozycji, bez nikogo, kto mógłby mu pomóc i przyłapany w jednoznacznej
sytuacji, która zdecydowanie kwalifikowała się pod usiłowanie gwałtu. Pokręcił
głową i usiłując zachować pozory, roześmiał się, rozkładając ręce.– Czego
chcesz? Pieniędzy? Mam ich dużo, podam ci kod do sejfu…
- To
nie będzie konieczne – przerwał mu zabójca.
- Chwila… - tamten zmrużył oczy, widocznie
rozpoznając wczorajszego towarzysza kieliszka z baru. – Czy to nie ty wczoraj…
- Przejdźmy do rzeczy – wtrącił Loren. Jakoś
nie uśmiechało mu się patrzeć na twarz Fergussona i jego złamany nos dłużej niż
było to konieczne. Tamten zaklął pod nosem, ale słuchał. – Przypominasz sobie
nazwisko Dawson?
-
Dawson? A powinienem sobie przypominać?
- Emily
Dawson, piętnaście lat. Brązowe włosy, niebieskie oczy. Szkoła w Caldwell,
której remont był dofinansowany z twojej kieszeni trzy lata temu – streścił
obojętnym tonem. Wyciągnął z kieszeni stare zdjęcie dziewczyny i rzucił mu pod
nogi.
-
Myślisz, że pamiętam jakąś pieprzoną siksę sprzed trzech lat?
-
Myślę, że utrata kilku zębów odświeży ci pamięć. – Zaczął się podnosić.
-
Kurwa, dobra! – wrzasnął, cofając się. - Może i pamiętam jakąś tam Emily. No i?
- Jej
brat zapłacił mi dużo pieniędzy za to, żeby cię ukarać. Nie sprecyzował jednak
w jaki sposób, zostawiając mi wolną rękę, a wyjątkowo mi się nie podobasz, więc
mam już w głowie kilka pomysłów na to, żebyś umierał bardzo powoli i bardzo
boleśnie – tłumaczył spokojnym, monotonnym tonem, jakby mówił o prognozie
pogody. - Ale wystarczy, że przyznasz się do tego, co jej zrobiłeś i wyrazisz
skruchę, ładnie przeprosisz, a może cię oszczędzę i skończysz tylko z kilkoma
siniakami – zaproponował. - Co ty na to?
- Chyba
sobie ze mnie żartujesz? – roześmiał się Fergusson po chwili ciszy. Westchnął i
wolnym, koślawym krokiem podszedł do małego stoliczka stojącego nieopodal, z
podążającą za nim lufą pistoletu. – Napijesz się? – nalał sobie burbonu i
uniósł szklankę w stronę Lorena.
-
Podziękuję – odparł uprzejmie.
- Emily
Dawson, tak? – Podniósł zdjęcie i przyjrzał się widniejącej na nim
uśmiechniętej twarzy.
-
Zgadza się. Emily Dawson.
- Siostra
Ryana Dawsona?
-
Dokładnie.
-
Pamiętam go. – Pochłonął kilka dużych łyków. Zabójca czekał cierpliwie.
Niewolnik patrzył na niego i chciał się podczołgać w jego stronę, ale właściciel
gestem nakazał mu zostać w miejscu. - Pieprzony skurwiel nie dawał kiedyś
spokoju mi i moim prawnikom. Chodziło o tą jego siostrę, Emily, mała dziwka…
-
Dziwka? Popełniła przez ciebie samobójstwo, po tym jak ją molestowałeś… A może
zgwałciłeś?
- Ja? Zgwałcić?
Molestować? – zdziwił się Fergusson i zaprzeczył: – W życiu. – Jego twarz
wykrzywił gniew. – Czy ty wiesz w ogóle kim jestem? Wiesz ilu ludziom pomogłem?
Oskarżasz niewinnego, dobrego człowieka! Do niczego się nie przyznam, bo nie
mam do czego, więc radzę ci wypierdalać z mojej posesji, zanim...
- Zanim
co? – uśmiechnął się szyderczo Loren. – Zadzwonisz na policję? Śmiało. Myślę,
że ta dziewczyna – wskazał głową na wystraszonego niewolnika. Fergusson
skierował na niego wzrok. – chętnie złoży doniesienie o gwałt. Kiedy tu wszedłem,
nie wyglądała na chętną i z tego, co słyszałem wyraźnie mówiła „nie”, gdy się
do niej dobierałeś. Zresztą, wszystko jest na kamerze. – Wskazał lufą kamerę w rogu
sufitu.
