poniedziałek, 18 grudnia 2017

Rozdział XI - Wspólnik


Eli

                - Braiden Fergusson – odezwał się Pan, jakby z lekką niechęcią przeciskając te słowa przez usta, w momencie, w którym ujrzałem przed sobą zdjęcie posiadacza owego imienia. Niewątpliwie otyły człowiek o przynajmniej dwóch podbródkach patrzył w obiektyw, w uśmiechu odsłaniając rząd idealnie, wręcz nienaturalnie prostych, ale nieco pożółkłych zębów. Z postępującą łysiną, spod której wyzierała świecąca się skóra, ubrany w elegancki garnitur, podawał dłoń jakiemuś innemu mężczyźnie, którego twarz była na fotografii przycięta, choć teraz pewnie i tak nie miał najmniejszego znaczenia. Z jakiegoś powodu do moich wspomnień na krótki moment wrócił nieproszenie obraz sprzed lat – mój ojciec – a raczej ojciec dawnego mnie -  tradycyjnie siedzący w fotelu przed telewizorem z butelką piwa w ręce, ciskający obelgami w stronę tych wszystkich polityków, czy innych ważnych osobistości, których twarze pojawiały się na ekranie w wiadomościach, codziennie o tej samej ustalonej godzinie. Ten Fergusson ze swoją facjatą idealnie wpasowywał się w grono takich osób – mógłby być jakimś politykiem lub poważanym przedsiębiorcą o dużych wpływach. Nie wiedziałem tego dlatego, że znałem się na takich sprawach, ale dlatego, że znałem ten typ, w którego ślepiach czaiło się coś niepokojącego i którego można było określić trzema prostymi słowami: gruby, bogaty i zboczony. Właśnie tacy byli sporadycznymi gośćmi w domu mojego poprzedniego pana, przeważnie szukający niewolników, zwykle określanych przez nich jako „towar zdatny do użytku”, a Fergusson  właśnie wyglądał jak jeden z nich, o zbyt zgniłym wnętrzu, aby móc je zasłonić uśmiechem.
Nie lubiłem kiedy przychodzili, bo po ich wizycie pan zawsze wściekał się, narzekając na tych „starych zwyrolów, którzy nie mogą poczekać do aukcji, tylko zawracają mu głowę”. „Czemu ma mnie to obchodzić, że tak maltretują niewolników, a potem potrzebują ciągle nowych?” pytał za każdym razem, a potem wyżywał się na nas. Oczywiście zawsze taki „klient” odchodził z nowym „towarem”. Ustawialiśmy się w rządku z opuszczonymi głowami, a on oblekał nasze półnagie ciała klejącą pajęczyną swojego obrzydliwego spojrzenia i wybierał, nawet nie pytając o cenę. Moje serce zatrzymywało się w chwili, gdy padało na mnie, ale kontynuowało swoją pracę, kiedy pan mówił, że musi się zadowolić kimś innym, bo ja jeszcze nie jestem na sprzedaż. To była jedna z niewielu rzeczy, za które byłem mu wdzięczny.

                Poprawiłem się na wygodnym krześle przy biurku naprzeciwko Pana, wykonanego z niezwykłą starannością z ciemnego drewna. Siedział po jego drugiej stronie i najwyraźniej czekał aż coś powiem lub oderwę wzrok od wydrukowanego kawałka papieru, co też zrobiłem, unosząc spojrzenie ku jego twarzy. Tak jak sądziłem, przyglądał mi się, a ja po raz kolejny uznałem, że to dziwne, kiedy ktoś patrzy na ciebie z niczym więcej niż zaciekawieniem, bez żadnych zboczonych intencji, jak tamci wszyscy „kupcy”.

                Zupełnie nieświadomie wgapiłem się w jego usta, które skrywały jego język, który z kolei jeszcze kilka godzin temu okrążał mój palec. Wydawało mi się, że widzę w kąciku jego ust swoją krew, ale po paru sekundach zdałem sobie sprawę, że to tylko moja wyobraźnia. Odnosiłem wrażenie, że wcześniejsze wydarzenia to też jej wytwory, ale powoli zdawałem sobie sprawę, że tak nie jest, że to, co się stało to rzeczywistość i jest szansa na to, że Pan jednak się mną nie brzydzi, co dawało mi nadzieję na to, że moja egzystencja się nie zakończy, przynajmniej w najbliższych dniach. Wydawało się to nierealne, a poza tym wcale nie potwierdził tego swoimi słowami, ale jego wzrok… W jego wzroku, którym obdarzył mnie w chwili, gdy moja krew znikała za sprawą jego języka, było coś, co kazało mi w to wierzyć. I wierzyłem, a raczej próbowałem się z tą myślą oswoić, co jednak samo w sobie było dość trudne.

Usta, na które patrzyłem, zaczęły układać się w słowa, tworzące moje najmniej ulubione pytanie:

                - Czy mogę wiedzieć, o czym myśli mój niewolnik?

                O tym, że Fergusson raczej nie wygląda przyjemnie i co za tym idzie wolałbym go nie spotkać, o tym, że może trochę lubię, choć nie powinienem, sposób, w jaki patrzy na mnie Pan, czy o moim palcu w jego ustach? To ostatnie raczej definitywnie odpadało, drugie mógłby uznać za głupie, ale pierwsza opcja wydawała się całkiem bezpieczna.