- Sama
wsiadła mi do auta!
Loren
westchnął przeciągle i skierował swoje spojrzenie na skulonego chłopaka,
przebranego za dziewczynę.
-
Powiedz mi – zaczął przyjaznym tonem. – Ile masz lat?
- Sie-siedemnaście
– odrzekł cicho, wysokim, napiętym głosem.
-
Chciałaś tego? Chciałaś, żeby pan Fergusson włożył ci rękę pod spódnicę?
Chciałaś, żeby cię dotykał?
- Nie. –
Pokręcił głową i pociągnął nosem. – Obiecał, że mnie podwiezie, a potem… potem…
- urwał i zaczął cicho szlochać. – Kazał mi wejść do domu i zaczął… Chciał,
żebym ściągnęła ubrania...
- Gówno
prawda! – warknął Fergusson, tracąc nad sobą panowanie. – Sama chciała mi
wskoczyć do łóżka, pieprzona gówniara! Nawet nie wiedziałem, ile ma lat!
- Ale
wiedziałeś, ile lat ma Emily. Ona też sama dobrała ci się do spodni?
-
Oczywiście, że tak! – wybuchnął, plując w powietrze śliną zmieszaną z alkoholem.
- Czyli
uprawiałeś z nią seks?
- Może?
– Rozłożył ramiona w geście rezygnacji. - Chyba coś mi się należało za
podniesienie tej podupadającej budy pełnej bachorów? – parsknął śmiechem.
Ponownie wypełnił szklankę alkoholem. – Była chętna, więc dałem jej tego, czego
chciała.
-
Załamała się po tym, co jej zrobiłeś. Nikt jej nie wierzył, zaczęła ćpać i…
- Tylko
taką udawała, wszystkie udają! – wyszczerzył się do niego. Loren miał ochotę
znów mu przyjebać. – Mówią nie, a myślą odwrotnie, głupie dziwki. Nic mi, kurwa,
nie udowodnisz… - bełkotał. – Moi prawnicy…
- Powiedz
to – nalegał zabójca. – Nie chciała tego, a ty ją wykorzystałeś.
-
Kolego… - postąpił krok w stronę zabójcy, ale stanął i zamknął na chwilę oczy,
jakby rozkoszował się jakimś dawnym wspomnieniem. – Błagała najpiękniej na
świece.
-
Rozumiem, że o to, żebyś przestał?
- Nie,
nie… Nic nie rozumiesz… - machnął ręką z irytacją. - Udawała…
- Tyle
mi chyba wystarczy – stwierdził zabójca i podniósł dłoń wraz z pistoletem. Ku
jego uciesze, wszystko przebiegło sprawnie i dość szybko.
- Nie,
chwila! – zaprotestował Fergusson, z twarzą wykrzywioną strachem. - Mówiłeś, że
oszczędzisz…
-
Żartowałem – oznajmił beztrosko Loren. – Zapłacono mi za sprzątnięcie ciebie i
zebranie dowodów na to, jakim pieprzonym pedofilem jesteś, aby cały świat się o
tym dowiedział. Wszystko już mam, więc możesz już się z nami pożegnać. Jakieś
ostatnie słowa?
-
Ostatnie słowa? – powtórzył tamten z lekkim niedowierzaniem. – A może zamiast
tego jakieś ostatnie życzenie? – Uśmiechnął się i uniósł wyczekująco brwi.
Pewnie był zbyt pijany, żeby zrozumieć to, że zaraz naprawdę zdechnie, a jego
budowana długo reputacja legnie w gruzach. Przez tyle lat czuł się bezpiecznie,
uważał się za nietykalnego, przez co teraz, jego wyniszczony używkami mózg szwankował,
nie pojmując powagi sytuacji.
- No
dobrze. – Loren odwzajemnił uśmiech, zastanawiając się, czego też zażyczy sobie
ktoś, kto miał już wszystko. – Czego chcesz?
Fergusson
rozejrzał się po pomieszczeniu, przelatując po nowoczesnych sprzętach,
kryształowych wazach i perskich dywanach. Omiótł wzrokiem bogactwo swojego
salonu, aż jego oczy zwęziły się, gdy dotarły do niewolnika.
- Chcę
dokończyć – oznajmił nagle. - Ostatnia noc też musi być upojna! – jego donośny
śmiech rozniósł się dookoła. – Daj poużywać poczciwemu Fergussonowi przed
śmiercią… Pomogłem tylu ludziom… Tylu ludziom!
Loren
wymienił spojrzenie z Elim. Patrzył na niego prosząco, z nadzieją, ale zabójca
odwrócił się do Fergussona i rzekł bez emocji:
-
Ostatnie życzenie to ostatnie życzenie. – Spojrzał na zegarek. – Ale pospiesz
się.
Fergusson
znów się zaśmiał radośnie, odłożył szklankę i ruszył do niewolnika, który nie
przestawał wgapiać się w swojego Pana wielkimi oczami. Złapał go za ramię,
podciągnął do góry i popchnął na stolik, jak szmacianą lalkę. Oparł go przodem
o blat, dociskając do niego jego tułów. Zadarł spódnice do góry i bez
zastanowienia, pospiesznie zaczął szukać palcami swojego rozporka.
Niewolnik wciąż patrzył, jakby
pytając Lorena o to, czy naprawdę tego chce, czy ma coś zrobić, wykonać jakiś
ruch, a kiedy ten siedział nieruchomo, sam zaczął nieruchomieć, poddając się
nieuchronnemu. Jego oddech zwolnił, szczęka rozluźniła się, a z oczu zaczęły
uciekać wszystkie emocje, aż pozostały puste; puste niebiesko-zielone oczy
lalki, które wciąż sztucznie wpatrzone w Pana, zaczęły zakrywać się powiekami.
Nie płakał, nie błagał; po prostu poddał się jego woli.
Loren
poczuł palącą złość. Myślał, że mu się wydawało, ale teraz zdał sobie sprawę,
że podobne uczucie towarzyszyło mu, kiedy wszedł do tego salonu i zastał to co
zastał. Z tą różnicą, że tamto było zaledwie jednym płomieniem, który szybko
ugasił dając Fergussonowi po mordzie, kiedy teraz wybuchł w nim pożar i
zaczynał trawić go od środka. Nie rozumiał tego. Przeraziło go to uczucie, bo
ostatnio miał z nim do czynienia dawno temu, kiedy…
Fergusson
w końcu rozpiął rozporek. Spodnie opadły mu do kolan, dłoń Lorena wnet podniosła
się, a z lufy wystrzelił nabój; poszybował przez dzielącą ich odległość i
zatrzymał się w czaszce starszego. Jego wzrok utknął nieruchomo gdzieś w
przestrzeni, pomiędzy oczami zaczęła spływać strużka krwi, usta pozostały
głupawo otwarte. Przechylił się lekko w tył, a potem w przód, jakby samo
powietrze nie wiedziało, w którą stronę popchnąć jego ciało. Loren podniósł się
z fotela, przestąpił dwa kroki i sam odepchnął je w tył, zanim spadając na jego
niewolnika, połamałoby jego kości. Złość zelżała, rozjuszone płomienie zaczęły
gasnąć, ale nadal się tliły. Kiedy zwłoki upadły z łomotem i bezwładna góra
legła na idealnie wypolerowanej posadzce, zajął miejsce Fergussona, stając za
niewolnikiem. Krew szumiała mu w uszach. Musiał sprawdzić, musiał…
Położył dłoń na odsłoniętym
odcinku jego pleców i przejechał palcami, odzianymi w czarny skórzany materiał,
wzdłuż linii kręgosłupa, sunąc przez wgłębienie po środku. Ciało niewolnika
nagle ożyło, jakby wybudzał się ze snu; jego skóra zadrżała, łopatki zafalowały
pod fałdami koszulki, rozpostarte palce zgięły się, a z ust wydobyło się ciche
westchnienie. Naprężył się w oczekiwaniu, kiedy dłoń Lorena zastygła.
-
Dlaczego? – spytał.
-
P-panie?
- Nie
reagowałeś tak na Fergussona. Dlaczego teraz?
Cisza. Nachylił
się nad nim i ułożył przedramiona prosto po jego bokach.
-
Dlaczego, Eli? – ponaglił go, domagając się odpowiedzi, a ta pojawiła się, jakże
oczywista i prosta, wychodząc z ust jasnowłosego zaskakująco pewnym głosem:
- Bo należę
do ciebie, Panie.