                - O tym Panie, że w Fergussonie jest coś… - urwałem, szukając odpowiedniego słowa na twarzy na kartce. – Nieprzyjemnego? – zakończyłem pytająco. Czy Pan uzna to za odpowiednie? Co jeśli stwierdzi, że pozwalam sobie na zbyt wiele, mówiąc tak o innej osobie, kiedy ja sam nie jestem lepszy? Nadal miałem trudności z odpowiadaniem na te otwarte pytania Pana, przez co czasami nachodziła mnie przemożna ochota na ukrycie się przed nimi, teraz na przykład poprzez zsunięcie się po krześle w dół, pod biurko i zatonięcie w kłębiącej się tam ciemności, która pochłonęłaby mnie wraz ze wszystkimi towarzyszącymi  wątpliwościami. Wizja była tak kusząca, że już miałem to zrobić, gdy przed tym błędem zatrzymał mnie głos Pana:

                - Hmm… – mruknął, przesuwając paznokciami po swoim policzku. Patrzył na zdjęcie. – Masz dobrą intuicję. – Podniósł mały stos kartek i zaczął je po kolei, równiutko układać wokół twarzy Fergussona.

                - Dziękuję, Panie – odparłem z wdzięcznością, ale chyba już tego nie słyszał, bo podjął od razu:

                - Braiden Fergusson, 59 lat, żona – Alicia Fergusson – zmarła dwa lata temu. Urodził się w bogatej rodzinie, która przed laty założyła firmę Fergusson Inc. Odziedziczył ją w wieku 22 lat. Już wtedy był znanym bywalcem lokalów dla hazardzistów, więc nikogo nie zdziwiło, że firma splajtowała jakiś czas później. Postawił ją na nogi dopiero po ośmiu latach, kiedy stracił już większość odziedziczonego po zmarłych rodzicach majątku. Teraz firma, funkcjonująca już pod nazwą Fergusson & Collins Inc., przeżywa od dłuższego czasu swój finansowy renesans, a sam Fergusson, znany jako jeden z bogatszych ludzi Nowego Jorku, angażujący się ostatnimi czasy w politykę, częsty bywalec salonów, pływa w pieniądzach i zyskuje coraz więcej rozgłosu, głównie przez różne akcje charytatywne, w których aktywnie uczestniczy. Oczywiście regularnie chwali się tym w mediach, skutecznie ocieplając swój wizerunek. – Stuknął palcem w ostatnie zdjęcie, na którym rzeczywiście Fergusson obejmował jakąś nieśmiało uśmiechającą się dziewczynkę z dwoma przeźroczystymi, cienkimi rurkami wychodzącymi z nosa i małymi palcami kurczowo trzymającymi stojak z kroplówką. Znajdowali się w niemal pustym pokoju, białym i nieskazitelnym, co czyniło je w moich oczach odstręczającym, a przywodziło na myśl surowy wystrój szpitalny.

                Nie skupiałem się jednak na zdjęciu, gdyż w moim umyśle już formowały się obrazy Pana, zbierającego wszystkie te informacje, niczym detektyw rozpracowujący sprawę, w celu dojścia do tego, kim jest Braiden Fergusson, kto zabił, kto oszukał, kto zawinił. Może to głupie, ale wyobraziłem go sobie w beżowym trenczu, z okularami na nosie i kapeluszem na głowie, charakterystycznym dla tych wszystkich bohaterów filmów noir. Na rękach miał czarne, skórzane rękawiczki a w ustach papierosa, z którego unosił się dym. Wypaliłem, zanim zdołałem się powstrzymać:

                - Panie… Czy mógłbym zadać pytanie?

                Na jego twarzy zrodziło się zainteresowanie i jednoczesne zdziwienie, wynikające zapewne z tego, że rzadko o coś pytam, nie powinienem tego robić i w ogóle to był zły pomysł. Powinienem siedzieć cicho i słuchać co Pan ma mi do powiedzenia. Przeklęta ciekawość!

                - A czy właśnie tego teraz nie zrobiłeś? – usłyszałem w odpowiedzi. – Zaangażowałem cię w tą sprawę, więc możesz śmiało pytać, o co tylko chcesz. - Dzięki tym słowom uszło ze mnie trochę napięcia wraz z powietrzem, które wstrzymałem, zdając sobie z tego sprawę dopiero w momencie, gdy opuszczało moje usta. Pan – jak zwykle w chwilach mojego największego stresu – wyglądał na szczerze rozbawionego.

                - Czy… Czy długo zbierałeś te informacje, Panie?

Nie dałem rady nawet ukryć podekscytowania w głosie. Czy fakt, że ktoś dzieli się ze mną czymś innym niż szczegóły kary, jaką zamierza mi dać i to, że czuję jakbyśmy razem mieli przeprowadzić jakieś detektywistyczne śledztwo, musi wywoływać takie emocje? Emocje nie są dobre. Sprawiają, że człowiek podejmuje lekkomyślne decyzje, a lekkomyślne decyzje w większości przypadkach nie prowadzą do niczego dobrego.

Pan przechylił głowę w bok, łokieć oparł o biurko, a brodę ułożył na dłoni, wpatrując się we mnie tym wzrokiem, który zdawał się wchodzić w głąb moich oczu, stamtąd przechodzić do mózgu i z samego źródła ich powstawania odczytywać kłęby moich myśli. Jak zwykle w takich momentach, bezwłasnowolnie zacząłem myśleć o najmniej odpowiednich rzeczach, tych które najbardziej chciałbym ukryć.

- To znaczy… Tak tylko pytam, bo… - zacząłem niepotrzebnie bełkotać. – Panie, bo zastanawiam się, jak się tego dowiedziałeś i… Przepraszam, Panie – na tym zakończyłem, zwieszając ze zrezygnowaniem ramiona i żałując, że w ogóle się odzywałem.

Postanowiłem, że najlepszym wyjściem będzie teraz zapomnienie, modlenie się o niedostanie kary za zadawanie takich pytań o coś co nie było moją sprawą lub kontemplowanie drzewiastych wzorów na powierzchni biurka. Albo wszystko na raz. Ale zanim zrealizowałem postanowienie, popatrzyłem jeszcze na Pana i zauważyłem jego uśmieszek – najpierw uniósł się prawy kącik, a za chwilę dołączyła do niego reszta ust, a spomiędzy wyszło tylko jedno słowo:

- Wikipedia.

- Wikipedia, Panie? – powtórzyłem z namysłem.

- Tak, Eli. Wikipedia – Złapał za stojący obok laptop, wystukał coś na klawiszach i odwrócił ekran w moją stronę. Nachyliłem się nad nim i mrużąc oczy pod wpływem jasnego światła, które uderzyło w moje źrenice, przeczytałem kilka linijek tekstu, zawierającego dokładnie to samo, co przed chwilą powiedział mi Pan, tylko w trochę obszerniejszej wersji. Obok widniało zdjęcie, inne, ale przedstawiające tą samą osobę. – Informacje przeznaczone do publicznego odbioru – wyjaśnił, po czym podniósł jedną z kartek zapełnionych jego pismem i położył ją przede mną. – A to informacje, które posiadam ja, mój zleceniodawca i może kilka innych osób, pewnie zbyt zastraszonych, żeby się nimi z kimkolwiek podzielić.

Pan podniósł się z siedzenia i podszedł do barku przy ścianie. Usłyszałem stukot szklanek, ale moją uwagę pochłonęły już słowa widniejące na kartce, które w swoim umyśle czytałem jego głosem. Dowiedziałem się z niej, że Fergusson nie jest teraz takim przykładnym obywatelem, na jakiego kreują go media, a akcje charytatywne są tylko po to, aby odwrócić uwagę od innych nielegalnych interesów, hazardu, narkotyków i alkoholu. 

Doniesienia mówiły o małym skandalu, według którego miał podczas jednej z akcji dofinansowywania zaopatrzenia oraz remontów szkół w małych miastach, molestować piętnastoletnią uczennicę Emily Dawson. Na dole kartki była o niej osobna notka, informująca między innymi o tym, że gdy powiadomiła o zajściu dyrektorkę, sam Fergusson wszystkiego się wyparł, mówiąc, że to Emily oferowała mu seks za pieniądze, a kiedy on - porządny człowiek odmówił, zaczęła go w zemście oczerniać. Dyrektorka szkoły świeżo przebudowanej za pieniądze Fergussona, zachwycona dobrocią tego poważanego biznesmena, wyśmiała nastolatkę i dała jej naganę za fałszywe oskarżenia, a kiedy ta dalej ustawała przy swojej wersji, została zawieszona. Policyjne śledztwo nic nie wykazało, więc o incydencie szybko zapomniano i prawie nikt już nie pamiętał imienia Emily Dawson, kiedy zniknęła bez śladu kilka miesięcy później, ani kiedy po następnych miesiącach odnaleziono jej ciało. Wyniki autopsji są niejasne, ale oficjalny powód to przedawkowanie.

- Ryan Dawson to jej brat – odezwał się mój Pan. – I mój zleceniodawca.

Zleceniodawca? Tak jak tamten mężczyzna, z którym Pan spotkał się w swojej restauracji? Chciałem spytać, ale wolałem nie wyjść na zbyt dociekliwego, więc milczałem, zastanawiając się, czym tak właściwie zajmuje się mój Pan. To nie była moja sprawa, ale i tak byłem ciekawy, dlatego też zacząłem układać sobie w głowie różne fakty, na których poukładanie jakoś wcześniej nie miałem czasu – zabójstwo mojego poprzedniego pana, pieniądze przekazane w restauracji, tamta rozmowa i to „zlecenie”… Bazując na tych faktach, jak i mojej kryminalno-filmowej wiedzy, wszystko wskazywało na to, że Pan wcale nie był żadnym detektywem, ale raczej kimś kto zabija na zlecenie. A może wyrównuje czyjeś rachunki? A może właśnie zabijanie jest wyrównywaniem rachunków według zleceniodawców Pana? Może tamten z restauracji miał jakiś zatarg z moim byłym panem, tak jak teraz brat Emily Dawson z pewnością ma motyw, aby nienawidzić Fergussona? I czy to wszystko prowadzi do śmierci tego ostatniego? Czy Pan chce abym… pomógł mu go zabić? 

- Mówiłem już żebyś tego nie robił.

Uniosłem wzrok na Pana, który nagle zmaterializował się obok mnie, podczas gdy ja byłem zbyt zaabsorbowany swoimi teoriami i nieszczęśliwym losem Emily, aby to zauważyć. Rozkojarzony, nie wiedziałem jeszcze, co takiego zrobiłem, ale już czułem się winny jakiegoś przewinienia. Pan widząc moją dezorientację wskazał na moje dłonie, w których trzymałem długopis, bawiąc się nim w najlepsze. Bez pozwolenia.

- Przepraszam, Panie – rzuciłem natychmiast i odłożyłem długopis tak szybko, jakby nagle zaczął razić prądem. Skuliłem ramiona i znów podniosłem głowę. Pan nadal stał, ze szklanką w ręce i patrzył na mnie jak na idiotę.

- Nie miałem na myśli długopisu. – Pociągnął łyk trunku, odłożył szklankę w miejscu, w którym nie zagrażała zalaniu dokumentów i przysiadł na krawędzi biurka. Ujął moją dłoń w swoją i dopiero wtedy zauważyłem, że na białym opatrunku po raz kolejny pojawiły się plamy krwi.

- Prze…

- Eli – przerwał mi. - Co mówiłem o przepraszaniu?

Opuściłem głowę i zacisnąłem usta, dusząc w sobie potrzebę kolejnych przeprosin, które zdążyły mi już wejść w nawyk.

- Który raz już to mówię? I który raz muszę zmienić ten bandaż?

- Wydaje mi się, że już… Trzeci raz, Panie – odpowiedziałem, przynajmniej w swoim tonie próbując wyrazić to, jak mi przykro z tego powodu, że ciągle o tym zapominałem.

- Trzeci raz – powtórzył akcentując oba słowa. -  Jak na tresowanego tyle czasu niewolnika, jesteś dziś wyjątkowo nieposłuszny.

Kolejne przeprosiny skutecznie zduszone. Pan wstał i wyszedł na chwilę, a gdy wrócił trzymał w rękach znajomy mi już bandaż. Usiadł w swoim fotelu, odsunął się trochę od biurka i przywołał mnie do siebie. Podszedłem i stanąłem przed nim, a gdy dał mi znak, że mam wyciągnąć przed siebie ręce, zrobiłem to. Chwilę później opatrunek zniknął za pomocą dłoni Pana, ukazując na moich własnych zakrwawione rany. Nie były rozległe i nie wyglądały na poważne, ale najwidoczniej rozcięcia były dość głębokie, skoro zwykłe bawienie się długopisem spowodowało ich ponowne otwarcie. Pierwszy raz po tym, jak złapałem klamkę drzwi, po raz drugi podczas dosuwania krzesła do biurka i teraz właśnie przez ten nieszczęsny długopis. Trzy razy nie posłuchałem polecenia Pana, mówiącego że mam nic nie dotykać.

Pan zaczął wycierać krew wacikiem nasączonym płynem do dezynfekcji. Byłem wdzięczny, ale nie rozumiałem czemu tak się o to troszczy. Przecież samo by się z czasem zagoiło. Czym sobie zasłużyłem na taką dobroć ze strony tego człowieka, szczególnie po takim przejawie nieposłuszeństwa?

- Boli?

- Nie, Panie – zaprzeczyłem, kręcąc głową.

Był zajęty opatrywaniem, więc pozwoliłem sobie go obserwować, przygotowany, aby w każdej chwili odwrócić wzrok, gdyby tylko to zauważył. Ale był skupiony, dlatego przyglądałem mu się z góry, czując się z tego powodu nieswojo. Poprzedni właściciele nigdy by nie pozwolili, aby jakiś tam niewolnik patrzył na nich z takiej pozycji, ale mojemu Panu najwyraźniej to nie przeszkadzało. Był niewątpliwie inny od nich, zawsze opanowany, z tym stoickim wyrazem twarzy, może czasem nieco znudzonym lub zamyślonym, jakby mentalnie wędrował w jakieś odległe miejsce, ale częściej wyrażającym rozbawienie.

- Gotowe – obwieścił i uniósł wzrok. Moje przygotowanie gdzieś się rozpłynęło i zamiast uciec wzrokiem w jakieś bezpieczne miejsce, patrzyłem prosto w jego oczy. I tak spoglądaliśmy na siebie w milczeniu, moja ręka nadal była trzymana przez ciepłe dłonie Pana, a jego oczy utkwione we mnie. Czułem się jakbym był do nich przyciągany i jednocześnie odpychany, jakby w ich tajemniczości kryło się jakieś ostrzeżenie. Przypomniał mi się omawiany dawno temu na lekcji mit o Ikarze, który chciał lecieć bliżej słońca, co okazało się dla niego zgubne i teraz, patrząc w te bursztynowe zwierciadła, zrozumiałem, że jeśli za bardzo się do nich zbliżę, również i dla mnie może się to nie skończyć dobrze. Pan jest niebezpieczny, a ja jak głupi, przez troskę, którą mi okazuje, czuję się przy nim coraz bezpieczniej. Może taki był jego plan? Uśpić moją czujność, sprawić, że będę popełniać coraz więcej błędów, podejmować więcej lekkomyślnych decyzji i właśnie wtedy jednym ciosem, dużo bardziej bolesnym niż taki, który zadał by mi już na początku, zburzyć fasadę, którą tak skrupulatnie budowałem przez niekończące się miesiące.

Sekundy mijały, mój dyskomfort narastał, tykanie dużego, starodawnego zegara stojącego w kącie, ozdobionego złotymi ornamentami, zdawał się być głośniejszy z każdym oddechem. Zaczynałem odnosić wrażenie, że toczymy jakiś pojedynek na to, kto dłużej wytrzyma, który ja przegrałem lub zdecydowałem się przegrać, odwracając głowę.

- Czemu to zrobiłeś? – przemówił od razu.

- Nie wiem, Panie – odpowiedziałem cicho, odnajdując w tarczy zegara i przesuwających się po niej wskazówkach jakiś niezwykle ciekawy punkt.

- Nie kłam, Eli. – Uścisk jego palców nakazał mi znów skupić się na nim.

- Przepraszam, Panie. Poczułem się trochę… nieswojo – wyjaśniłem zgodnie z prawdą, wypowiadając ostatnie słowo tak cicho, że miałem nadzieję, że go nie usłyszał i jednocześnie mając nadzieję na to, że nie każe mi powtórzyć. Ostatnio coś za często miewałem na coś nadzieję.

- Czemu?

- Nie wiem, Panie… - powtórzyłem, wahając się. – Trochę dziwnie patrzeć tak na dół. – I dziwnie to zabrzmiało. Błagam, niech nie każe mi już nic więcej mówić zanim palnę jakieś żenujące głupstwo.

- Rozumiem, że nie lubisz być na górze?

Pokręciłem głową i jednocześnie wzruszyłem ramionami. Idiota.

- Tak… Nie wiem… Przeważnie ja… - bąkałem bez składu, ale zaprzestałem tych marnych prób ułożenia sensownego zdania, kiedy zobaczyłem, że jego wzrok zmienił się w jakiś ledwo zauważalny sposób. W jego oczach błąkała się jakaś dziwna iskra, a na usta wstąpił uśmiech, tak samo jak wcześniej rozchodząc się stopniowo od prawego kącika. Gdybym miał komuś wyjaśnić, jak wygląda seksowny uśmiech, pokazałbym mu właśnie to. Ale o czym ja w ogóle myślę? Czyżby do ran zdążyło się już wdać wcześniej zakażenie, przez które dostałem teraz gorączki? – Z góry… na górze… - kontynuowałem tą kompromitację, tylko po to żeby rozproszyć dziwne myśli i wtedy zrozumiałem – i uśmiech Pana i to co powiedział, a raczej podtekst, jaki się w tych słowach krył. Chyba zacząłem się palić ze wstydu. Chyba na pewno. Pan za to niewątpliwie dobrze się bawił, bo usłyszałem jego tłumiony śmiech. Nie trwał on jednak zbyt długo.

- Odwróć się – nakazał tonem, któremu nie miałem najmniejszej ochoty się sprzeciwiać, a nawet jakbym miał to bym tego nie zrobił. Odwróciłem się do niego plecami, dziękując w duchu za to, że nie widzi już mojej czerwonej twarzy. – Ręce do tyłu.

Z narastającą niepewnością odchyliłem nadgarstki w tył. Pan zbliżył je do siebie za moimi plecami. Przez chwilę nic się nie działo i już zaczynała mnie wypełniać chęć szybkiego zerknięcia do tyłu, kiedy poczułem ten sam materiał. Cienki bandaż owijał się wokół moich przegubów, ściskając je ze sobą i uniemożliwiając ich rozłączenie. Kiedy skończył odwrócił mnie do siebie i odchylił się na oparciu, a zanim ułożył ręce na podłokietnikach, odpiął jeden guzik koszuli.

- Może teraz się szybciej zagoją – skomentował z zadowoleniem w głosie. Niemal fizycznie czułem jak jego spojrzenie wędruje po mnie, zanim leniwie przechodzi na biurko i zatrzymuje się na długopisie, leżącym po stronie, przy której wcześniej siedziałem. Potem znowu wraca do mnie i ja znów widzę ten sam błysk co wcześniej, jego twarz zmienia wyraz i nie ma już na niej żadnego cienia wesołości, za to w stężałych rysach jest coś innego, coś czego wcześniej nie dane mi było dostrzec. Atmosfera dziwnie się zmieniła, powietrze jakoś zgęstniało, a ja poczułem się jakbym stał przed całkowicie inną osobą, przed kimś kogo spotkałem pierwszy raz, kogo ruchów nie potrafiłem przewidzieć . Miałem wrażenie, że coś się zaraz stanie, ale jeszcze nie wiedziałem i nie mogłem odgadnąć co. Prawie dostałem palpitacji, kiedy przemówił głosem, którego tembr wydawał mi się jeszcze głębszy niż zazwyczaj i którego również nie miałem okazji jeszcze poznać. – Podaj mi długopis.

To tylko trzy słowa, zwykłe słowa, zdanie, które może usłyszeć i powiedzieć każdy, a mnie ich brzmienie przyprawiło o dreszcz. Zrobienie kroku groziło utraceniem władzy w nogach i padnięciem przed Panem na kolana. W moim umyśle pojawiła się pustka. Zapomniałem, po co byliśmy w tym gabinecie, co robiły kartki na tym biurku, a to, co było na nich napisane straciło ważność. Widziałem tylko Pana i nie rozumiałem co się właśnie dzieje, ale cały On i otaczająca go aura, która się tak nagle zmieniła, mówiła: klęknij.

I chciałem to zrobić, ale nie takie było polecenie, więc jakimś sposobem zrobiłem te kilka kroków i dotarłem na drugą stronę biurka. Już miałem sięgnąć po długopis, kiedy bandaż wokół nadgarstków przypomniał mi o tym, że nie mogę tego zrobić. Nie mogę wykonać polecenia!

- Panie… - odezwałem się, zdobywając na głos ledwie głośniejszy od szeptu.

- Słyszałeś, co powiedziałem.

- Ale Panie… - tym razem szepnąłem błagalnie, a gdy nasze spojrzenia znów się spotkały, ogarnęło mnie gorąco, jakby ktoś nagle w środku lata pozamykał okna oraz inne przejścia, uniemożliwiające wymianę powietrza i odsłonił zasłony pozwalając pomieszczeniu oraz obecnym w nim osobom, palić się w jego wnętrzu, topić w słonecznych promieniach. Z tym że była zimna jesień, a za oknem noc przepełniona wiatrem, którego podmuchy ciskały w szybę wyschłe liście. W kominku palił się ogień, ale nie było aż tak gorąco. Przynajmniej do teraz.

Zacząłem główkować i w końcu nie widząc innego wyjścia, najzwyczajniej odwróciłem się plecami do biurka z zamiarem podniesienia długopisu. Przerwał mi jednak głos Pana.

- Nie.

Odwróciłem się z powrotem. Nie? Nie..? Patrzyłem na długopis, jakby doszukując się w nim odpowiedzi. Zerknąłem na Pana, potem znów na przedmiot mojej rozterki i zrozumiałem przesłanie jakie niosło to krótkie „nie”. Przełknąłem ślinę, po czym schyliłem się, schodząc coraz niżej i niżej, aż był przy moich ustach. Otworzyłem je i złapałem zimny metal zębami, nie za mocno, ale też nie za lekko, żeby nie wypadł. Wyprostowałem się powoli i ruszyłem z powrotem do Pana. Zatrzymałem się ze wzrokiem wbitym w dywan i czekałem, aż coś zrobi, rozkaże lub po prostu się odezwie.

- Włóż go do mojej ręki – polecił nareszcie. Spoczywała dalej w tym samym miejscu, więc od razu ją zlokalizowałem. Zacząłem się stopniowo zniżać, ale w drodze drgnąłem, a długopis wypadł na dywan, lądując w miejscu pomiędzy nogami Pana. Jęknąłem cicho z narastającej frustracji, wynikającej z mojej niezdarności i uklęknąłem. Pochyliłem głowę i znów go podniosłem, kierując się w stronę jego ręki. Tym razem udało mi się i zręcznie, a przynajmniej tak mi się wydawało, ułożyłem go na jego otwartej dłoni.

Wyprostowałem się i klęczałem z opuszczoną głową, z galopującym sercem czekając na jakiekolwiek słowa z jego ust. Oczekiwałem… sam nie wiem czego. Pochwały, kolejnego polecenia, czy może możliwości na okazanie mu własnej wdzięczności, poprzez zrobienie tego, co robi każdy niewolnik swojemu Panu, czy zadowalając go ustami, czy też mu się oddając. Byłem gotowy na dosłownie wszystko i wystarczyłby jeden mały rozkaz, ale jego milczenie było nieprzerwane. Zacząłem się oswajać z myślą, że jednak nie wykona żadnego ruchu, gdy jego dłoń podniosła się znad podłokietnika i wylądowała na mojej głowie. Palce wsunęły się w moje włosy, a na ten gest przymknąłem powieki, tylko na krótką chwilę. Gdy je otworzyłem, Pan przeczesywał moje włosy palcami, więc uznałem to za sygnał i przybliżyłem twarz do paska jego spodni. Zdążyłem to zrobić o zaledwie dwa centymetry, zatrzymany jego ręką, która natychmiast przytrzymała mnie w miejscu, dając mi do zrozumienia że moje odczytanie sygnału było jednak mylne. Ale nie mogłem się teraz poddać, nie kiedy jestem już tak blisko.

- Panie… Czy nie chciałbyś może…

- Nic nie mów.

Słysząc nutę niepewności w jego głosie, spojrzałem na niego i dostrzegłem, jak jego twarz wraca do stanu sprzed kilku minut, z tą różnicą, że teraz jej charakterystyczny spokój był czymś zmącony, a między brwiami uformowała się mała zmarszczka.

- Panie?

- Już późno, powinniśmy iść spać – powiedział, choć wcale nie wyglądał na śpiącego. I ja też nie byłem śpiący, więc moglibyśmy po prostu… - Nie patrz tak na mnie, Eli.

- Jak, Panie? – zdziwiłem się.

- Jakbyś myślał o czymś bardzo zboczonym. – Zrobiło mi się wstyd, bo albo się nie pilnowałem i moja twarz mnie zdradzała, albo Pan idealnie odczytywał moje myśli. Wyglądał, jakby jeszcze się nad czymś głęboko zastanawiał. – I nie próbuj składać mi niemoralnych propozycji. I nie klęcz tak, tylko wstań, idziemy spać. Jutro czeka na nas dużo pracy.

- Ale może… - traciłem nadzieję, ale nie dawałem za wygraną. – Może wykąpiemy się razem, tak jak kiedyś, Pa...

- Do spania.


***


Moje oczy rozwarły się wczesnym rankiem, gdy przez zanurzoną w poduszce twarz zaczynałem odczuwać problemy z oddychaniem. Ręce miałem zesztywniałe i kiedy nimi poruszyłem, miałem wrażenie, że zaraz pękną. Pan zdecydował, że dla własnego dobra w nocy też będę mieć je związane i wydał wyraźne polecenie, że mam spać na brzuchu, a po tym jak wyszedł z pokoju nie mogłem przez to zasnąć, bo bałem się, że kiedy już pochłonie mnie sen, zacznę się wiercić i przewrócę na plecy, a Pan się o tym dowie i będzie zły. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca, a moje dłonie chyba rzeczywiście się goiły, bo kiedy dwie godziny później bez namysłu otworzyłem drzwi samochodu, bandaż nie zmienił swojego koloru, a Pan nie zganił mnie, mimo że jego twarz wyrażała niezadowolenie.

                - Denerwujesz się? – zapytał, kiedy mijała kolejna minuta, spędzana na staniu w korku.

                - Nie, Panie.

                - Przez ostatnie pięć minut zmieniłeś pozycję jakieś dziesięć razy. To dwa razy na minutę. Albo się denerwujesz, albo bardzo nie możesz się czegoś doczekać.

                Wpatrzyłem się w swoje kolana, a w tym czasie nastała niezręczna cisza, podczas której zastanawiałem się, czy rzeczywiście aż tak się wiercę. Może zmieniałem pozycję, jak tylko zmieniały się moje myśli? Odkąd wsiedliśmy do auta, rozgałęziły się one w trzy różne strony i ledwo nadążając, przeskakiwałem od Fergussona, przez Emily Dawson, po mojego Pana, na którym zatrzymywałem się najdłużej, przypominając sobie wczorajszą chwilę, trwającą tak krótko, ale w tym czasie obnażającą jakąś jego część, której nie pokazywał na co dzień.

                - A więc? – dociekał.

                - Tak tylko… Zastanawiam się dokąd jedziemy, Panie i… i co dzisiaj będziemy robić – odpowiedziałem.

                - To może zamiast się zastanawiać nad czymś, na co możesz uzyskać odpowiedź, naucz się o to pytać? – pouczył mnie.

                - To… - zacząłem nieśmiało. – Jeśli chciałbyś mi powiedzieć, Panie to… - mój głos stopniowo cichnął. - Dokąd jedziemy i co będziemy robić?

                - Do fajnego miejsca, robić fajne rzeczy – oświadczył i posłał mi uśmiech. To wiele wyjaśniało.

                Zaczynałem podejrzewać, że Panu sprawia przyjemność wywoływanie we mnie konsternacji.

                Po kilku minutach przejechaliśmy przed ogromnym gmachem jakiegoś budynku i zatrzymaliśmy się kilka przecznic dalej.

                - Gotowy na spotkanie ze wspaniałym panem Fergussonem, który za trzy dni będzie figurował w nagłówkach gazet jako martwy?


***


Loren

                Przeważnie miewał styczność z trzema typami zleceń: szybkie pozbycie się obiektu w dowolny sposób, obiekt ma umrzeć śmiercią bolesną i ma wiedzieć „dlaczego” umiera (czyli zazwyczaj co takiego zrobił, żeby się komuś narazić wystarczająco, aby ten ktoś wydał pieniądze na jego śmierć) oraz trzeci typ nazywany przez Lorena „zawiłym”, czyli zlecenie, któremu musiał poświęcić najwięcej czasu i uwagi, ze względu na szczególne wymagania zleceniodawcy. Zlecenie, którym zajmował się obecnie należało do typu trzeciego, ale łączyło drugi element typu drugiego, czyli „powód”. Generalnie podzielił je na trzy części: 1 – informacje, 2 – zdemaskowanie oraz dowody i 3 – śmierć. Jako że klient, Ryan Dawson, chciał przed śmiercią człowieka, do którego żywił urazę, pogrążyć go oraz pamięć o nim, tak aby kiedy już odejdzie z tego świata, nikt nie miał o nim dobrego zdania, zabójca musiał stworzyć plan bezbłędny i jak najprostszy.

                Pierwszą część wprowadził już w życie i właśnie w jej ramach siedział razem z Elim przy jednym ze stolików w kawiarni, którą upodobał sobie Fergusson i w której codziennie, według informacji przekazanych przez zleceniodawcę, pijał kawę, mniej więcej o tej godzinie. Trzeba przyznać, że podsycana przez nienawiść obsesja Dawsona na punkcie tego człowieka i jego śledztwo prowadzone na własną rękę, oszczędziło Lorenowi trochę czasu.

                Przewrócił kartkę niezbyt ciekawej gazety i spojrzał na swojego niewolnika, który może nieco zbyt energicznie mieszał łyżeczką gorącą herbatę. Wyglądał, jakby nie mógł usiedzieć w miejscu i Loren już miał mu coś powiedzieć, ale właśnie wtedy drzwi kawiarni za plecami młodszego otworzyły się, co zostało ogłoszone dźwiękiem małego, irytująco brzęczącego dzwonka. Do środka wszedł mężczyzna pokaźnych rozmiarów, złożony chyba głownie z masy tłuszczowej, w granatowym garniturze i z resztkami włosów gładko przylizanych do tyłu. Za nim podążał niczym cień, drugi osobnik, również w garniturze i Loren od razu poznał ten sztywny krok oraz wyraz twarzy nieprzyozdobiony głębszą myślą. Jeden ochroniarz, którego pewnie targa ze sobą wszędzie. Jedna dodatkowa ofiara. Co najmniej.

                Podniósł kubek kawy i pociągnął łyk gorącego płynu, dyskretnie śledząc ruchy Fergussona, zajmującego miejsce w przypuszczalnie bezpiecznej odległości, oddzielającej go od czyhającego na jego życie zabójcy o pięć stolików i dwie duże doniczki z jakimiś roślinami.

                Niewolnik chyba również go zauważył, bo siedział już bez ruchu i co chwilę zerkał z niepokojem na swojego Pana. Chyba nie myślał, że zabije Fergussona już teraz, w tej kawiarni? Może to najwyższa pora, żeby wtajemniczyć go w szczegóły, wyjaśnić mu plan i to jaką rolę w nim odegra? W sumie miał to zrobić już wczorajszego wieczora, ale jakoś wyleciało mu z głowy.

                Westchnął i przez dłuższą chwilę obserwował, jak Fergusson ślini się na widok młodej kelnerki, która zapisuje na kartce jego zamówienie. Jej zakłopotanie jakimiś skierowanymi w jej stronę słowami z ust faceta było widoczne gołym okiem i kiedy już odchodziła z rumieńcem zażenowania na policzkach, ze wzrokiem Fergussona osadzonym na jej pośladkach, Loren zwrócił się do niewolnika:

                - Eli.

                - Tak, Panie? – odezwał się szybko, jak tylko Loren wypowiedział ostatnią literę jego imienia.

                - Domyślasz się już jaki jest twój cel w tym planie?

                Pokręcił głową, więc zabójca nachylił się lekko nad stolikiem w jego stronę, otworzył usta i podziwiał narastające na twarzy niewolnika napięcie, skupienie i ciekawość, gdy mówił przyciszonym głosem:

                - Dawno temu, kiedy byłem jeszcze młodszy od ciebie,  jeździłem z ojcem nad jezioro Garda w północnych Włoszech. Uwielbiał wędkować, za czym ja osobiście nie przepadałem, ale lubiłem spędzać z nim czas, którego większość przeznaczał na swoją pracę i patrzeć, jak on to robi oraz jaką radość daje mu złowienie zwykłej ryby. Kiedyś dał mi wędkę i powiedział: „Lorenzo, jeśli złowisz rybę, zrobię sobie w tygodniu dzień wolnego i zabiorę ciebie oraz twoją siostrę gdziekolwiek będziecie chcieli”. Nie rozumiałem dlaczego moja siostra też musi czerpać korzyść z tego, że udało mi się złowić rybę, ale starałem się najbardziej, jak mogłem. Nabiłem przynętę na haczyk, zarzuciłem dwa razy większą ode mnie wędkę i ze swoim brakiem jakichkolwiek umiejętności modliłem się do mojej zmarłej babci Benedetty o to żeby mi się udało i żeby jeśli już mi się uda, nie wpaść z tą wędką do jeziora. No ale przechodząc do rzeczy… Przekładając postacie z tej krótkiej historyjki na obecną sytuację, ja nadal trzymam wędkę, grubą rybą, którą mam złowić jest nasz pan F, a ty Eli – zrobił krótką przerwę, podczas której niewolnik też zrobił przerwę w oddychaniu. -  Ty jesteś przynętą.

               

***

16 komentarzy:

  1. wiedziałam wiedziałam
    loren wiedziałam ze jestes szalony

    przez rozdział mniałam zaciesz i teraz też mam
    to teraz czekanie
    i reakcja elisa
    <333333333
    ciesze sie ze udało ci się dzisiaj go dodać <)(
    - Do fajnego miejsca, robić fajne rzeczy .. tak loren
    fajne rzeczy z tobą ..zawsze
    ciekawe co jak eli powie nie
    hahaha
    wątpie troche

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z szalonymi ludźmi zawsze robi się fajne rzeczy :D
      No... Może nie z zabójcami, którzy wplątują cię w zabójstwo i każą być przynętą...

      Usuń
  2. takie tam..
    zabójstwo ,przynęta
    eli zejdzie na zawał..
    ale ogólnie to loren ma duzo cierpliwosci dla eliego.
    nie moge sie doczekac kolejnego rozdziału. <3333333333
    tak myslałałam wczoraj ze a mi sie loren przyznil
    co za sen

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Loren to ma wręcz anielską cierpliwość :D
      ooo a co się tam działo w tym śnie? Coż nawyczyniał?

      Usuń
    2. ciekawe co by musiało stać
      co by musiał eli zrobic zeby ta cierpliwość zrobiła bum

      Do Lorena przyjechał jakiś przyjaciel na swięta
      z torbami jedzenia
      i ten przyjaciel czuł się jak u siebie
      Lorena jakos to nieobchodziło
      i przyjaciel razem z elim
      bardziej przyjaciel chciał udekorowac mieszkanko Lorena
      poszedł z Elim na jakiś strych po pudła z bombkami
      i wracaja
      Eli pierwszy
      za nim p[rzyjaciel z pudłami kazdy
      a na górze stoi Loren i głaska kota
      a Eli pudło bum
      przestraszył sie Lorena który głaska kota ?

      Przepraszam za moje dziwne sny

      Usuń
    3. Myślę, że gdyby przyszedł jakiś przyjaciel, panoszyłby mu się po domu i ozdabiał go bombkami, wciągając w to jeszcze jego niewolnika, to jego cierpliwość byłaby wystawiona na próbę. I wtedy Eli mógłby się przestraszyć jego miny. W sumie to byłoby ciekawe :D

      Ja czasami miewam jeszcz dziwniejsze, niestety nie z nimi w roli głównej, no chyba że miałam, ale zapomniałam po przebudzeniu...

      Usuń
    4. W sumie tak
      Loren wraca do domu a tu pełno swiatełek bombek
      eee to mój dom hahahaha

      ze snu wynioskowałam ze Loren-Lore-chan z przyjacielem są w dobrych bardzo dobrych stosunkach
      bo nawet mniał klucz do jego domu
      Loren tu mam dla cb przebranie
      wolisz mikołaja czy renifera

      Usuń
    5. Mikołaj chyba lepszy. Eli może być reniferem :D

      Usuń
    6. Loren oczekuje prezentu
      Eli wiadomo jakiego chce prezentu
      Ciekawe co by Eli odpowiedział gdyby Loren
      zapytał się ..Eli co chcesz od Mikołaja
      -Ciebie w łózku hahahahahahahhahaahhahaha
      ahh nie moge się doczekac rodziału
      kiedy sie tak go spodziewasz dodac?

      Usuń
    7. Sprawy mogłyby przybrać niespodziewany obrót...

      Kiedy dokładnie nie wiem, ale będzie jeszcze przed końcem roku ;)

      Usuń
  3. YEEEAAAAH ROZDZIAŁ
    Jestem przeszczęśliwa. Poprawiłaś mi dzień :) Dziękuję!
    Kolejny świetny tekst w Twoim wykonaniu. UWIELBIAM poczucie humoru Lorena. A ta akcja z długopisem była świetna. Ciekawi mnie, czy Eli nie schrzani swojego zadania. I co się stanie jeśli schrzani (oby nie) :')
    ~ R.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Schrzani, czy nie schrzani... oto jest pytanie :D

      Usuń
  4. Czy tylko mi jest tak żal Elisia kiedy Loren wyzywa go od zboczeńców? :( Faktycznie, trochę śmiałe propozycje jak na niewolnika, ale... Loren, chcesz tego, nietykalna dziewojo. Wiem, że chcesz :*

    "Zaczynałem podejrzewać, że Panu sprawia przyjemność wywoływanie we mnie konsternacji".
    Ach, ty mały geniuszu!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj tam, tak się tylko droczy. Chyba ;)
      Loren nietykalna dziewoja, fajny pseudonim, podoba mi się!

      Usuń
  5. Hejka,
    fantastycznie, co? przynęta? Eli mu chyba szybko na zawał zejdzie, ale tak najpierw nic a potem wymyśla jakieś takie rzeczy...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Iza

    OdpowiedzUsuń