***
Spytałabym, dlaczego przerywasz w takim momencie, ale w tym opowiadaniu żaden nie jest odpowiedni, bo akcja nigdy nie zamula <3 Najchętniej czytałabym i czytała, a po zakończeniu opowiadania użyłabym młotka w celu wywołania amnezji, i czytałabym od nowa xd
OdpowiedzUsuńJestem dumna z Elisia. Nie schrzanił B) Tylko boję się teraz reakcji Lorena. Eli zbyt otwarcie pokazał, że dotyk właściciela mu się podoba. Teraz Nietykalna Dziewoja pewnie nazwie go zboczeńcem. Mam już teorię że ma jakiś fetysz z tym słowem i tylko czeka na okazję żeby tak nazwać Eliego XD
Intryguje mnie przyczyna nietykalności Lorena oraz to, że był kiedyś w jego życiu ktoś podobny do Eliego - co mnie strasznie drażni, bo nie lubię sytuacji w stylu "Oh, on wygląda jak moja ex miłość! *zakochuje się tylko dlatego, że to namiastka tamtej osoby*" i chętnie przyłożyłabym Lorenowi czymś tępym, żeby nie krzywdził Eliego cieniem uczuć żywionych do kogoś, kogo niewolnik mu przypomina. No, jeśli Loren w ogóle coś tam czuje.
FRAGMENT Z ROZMOWĄ O POŃCZOCHACH TO ŻYCIE
I to zażenowanie Eliego... Uwielbiam te zabawne momenty. W sumie wszystko uwielbiam. Droga Autorko, jeśli wydasz kiedyś papierową wersję, to otrzyma ona honorowe miejsce na mojej półce.
Pozdrawiam serdecznie i życzę weny!
Widzę, że nie tylko ja nie śpię po nocach :D
Usuń"..cieniem uczuć żywionych do kogoś, kogo niewolnik mu przypomina" - pięknie to ujęłaś. Jeśli chodzi o nietykalność Nietykalnej Dziewoi i osobę z jego przeszłości, to myślę, że następne rozdziały trochę rozjaśnią sytuację :)
Wątpie, że ktoś by to kiedykolwiek wydał, ale... Jezu, jak mi miło... Zarumienię się, jak Eli, kiedy Loren nazywa go zboczeńcem. (Może rzeczywiście ma jakiś fetysz... kto go tam wie)
Również pozdrawiam i dziękuję! :3
Super rozdział. Mam nadzieję, że kolejny pojawi się dosyć szybko. Ach, mam taki niedosyt. Ciekawy jestem, czy coś się wydarzy między Elim, a Lorenem. Mam nadzieję, że tak. W ogóle rozwalił mnie fragment o pończochach. Super, mówię Ci, tak dalej. O, a przy okazji udanego Sylwestra życzę; oczywiście bez weny też się nie obejdzie. Ona jest bardzo ważna. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńKolejny rozdział napewno w styczniu, ale kiedy dokładnie sama nie wiem i nie wiem, ile ich ogólnie wtedy będzie. Ten miesiąc będę mieć cały zawalony nauką, więc ile teraz zdołam napisać do końca wolnego, tyle dodam w nadchodzącym miesiącu :D
UsuńWena najważniejsza! Dziękuję i nawzajem :)
wow
OdpowiedzUsuńja cię kręce
co za emocje
dobrze że wszystko dobrze się skonczyło
i czas na nagrode <33
ta nagroda bedzie bardo ciekawe
wiadomo jakiej nagrody chce Eli
Ale czy Loren mu ją da
ahh ta ciekawość
to kiedy ta nagroda byle jak najszybciej <3333333333333
zycze weny
Co to będzie za nagroda... huhuhu :>
UsuńDziękuję :)
"- Nie reagowałeś tak na Fergussona. Dlaczego teraz?"
OdpowiedzUsuńMusisz pytać, bo Fergusson wcale nie wygląda przy Tobie jak przerdzewiały rzęch przy lamborghini, Loren. Wcale.
Loren taki skromniutki ^^
UsuńAle w sumie dobre porównanie
Loren taki skromniacha a w myślach ha jestem najlepszy
Usuńciągle mysle jaka to nagroda
Kiedy tak mozna się spodziewac nowego rozdziału ? >3
OdpowiedzUsuńPostaram się dodać dziś albo jutro wieczorem :)
UsuńHejka,
OdpowiedzUsuńfantastycznie, ta rozmowa o ponczochach była boska... akcja dobrze przeprowadzona ale jak teraz Loren zareaguje na to wyznanie?
weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza