Eli
-
Braiden Fergusson – odezwał się Pan, jakby z lekką niechęcią przeciskając te
słowa przez usta, w momencie, w którym ujrzałem przed sobą zdjęcie posiadacza
owego imienia. Niewątpliwie otyły człowiek o przynajmniej dwóch podbródkach
patrzył w obiektyw, w uśmiechu odsłaniając rząd idealnie, wręcz nienaturalnie
prostych, ale nieco pożółkłych zębów. Z postępującą łysiną, spod której
wyzierała świecąca się skóra, ubrany w elegancki garnitur, podawał dłoń
jakiemuś innemu mężczyźnie, którego twarz była na fotografii przycięta, choć
teraz pewnie i tak nie miał najmniejszego znaczenia. Z jakiegoś powodu do moich
wspomnień na krótki moment wrócił nieproszenie obraz sprzed lat – mój ojciec –
a raczej ojciec dawnego mnie -
tradycyjnie siedzący w fotelu przed telewizorem z butelką piwa w ręce, ciskający
obelgami w stronę tych wszystkich polityków, czy innych ważnych osobistości,
których twarze pojawiały się na ekranie w wiadomościach, codziennie o tej samej
ustalonej godzinie. Ten Fergusson ze swoją facjatą idealnie wpasowywał się w
grono takich osób – mógłby być jakimś politykiem lub poważanym przedsiębiorcą o
dużych wpływach. Nie wiedziałem tego dlatego, że znałem się na takich sprawach,
ale dlatego, że znałem ten typ, w którego ślepiach czaiło się coś niepokojącego
i którego można było określić trzema prostymi słowami: gruby, bogaty i
zboczony. Właśnie tacy byli sporadycznymi gośćmi w domu mojego poprzedniego
pana, przeważnie szukający niewolników, zwykle określanych przez nich jako
„towar zdatny do użytku”, a Fergusson właśnie wyglądał jak jeden z nich, o zbyt
zgniłym wnętrzu, aby móc je zasłonić uśmiechem.
Nie lubiłem kiedy przychodzili,
bo po ich wizycie pan zawsze wściekał się, narzekając na tych „starych
zwyrolów, którzy nie mogą poczekać do aukcji, tylko zawracają mu głowę”. „Czemu
ma mnie to obchodzić, że tak maltretują niewolników, a potem potrzebują ciągle
nowych?” pytał za każdym razem, a potem wyżywał się na nas. Oczywiście zawsze
taki „klient” odchodził z nowym „towarem”. Ustawialiśmy się w rządku z opuszczonymi
głowami, a on oblekał nasze półnagie ciała klejącą pajęczyną swojego
obrzydliwego spojrzenia i wybierał, nawet nie pytając o cenę. Moje serce
zatrzymywało się w chwili, gdy padało na mnie, ale kontynuowało swoją pracę,
kiedy pan mówił, że musi się zadowolić kimś innym, bo ja jeszcze nie jestem na
sprzedaż. To była jedna z niewielu rzeczy, za które byłem mu wdzięczny.
Poprawiłem
się na wygodnym krześle przy biurku naprzeciwko Pana, wykonanego z niezwykłą
starannością z ciemnego drewna. Siedział po jego drugiej stronie i najwyraźniej
czekał aż coś powiem lub oderwę wzrok od wydrukowanego kawałka papieru, co też
zrobiłem, unosząc spojrzenie ku jego twarzy. Tak jak sądziłem, przyglądał mi
się, a ja po raz kolejny uznałem, że to dziwne, kiedy ktoś patrzy na ciebie z
niczym więcej niż zaciekawieniem, bez żadnych zboczonych intencji, jak tamci
wszyscy „kupcy”.
Zupełnie
nieświadomie wgapiłem się w jego usta, które skrywały jego język, który z kolei
jeszcze kilka godzin temu okrążał mój palec. Wydawało mi się, że widzę w kąciku
jego ust swoją krew, ale po paru sekundach zdałem sobie sprawę, że to tylko
moja wyobraźnia. Odnosiłem wrażenie, że wcześniejsze wydarzenia to też jej
wytwory, ale powoli zdawałem sobie sprawę, że tak nie jest, że to, co się stało
to rzeczywistość i jest szansa na to, że Pan jednak się mną nie brzydzi, co
dawało mi nadzieję na to, że moja egzystencja się nie zakończy, przynajmniej w
najbliższych dniach. Wydawało się to nierealne, a poza tym wcale nie
potwierdził tego swoimi słowami, ale jego wzrok… W jego wzroku, którym obdarzył
mnie w chwili, gdy moja krew znikała za sprawą jego języka, było coś, co kazało
mi w to wierzyć. I wierzyłem, a raczej próbowałem się z tą myślą oswoić, co
jednak samo w sobie było dość trudne.
Usta, na które patrzyłem, zaczęły
układać się w słowa, tworzące moje najmniej ulubione pytanie:
- Czy
mogę wiedzieć, o czym myśli mój niewolnik?
O tym,
że Fergusson raczej nie wygląda przyjemnie i co za tym idzie wolałbym go nie
spotkać, o tym, że może trochę lubię, choć nie powinienem, sposób, w jaki
patrzy na mnie Pan, czy o moim palcu w jego ustach? To ostatnie raczej
definitywnie odpadało, drugie mógłby uznać za głupie, ale pierwsza opcja
wydawała się całkiem bezpieczna.
- O tym
Panie, że w Fergussonie jest coś… - urwałem, szukając odpowiedniego słowa na
twarzy na kartce. – Nieprzyjemnego? – zakończyłem pytająco. Czy Pan uzna to za
odpowiednie? Co jeśli stwierdzi, że pozwalam sobie na zbyt wiele, mówiąc tak o
innej osobie, kiedy ja sam nie jestem lepszy? Nadal miałem trudności z odpowiadaniem
na te otwarte pytania Pana, przez co czasami nachodziła mnie przemożna ochota
na ukrycie się przed nimi, teraz na przykład poprzez zsunięcie się po krześle w
dół, pod biurko i zatonięcie w kłębiącej się tam ciemności, która pochłonęłaby
mnie wraz ze wszystkimi towarzyszącymi wątpliwościami.
Wizja była tak kusząca, że już miałem to zrobić, gdy przed tym błędem zatrzymał
mnie głos Pana:
- Hmm…
– mruknął, przesuwając paznokciami po swoim policzku. Patrzył na zdjęcie. –
Masz dobrą intuicję. – Podniósł mały stos kartek i zaczął je po kolei,
równiutko układać wokół twarzy Fergussona.
-
Dziękuję, Panie – odparłem z wdzięcznością, ale chyba już tego nie słyszał, bo
podjął od razu:
-
Braiden Fergusson, 59 lat, żona – Alicia Fergusson – zmarła dwa lata temu. Urodził
się w bogatej rodzinie, która przed laty założyła firmę Fergusson Inc. Odziedziczył
ją w wieku 22 lat. Już wtedy był znanym bywalcem lokalów dla hazardzistów, więc
nikogo nie zdziwiło, że firma splajtowała jakiś czas później. Postawił ją na
nogi dopiero po ośmiu latach, kiedy stracił już większość odziedziczonego po
zmarłych rodzicach majątku. Teraz firma, funkcjonująca już pod nazwą Fergusson
& Collins Inc., przeżywa od dłuższego czasu swój finansowy renesans, a sam
Fergusson, znany jako jeden z bogatszych ludzi Nowego Jorku, angażujący się ostatnimi czasy w politykę, częsty bywalec
salonów, pływa w pieniądzach i zyskuje coraz więcej rozgłosu, głównie przez
różne akcje charytatywne, w których aktywnie uczestniczy. Oczywiście regularnie
chwali się tym w mediach, skutecznie ocieplając swój wizerunek. – Stuknął
palcem w ostatnie zdjęcie, na którym rzeczywiście Fergusson obejmował jakąś
nieśmiało uśmiechającą się dziewczynkę z dwoma przeźroczystymi, cienkimi
rurkami wychodzącymi z nosa i małymi palcami kurczowo trzymającymi stojak z
kroplówką. Znajdowali się w niemal pustym pokoju, białym i nieskazitelnym, co
czyniło je w moich oczach odstręczającym, a przywodziło na myśl surowy wystrój
szpitalny.
Nie
skupiałem się jednak na zdjęciu, gdyż w moim umyśle już formowały się obrazy
Pana, zbierającego wszystkie te informacje, niczym detektyw rozpracowujący sprawę,
w celu dojścia do tego, kim jest Braiden Fergusson, kto zabił, kto oszukał, kto
zawinił. Może to głupie, ale wyobraziłem go sobie w beżowym trenczu, z
okularami na nosie i kapeluszem na głowie, charakterystycznym dla tych
wszystkich bohaterów filmów noir. Na rękach miał czarne, skórzane rękawiczki a
w ustach papierosa, z którego unosił się dym. Wypaliłem, zanim zdołałem się
powstrzymać:
-
Panie… Czy mógłbym zadać pytanie?
Na jego
twarzy zrodziło się zainteresowanie i jednoczesne zdziwienie, wynikające
zapewne z tego, że rzadko o coś pytam, nie powinienem tego robić i w ogóle to
był zły pomysł. Powinienem siedzieć cicho i słuchać co Pan ma mi do
powiedzenia. Przeklęta ciekawość!
- A czy
właśnie tego teraz nie zrobiłeś? – usłyszałem w odpowiedzi. – Zaangażowałem cię
w tą sprawę, więc możesz śmiało pytać, o co tylko chcesz. - Dzięki tym słowom
uszło ze mnie trochę napięcia wraz z powietrzem, które wstrzymałem, zdając
sobie z tego sprawę dopiero w momencie, gdy opuszczało moje usta. Pan – jak zwykle
w chwilach mojego największego stresu – wyglądał na szczerze rozbawionego.
- Czy…
Czy długo zbierałeś te informacje, Panie?
Nie dałem rady nawet ukryć
podekscytowania w głosie. Czy fakt, że ktoś dzieli się ze mną czymś innym niż
szczegóły kary, jaką zamierza mi dać i to, że czuję jakbyśmy razem mieli przeprowadzić jakieś detektywistyczne śledztwo, musi wywoływać takie emocje? Emocje
nie są dobre. Sprawiają, że człowiek podejmuje lekkomyślne decyzje, a lekkomyślne
decyzje w większości przypadkach nie prowadzą do niczego dobrego.
Pan przechylił głowę w bok,
łokieć oparł o biurko, a brodę ułożył na dłoni, wpatrując się we mnie tym
wzrokiem, który zdawał się wchodzić w głąb moich oczu, stamtąd przechodzić do
mózgu i z samego źródła ich powstawania odczytywać kłęby moich myśli. Jak
zwykle w takich momentach, bezwłasnowolnie zacząłem myśleć o najmniej
odpowiednich rzeczach, tych które najbardziej chciałbym ukryć.
- To znaczy… Tak tylko pytam, bo…
- zacząłem niepotrzebnie bełkotać. – Panie, bo zastanawiam się, jak się tego
dowiedziałeś i… Przepraszam, Panie – na tym zakończyłem, zwieszając ze zrezygnowaniem
ramiona i żałując, że w ogóle się odzywałem.
Postanowiłem, że najlepszym
wyjściem będzie teraz zapomnienie, modlenie się o niedostanie kary za zadawanie
takich pytań o coś co nie było moją sprawą lub kontemplowanie drzewiastych
wzorów na powierzchni biurka. Albo wszystko na raz. Ale zanim zrealizowałem
postanowienie, popatrzyłem jeszcze na Pana i zauważyłem jego uśmieszek –
najpierw uniósł się prawy kącik, a za chwilę dołączyła do niego reszta ust, a
spomiędzy wyszło tylko jedno słowo:
- Wikipedia.
- Wikipedia, Panie? – powtórzyłem
z namysłem.
- Tak, Eli. Wikipedia – Złapał za
stojący obok laptop, wystukał coś na klawiszach i odwrócił ekran w moją stronę.
Nachyliłem się nad nim i mrużąc oczy pod wpływem jasnego światła, które
uderzyło w moje źrenice, przeczytałem kilka linijek tekstu, zawierającego
dokładnie to samo, co przed chwilą powiedział mi Pan, tylko w trochę
obszerniejszej wersji. Obok widniało zdjęcie, inne, ale przedstawiające tą samą
osobę. – Informacje przeznaczone do publicznego odbioru – wyjaśnił, po czym podniósł
jedną z kartek zapełnionych jego pismem i położył ją przede mną. – A to
informacje, które posiadam ja, mój zleceniodawca i może kilka innych osób,
pewnie zbyt zastraszonych, żeby się nimi z kimkolwiek podzielić.
Pan podniósł się z siedzenia i
podszedł do barku przy ścianie. Usłyszałem stukot szklanek, ale moją uwagę
pochłonęły już słowa widniejące na kartce, które w swoim umyśle czytałem jego
głosem. Dowiedziałem się z niej, że Fergusson nie jest teraz takim przykładnym
obywatelem, na jakiego kreują go media, a akcje charytatywne są tylko po to,
aby odwrócić uwagę od innych nielegalnych interesów, hazardu, narkotyków i
alkoholu.
Doniesienia mówiły o małym
skandalu, według którego miał podczas jednej z akcji dofinansowywania
zaopatrzenia oraz remontów szkół w małych miastach, molestować piętnastoletnią uczennicę Emily
Dawson. Na dole kartki była o niej osobna notka, informująca między innymi o
tym, że gdy powiadomiła o zajściu dyrektorkę, sam Fergusson wszystkiego się wyparł,
mówiąc, że to Emily oferowała mu seks za pieniądze, a kiedy on - porządny człowiek odmówił, zaczęła go w
zemście oczerniać. Dyrektorka szkoły świeżo przebudowanej za pieniądze
Fergussona, zachwycona dobrocią tego poważanego biznesmena, wyśmiała nastolatkę
i dała jej naganę za fałszywe oskarżenia, a kiedy ta dalej ustawała przy swojej
wersji, została zawieszona. Policyjne śledztwo nic nie wykazało, więc o incydencie
szybko zapomniano i prawie nikt już nie pamiętał imienia Emily Dawson,
kiedy zniknęła bez śladu kilka miesięcy później, ani kiedy po następnych miesiącach odnaleziono jej
ciało. Wyniki autopsji są niejasne, ale oficjalny powód to przedawkowanie.
- Ryan Dawson to jej brat –
odezwał się mój Pan. – I mój zleceniodawca.
Zleceniodawca? Tak jak tamten
mężczyzna, z którym Pan spotkał się w swojej restauracji? Chciałem spytać, ale
wolałem nie wyjść na zbyt dociekliwego, więc milczałem, zastanawiając się, czym
tak właściwie zajmuje się mój Pan. To nie była moja sprawa, ale i tak byłem
ciekawy, dlatego też zacząłem układać sobie w głowie różne fakty, na których
poukładanie jakoś wcześniej nie miałem czasu – zabójstwo mojego poprzedniego
pana, pieniądze przekazane w restauracji, tamta rozmowa i to „zlecenie”…
Bazując na tych faktach, jak i mojej kryminalno-filmowej wiedzy, wszystko
wskazywało na to, że Pan wcale nie był żadnym detektywem, ale raczej kimś kto
zabija na zlecenie. A może wyrównuje czyjeś rachunki? A może właśnie zabijanie
jest wyrównywaniem rachunków według zleceniodawców Pana? Może tamten z
restauracji miał jakiś zatarg z moim byłym panem, tak jak teraz brat Emily
Dawson z pewnością ma motyw, aby nienawidzić Fergussona? I czy to wszystko
prowadzi do śmierci tego ostatniego? Czy Pan chce abym… pomógł mu go zabić?
- Mówiłem już żebyś tego nie
robił.
Uniosłem wzrok na Pana, który
nagle zmaterializował się obok mnie, podczas gdy ja byłem zbyt zaabsorbowany swoimi
teoriami i nieszczęśliwym losem Emily, aby to zauważyć. Rozkojarzony, nie wiedziałem jeszcze, co takiego
zrobiłem, ale już czułem się winny jakiegoś przewinienia. Pan widząc moją
dezorientację wskazał na moje dłonie, w których trzymałem długopis, bawiąc się
nim w najlepsze. Bez pozwolenia.
- Przepraszam, Panie – rzuciłem
natychmiast i odłożyłem długopis tak szybko, jakby nagle zaczął razić prądem.
Skuliłem ramiona i znów podniosłem głowę. Pan nadal stał, ze szklanką w ręce i
patrzył na mnie jak na idiotę.
- Nie miałem na myśli długopisu.
– Pociągnął łyk trunku, odłożył szklankę w miejscu, w którym nie zagrażała
zalaniu dokumentów i przysiadł na krawędzi biurka. Ujął moją dłoń w swoją i
dopiero wtedy zauważyłem, że na białym opatrunku po raz kolejny pojawiły się plamy
krwi.
- Prze…
- Eli – przerwał mi. - Co mówiłem
o przepraszaniu?
Opuściłem głowę i zacisnąłem
usta, dusząc w sobie potrzebę kolejnych przeprosin, które zdążyły mi już wejść
w nawyk.
- Który raz już to mówię? I który
raz muszę zmienić ten bandaż?
- Wydaje mi się, że już… Trzeci
raz, Panie – odpowiedziałem, przynajmniej w swoim tonie próbując wyrazić to,
jak mi przykro z tego powodu, że ciągle o tym zapominałem.
- Trzeci raz – powtórzył
akcentując oba słowa. - Jak na
tresowanego tyle czasu niewolnika, jesteś dziś wyjątkowo nieposłuszny.
Kolejne przeprosiny skutecznie zduszone.
Pan wstał i wyszedł na chwilę, a gdy wrócił trzymał w rękach znajomy mi już
bandaż. Usiadł w swoim fotelu, odsunął się trochę od biurka i przywołał mnie do
siebie. Podszedłem i stanąłem przed nim, a gdy dał mi znak, że mam wyciągnąć
przed siebie ręce, zrobiłem to. Chwilę później opatrunek zniknął za pomocą
dłoni Pana, ukazując na moich własnych zakrwawione rany. Nie były rozległe i
nie wyglądały na poważne, ale najwidoczniej rozcięcia były dość głębokie, skoro
zwykłe bawienie się długopisem spowodowało ich ponowne otwarcie. Pierwszy raz
po tym, jak złapałem klamkę drzwi, po raz drugi podczas dosuwania krzesła do
biurka i teraz właśnie przez ten nieszczęsny długopis. Trzy razy nie
posłuchałem polecenia Pana, mówiącego że mam nic nie dotykać.
Pan zaczął wycierać krew wacikiem
nasączonym płynem do dezynfekcji. Byłem wdzięczny, ale nie rozumiałem czemu tak
się o to troszczy. Przecież samo by się z czasem zagoiło. Czym sobie zasłużyłem
na taką dobroć ze strony tego człowieka, szczególnie po takim przejawie
nieposłuszeństwa?
- Boli?
- Nie, Panie – zaprzeczyłem,
kręcąc głową.
Był zajęty opatrywaniem, więc
pozwoliłem sobie go obserwować, przygotowany, aby w każdej chwili odwrócić
wzrok, gdyby tylko to zauważył. Ale był skupiony, dlatego przyglądałem mu się z
góry, czując się z tego powodu nieswojo. Poprzedni właściciele nigdy by nie
pozwolili, aby jakiś tam niewolnik patrzył na nich z takiej pozycji, ale mojemu
Panu najwyraźniej to nie przeszkadzało. Był niewątpliwie inny od nich, zawsze
opanowany, z tym stoickim wyrazem twarzy, może czasem nieco znudzonym lub
zamyślonym, jakby mentalnie wędrował w jakieś odległe miejsce, ale częściej wyrażającym
rozbawienie.
- Gotowe – obwieścił i uniósł wzrok.
Moje przygotowanie gdzieś się rozpłynęło i zamiast uciec wzrokiem w jakieś
bezpieczne miejsce, patrzyłem prosto w jego oczy. I tak spoglądaliśmy na siebie
w milczeniu, moja ręka nadal była trzymana przez ciepłe dłonie Pana, a jego
oczy utkwione we mnie. Czułem się jakbym był do nich przyciągany i jednocześnie
odpychany, jakby w ich tajemniczości kryło się jakieś ostrzeżenie. Przypomniał
mi się omawiany dawno temu na lekcji mit o Ikarze, który chciał lecieć bliżej
słońca, co okazało się dla niego zgubne i teraz, patrząc w te bursztynowe zwierciadła,
zrozumiałem, że jeśli za bardzo się do nich zbliżę, również i dla mnie może się
to nie skończyć dobrze. Pan jest niebezpieczny, a ja jak głupi, przez troskę,
którą mi okazuje, czuję się przy nim coraz bezpieczniej. Może taki był jego
plan? Uśpić moją czujność, sprawić, że będę popełniać coraz więcej błędów,
podejmować więcej lekkomyślnych decyzji i właśnie wtedy jednym ciosem, dużo
bardziej bolesnym niż taki, który zadał by mi już na początku, zburzyć fasadę,
którą tak skrupulatnie budowałem przez niekończące się miesiące.
Sekundy mijały, mój dyskomfort
narastał, tykanie dużego, starodawnego zegara stojącego w kącie, ozdobionego
złotymi ornamentami, zdawał się być głośniejszy z każdym oddechem. Zaczynałem
odnosić wrażenie, że toczymy jakiś pojedynek na to, kto dłużej wytrzyma, który
ja przegrałem lub zdecydowałem się przegrać, odwracając głowę.
- Czemu to zrobiłeś? – przemówił
od razu.
- Nie wiem, Panie –
odpowiedziałem cicho, odnajdując w tarczy zegara i przesuwających się po niej
wskazówkach jakiś niezwykle ciekawy punkt.
- Nie kłam, Eli. – Uścisk jego
palców nakazał mi znów skupić się na nim.
- Przepraszam, Panie. Poczułem
się trochę… nieswojo – wyjaśniłem zgodnie z prawdą, wypowiadając ostatnie słowo
tak cicho, że miałem nadzieję, że go nie usłyszał i jednocześnie mając nadzieję
na to, że nie każe mi powtórzyć. Ostatnio coś za często miewałem na coś
nadzieję.
- Czemu?
- Nie wiem, Panie… - powtórzyłem,
wahając się. – Trochę dziwnie patrzeć tak na dół. – I dziwnie to zabrzmiało.
Błagam, niech nie każe mi już nic więcej mówić zanim palnę jakieś żenujące
głupstwo.
- Rozumiem, że nie lubisz być na
górze?
Pokręciłem głową i jednocześnie
wzruszyłem ramionami. Idiota.
- Tak… Nie wiem… Przeważnie ja… -
bąkałem bez składu, ale zaprzestałem tych marnych prób ułożenia sensownego
zdania, kiedy zobaczyłem, że jego wzrok zmienił się w jakiś ledwo zauważalny
sposób. W jego oczach błąkała się jakaś dziwna iskra, a na usta wstąpił
uśmiech, tak samo jak wcześniej rozchodząc się stopniowo od prawego kącika.
Gdybym miał komuś wyjaśnić, jak wygląda seksowny uśmiech, pokazałbym mu właśnie
to. Ale o czym ja w ogóle myślę? Czyżby do ran zdążyło się już wdać wcześniej
zakażenie, przez które dostałem teraz gorączki? – Z góry… na górze… -
kontynuowałem tą kompromitację, tylko po to żeby rozproszyć dziwne myśli i
wtedy zrozumiałem – i uśmiech Pana i to co powiedział, a raczej podtekst, jaki
się w tych słowach krył. Chyba zacząłem się palić ze wstydu. Chyba na pewno. Pan
za to niewątpliwie dobrze się bawił, bo usłyszałem jego tłumiony śmiech. Nie
trwał on jednak zbyt długo.
- Odwróć się – nakazał tonem,
któremu nie miałem najmniejszej ochoty się sprzeciwiać, a nawet jakbym miał to
bym tego nie zrobił. Odwróciłem się do niego plecami, dziękując w duchu za to,
że nie widzi już mojej czerwonej twarzy. – Ręce do tyłu.
Z narastającą niepewnością
odchyliłem nadgarstki w tył. Pan zbliżył je do siebie za moimi plecami. Przez
chwilę nic się nie działo i już zaczynała mnie wypełniać chęć szybkiego
zerknięcia do tyłu, kiedy poczułem ten sam materiał. Cienki bandaż owijał się
wokół moich przegubów, ściskając je ze sobą i uniemożliwiając ich rozłączenie.
Kiedy skończył odwrócił mnie do siebie i odchylił się na oparciu, a zanim ułożył
ręce na podłokietnikach, odpiął jeden guzik koszuli.
- Może teraz się szybciej zagoją
– skomentował z zadowoleniem w głosie. Niemal fizycznie czułem jak jego
spojrzenie wędruje po mnie, zanim leniwie przechodzi na biurko i zatrzymuje się
na długopisie, leżącym po stronie, przy której wcześniej siedziałem. Potem
znowu wraca do mnie i ja znów widzę ten sam błysk co wcześniej, jego twarz
zmienia wyraz i nie ma już na niej żadnego cienia wesołości, za to w stężałych
rysach jest coś innego, coś czego wcześniej nie dane mi było dostrzec.
Atmosfera dziwnie się zmieniła, powietrze jakoś zgęstniało, a ja poczułem się
jakbym stał przed całkowicie inną osobą, przed kimś kogo spotkałem pierwszy
raz, kogo ruchów nie potrafiłem przewidzieć . Miałem wrażenie, że coś się zaraz
stanie, ale jeszcze nie wiedziałem i nie mogłem odgadnąć co. Prawie dostałem
palpitacji, kiedy przemówił głosem, którego tembr wydawał mi się jeszcze
głębszy niż zazwyczaj i którego również nie miałem okazji jeszcze poznać. –
Podaj mi długopis.
To tylko trzy słowa, zwykłe
słowa, zdanie, które może usłyszeć i powiedzieć każdy, a mnie ich brzmienie
przyprawiło o dreszcz. Zrobienie kroku groziło utraceniem władzy w nogach i
padnięciem przed Panem na kolana. W moim umyśle pojawiła się pustka. Zapomniałem,
po co byliśmy w tym gabinecie, co robiły kartki na tym biurku, a to, co było na
nich napisane straciło ważność. Widziałem tylko Pana i nie rozumiałem co się
właśnie dzieje, ale cały On i otaczająca go aura, która się tak nagle zmieniła,
mówiła: klęknij.
I chciałem to zrobić, ale nie
takie było polecenie, więc jakimś sposobem zrobiłem te kilka kroków i dotarłem
na drugą stronę biurka. Już miałem sięgnąć po długopis, kiedy bandaż wokół
nadgarstków przypomniał mi o tym, że nie mogę tego zrobić. Nie mogę wykonać
polecenia!
- Panie… - odezwałem się,
zdobywając na głos ledwie głośniejszy od szeptu.
- Słyszałeś, co powiedziałem.
- Ale Panie… - tym razem
szepnąłem błagalnie, a gdy nasze spojrzenia znów się spotkały, ogarnęło mnie
gorąco, jakby ktoś nagle w środku lata pozamykał okna oraz inne przejścia, uniemożliwiające
wymianę powietrza i odsłonił zasłony pozwalając pomieszczeniu oraz obecnym w
nim osobom, palić się w jego wnętrzu, topić w słonecznych promieniach. Z tym że
była zimna jesień, a za oknem noc przepełniona wiatrem, którego podmuchy
ciskały w szybę wyschłe liście. W kominku palił się ogień, ale nie było aż tak
gorąco. Przynajmniej do teraz.
Zacząłem główkować i w końcu nie
widząc innego wyjścia, najzwyczajniej odwróciłem się plecami do biurka z
zamiarem podniesienia długopisu. Przerwał mi jednak głos Pana.
- Nie.
Odwróciłem się z powrotem. Nie?
Nie..? Patrzyłem na długopis, jakby doszukując się w nim odpowiedzi. Zerknąłem
na Pana, potem znów na przedmiot mojej rozterki i zrozumiałem przesłanie jakie
niosło to krótkie „nie”. Przełknąłem ślinę, po czym schyliłem się, schodząc
coraz niżej i niżej, aż był przy moich ustach. Otworzyłem je i złapałem zimny
metal zębami, nie za mocno, ale też nie za lekko, żeby nie wypadł.
Wyprostowałem się powoli i ruszyłem z powrotem do Pana. Zatrzymałem się ze
wzrokiem wbitym w dywan i czekałem, aż coś zrobi, rozkaże lub po prostu się
odezwie.
- Włóż go do mojej ręki – polecił
nareszcie. Spoczywała dalej w tym samym miejscu, więc od razu ją zlokalizowałem.
Zacząłem się stopniowo zniżać, ale w drodze drgnąłem, a długopis wypadł na dywan,
lądując w miejscu pomiędzy nogami Pana. Jęknąłem cicho z narastającej frustracji,
wynikającej z mojej niezdarności i uklęknąłem. Pochyliłem głowę i znów go podniosłem,
kierując się w stronę jego ręki. Tym razem udało mi się i zręcznie, a
przynajmniej tak mi się wydawało, ułożyłem go na jego otwartej dłoni.
Wyprostowałem się i klęczałem z
opuszczoną głową, z galopującym sercem czekając na jakiekolwiek słowa z jego
ust. Oczekiwałem… sam nie wiem czego. Pochwały, kolejnego polecenia, czy może
możliwości na okazanie mu własnej wdzięczności, poprzez zrobienie tego, co robi
każdy niewolnik swojemu Panu, czy zadowalając go ustami, czy też mu się
oddając. Byłem gotowy na dosłownie wszystko i wystarczyłby jeden mały rozkaz,
ale jego milczenie było nieprzerwane. Zacząłem się oswajać z myślą, że jednak
nie wykona żadnego ruchu, gdy jego dłoń podniosła się znad podłokietnika i
wylądowała na mojej głowie. Palce wsunęły się w moje włosy, a na ten gest
przymknąłem powieki, tylko na krótką chwilę. Gdy je otworzyłem, Pan
przeczesywał moje włosy palcami, więc uznałem to za sygnał i przybliżyłem twarz
do paska jego spodni. Zdążyłem to zrobić o zaledwie dwa centymetry, zatrzymany
jego ręką, która natychmiast przytrzymała mnie w miejscu, dając mi do
zrozumienia że moje odczytanie sygnału było jednak mylne. Ale nie mogłem się
teraz poddać, nie kiedy jestem już tak blisko.
- Panie… Czy nie chciałbyś może…
- Nic nie mów.
Słysząc nutę niepewności w jego
głosie, spojrzałem na niego i dostrzegłem, jak jego twarz wraca do stanu sprzed
kilku minut, z tą różnicą, że teraz jej charakterystyczny spokój był czymś
zmącony, a między brwiami uformowała się mała zmarszczka.
- Panie?
- Już późno, powinniśmy iść spać
– powiedział, choć wcale nie wyglądał na śpiącego. I ja też nie byłem śpiący,
więc moglibyśmy po prostu… - Nie patrz tak na mnie, Eli.
- Jak, Panie? – zdziwiłem się.
- Jakbyś myślał o czymś bardzo
zboczonym. – Zrobiło mi się wstyd, bo albo się nie pilnowałem i moja twarz mnie
zdradzała, albo Pan idealnie odczytywał moje myśli. Wyglądał, jakby jeszcze się
nad czymś głęboko zastanawiał. – I nie próbuj składać mi niemoralnych
propozycji. I nie klęcz tak, tylko wstań, idziemy spać. Jutro czeka na nas dużo
pracy.
- Ale może… - traciłem nadzieję,
ale nie dawałem za wygraną. – Może wykąpiemy się razem, tak jak kiedyś, Pa...
- Do spania.
***
Moje oczy rozwarły się wczesnym
rankiem, gdy przez zanurzoną w poduszce twarz zaczynałem odczuwać problemy z
oddychaniem. Ręce miałem zesztywniałe i kiedy nimi poruszyłem, miałem wrażenie,
że zaraz pękną. Pan zdecydował, że dla własnego dobra w nocy też będę mieć je związane
i wydał wyraźne polecenie, że mam spać na brzuchu, a po tym jak wyszedł z
pokoju nie mogłem przez to zasnąć, bo bałem się, że kiedy już pochłonie mnie
sen, zacznę się wiercić i przewrócę na plecy, a Pan się o tym dowie i będzie
zły. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca, a moje dłonie chyba
rzeczywiście się goiły, bo kiedy dwie godziny później bez namysłu otworzyłem
drzwi samochodu, bandaż nie zmienił swojego koloru, a Pan nie zganił mnie, mimo że jego twarz wyrażała niezadowolenie.
-
Denerwujesz się? – zapytał, kiedy mijała kolejna minuta, spędzana na staniu w
korku.
- Nie,
Panie.
- Przez
ostatnie pięć minut zmieniłeś pozycję jakieś dziesięć razy. To dwa razy na
minutę. Albo się denerwujesz, albo bardzo nie możesz się czegoś doczekać.
Wpatrzyłem
się w swoje kolana, a w tym czasie nastała niezręczna cisza, podczas której
zastanawiałem się, czy rzeczywiście aż tak się wiercę. Może zmieniałem pozycję,
jak tylko zmieniały się moje myśli? Odkąd wsiedliśmy do auta, rozgałęziły się one
w trzy różne strony i ledwo nadążając, przeskakiwałem od Fergussona, przez
Emily Dawson, po mojego Pana, na którym zatrzymywałem się najdłużej,
przypominając sobie wczorajszą chwilę, trwającą tak krótko, ale w tym czasie
obnażającą jakąś jego część, której nie pokazywał na co dzień.
- A
więc? – dociekał.
- Tak
tylko… Zastanawiam się dokąd jedziemy, Panie i… i co dzisiaj będziemy robić – odpowiedziałem.
- To
może zamiast się zastanawiać nad czymś, na co możesz uzyskać odpowiedź, naucz
się o to pytać? – pouczył mnie.
- To… -
zacząłem nieśmiało. – Jeśli chciałbyś mi powiedzieć, Panie to… - mój głos
stopniowo cichnął. - Dokąd jedziemy i co będziemy robić?
- Do
fajnego miejsca, robić fajne rzeczy – oświadczył i posłał mi uśmiech. To wiele
wyjaśniało.
Zaczynałem
podejrzewać, że Panu sprawia przyjemność wywoływanie we mnie konsternacji.
Po
kilku minutach przejechaliśmy przed ogromnym gmachem jakiegoś budynku i
zatrzymaliśmy się kilka przecznic dalej.
-
Gotowy na spotkanie ze wspaniałym panem Fergussonem, który za trzy dni będzie
figurował w nagłówkach gazet jako martwy?
***
Loren
Przeważnie
miewał styczność z trzema typami zleceń: szybkie pozbycie się obiektu w dowolny
sposób, obiekt ma umrzeć śmiercią bolesną i ma wiedzieć „dlaczego” umiera
(czyli zazwyczaj co takiego zrobił, żeby się komuś narazić wystarczająco, aby
ten ktoś wydał pieniądze na jego śmierć) oraz trzeci typ nazywany przez Lorena
„zawiłym”, czyli zlecenie, któremu musiał poświęcić najwięcej czasu i uwagi, ze
względu na szczególne wymagania zleceniodawcy. Zlecenie, którym zajmował się
obecnie należało do typu trzeciego, ale łączyło drugi element typu drugiego,
czyli „powód”. Generalnie podzielił je na trzy części: 1 – informacje, 2 –
zdemaskowanie oraz dowody i 3 – śmierć. Jako że klient, Ryan Dawson, chciał
przed śmiercią człowieka, do którego żywił urazę, pogrążyć go oraz pamięć o
nim, tak aby kiedy już odejdzie z tego świata, nikt nie miał o nim dobrego
zdania, zabójca musiał stworzyć plan bezbłędny i jak najprostszy.
Pierwszą
część wprowadził już w życie i właśnie w jej ramach siedział razem z Elim przy
jednym ze stolików w kawiarni, którą upodobał sobie Fergusson i w której
codziennie, według informacji przekazanych przez zleceniodawcę, pijał kawę,
mniej więcej o tej godzinie. Trzeba przyznać, że podsycana przez nienawiść obsesja
Dawsona na punkcie tego człowieka i jego śledztwo prowadzone na własną rękę,
oszczędziło Lorenowi trochę czasu.
Przewrócił
kartkę niezbyt ciekawej gazety i spojrzał na swojego niewolnika, który może
nieco zbyt energicznie mieszał łyżeczką gorącą herbatę. Wyglądał, jakby nie
mógł usiedzieć w miejscu i Loren już miał mu coś powiedzieć, ale właśnie wtedy
drzwi kawiarni za plecami młodszego otworzyły się, co zostało ogłoszone
dźwiękiem małego, irytująco brzęczącego dzwonka. Do środka wszedł mężczyzna
pokaźnych rozmiarów, złożony chyba głownie z masy tłuszczowej, w granatowym
garniturze i z resztkami włosów gładko przylizanych do tyłu. Za nim podążał niczym
cień, drugi osobnik, również w garniturze i Loren od razu poznał ten sztywny
krok oraz wyraz twarzy nieprzyozdobiony głębszą myślą. Jeden ochroniarz,
którego pewnie targa ze sobą wszędzie. Jedna dodatkowa ofiara. Co najmniej.
Podniósł
kubek kawy i pociągnął łyk gorącego płynu, dyskretnie śledząc ruchy Fergussona,
zajmującego miejsce w przypuszczalnie bezpiecznej odległości, oddzielającej go
od czyhającego na jego życie zabójcy o pięć stolików i dwie duże doniczki z
jakimiś roślinami.
Niewolnik
chyba również go zauważył, bo siedział już bez ruchu i co chwilę zerkał z
niepokojem na swojego Pana. Chyba nie myślał, że zabije Fergussona już teraz, w
tej kawiarni? Może to najwyższa pora, żeby wtajemniczyć go w szczegóły, wyjaśnić mu plan
i to jaką rolę w nim odegra? W sumie miał to zrobić już wczorajszego wieczora, ale jakoś wyleciało mu z głowy.
Westchnął
i przez dłuższą chwilę obserwował, jak Fergusson ślini się na widok młodej
kelnerki, która zapisuje na kartce jego zamówienie. Jej zakłopotanie jakimiś
skierowanymi w jej stronę słowami z ust faceta było widoczne gołym okiem i
kiedy już odchodziła z rumieńcem zażenowania na policzkach, ze wzrokiem
Fergussona osadzonym na jej pośladkach, Loren zwrócił się do niewolnika:
- Eli.
- Tak,
Panie? – odezwał się szybko, jak tylko Loren wypowiedział ostatnią literę jego
imienia.
-
Domyślasz się już jaki jest twój cel w tym planie?
Pokręcił
głową, więc zabójca nachylił się lekko nad stolikiem w jego stronę, otworzył
usta i podziwiał narastające na twarzy niewolnika napięcie, skupienie i
ciekawość, gdy mówił przyciszonym głosem:
- Dawno
temu, kiedy byłem jeszcze młodszy od ciebie, jeździłem z ojcem nad jezioro Garda w
północnych Włoszech. Uwielbiał wędkować, za czym ja osobiście nie przepadałem,
ale lubiłem spędzać z nim czas, którego większość przeznaczał na swoją pracę i
patrzeć, jak on to robi oraz jaką radość daje mu złowienie zwykłej ryby. Kiedyś
dał mi wędkę i powiedział: „Lorenzo, jeśli złowisz rybę, zrobię sobie w tygodniu dzień
wolnego i zabiorę ciebie oraz twoją siostrę gdziekolwiek będziecie chcieli”.
Nie rozumiałem dlaczego moja siostra też musi czerpać korzyść z tego, że udało
mi się złowić rybę, ale starałem się najbardziej, jak mogłem. Nabiłem przynętę
na haczyk, zarzuciłem dwa razy większą ode mnie wędkę i ze swoim brakiem jakichkolwiek
umiejętności modliłem się do mojej zmarłej babci Benedetty o to żeby mi się
udało i żeby jeśli już mi się uda, nie wpaść z tą wędką do jeziora. No ale
przechodząc do rzeczy… Przekładając postacie z tej krótkiej historyjki na
obecną sytuację, ja nadal trzymam wędkę, grubą rybą, którą mam złowić jest nasz
pan F, a ty Eli – zrobił krótką przerwę, podczas której niewolnik też zrobił
przerwę w oddychaniu. - Ty jesteś
przynętą.
***
wiedziałam wiedziałam
OdpowiedzUsuńloren wiedziałam ze jestes szalony
przez rozdział mniałam zaciesz i teraz też mam
to teraz czekanie
i reakcja elisa
<333333333
ciesze sie ze udało ci się dzisiaj go dodać <)(
- Do fajnego miejsca, robić fajne rzeczy .. tak loren
fajne rzeczy z tobą ..zawsze
ciekawe co jak eli powie nie
hahaha
wątpie troche
Z szalonymi ludźmi zawsze robi się fajne rzeczy :D
UsuńNo... Może nie z zabójcami, którzy wplątują cię w zabójstwo i każą być przynętą...
takie tam..
OdpowiedzUsuńzabójstwo ,przynęta
eli zejdzie na zawał..
ale ogólnie to loren ma duzo cierpliwosci dla eliego.
nie moge sie doczekac kolejnego rozdziału. <3333333333
tak myslałałam wczoraj ze a mi sie loren przyznil
co za sen
Loren to ma wręcz anielską cierpliwość :D
Usuńooo a co się tam działo w tym śnie? Coż nawyczyniał?
ciekawe co by musiało stać
Usuńco by musiał eli zrobic zeby ta cierpliwość zrobiła bum
Do Lorena przyjechał jakiś przyjaciel na swięta
z torbami jedzenia
i ten przyjaciel czuł się jak u siebie
Lorena jakos to nieobchodziło
i przyjaciel razem z elim
bardziej przyjaciel chciał udekorowac mieszkanko Lorena
poszedł z Elim na jakiś strych po pudła z bombkami
i wracaja
Eli pierwszy
za nim p[rzyjaciel z pudłami kazdy
a na górze stoi Loren i głaska kota
a Eli pudło bum
przestraszył sie Lorena który głaska kota ?
Przepraszam za moje dziwne sny
Myślę, że gdyby przyszedł jakiś przyjaciel, panoszyłby mu się po domu i ozdabiał go bombkami, wciągając w to jeszcze jego niewolnika, to jego cierpliwość byłaby wystawiona na próbę. I wtedy Eli mógłby się przestraszyć jego miny. W sumie to byłoby ciekawe :D
UsuńJa czasami miewam jeszcz dziwniejsze, niestety nie z nimi w roli głównej, no chyba że miałam, ale zapomniałam po przebudzeniu...
W sumie tak
UsuńLoren wraca do domu a tu pełno swiatełek bombek
eee to mój dom hahahaha
ze snu wynioskowałam ze Loren-Lore-chan z przyjacielem są w dobrych bardzo dobrych stosunkach
bo nawet mniał klucz do jego domu
Loren tu mam dla cb przebranie
wolisz mikołaja czy renifera
Mikołaj chyba lepszy. Eli może być reniferem :D
UsuńLoren oczekuje prezentu
UsuńEli wiadomo jakiego chce prezentu
Ciekawe co by Eli odpowiedział gdyby Loren
zapytał się ..Eli co chcesz od Mikołaja
-Ciebie w łózku hahahahahahahhahaahhahaha
ahh nie moge się doczekac rodziału
kiedy sie tak go spodziewasz dodac?
Sprawy mogłyby przybrać niespodziewany obrót...
UsuńKiedy dokładnie nie wiem, ale będzie jeszcze przed końcem roku ;)
YEEEAAAAH ROZDZIAŁ
OdpowiedzUsuńJestem przeszczęśliwa. Poprawiłaś mi dzień :) Dziękuję!
Kolejny świetny tekst w Twoim wykonaniu. UWIELBIAM poczucie humoru Lorena. A ta akcja z długopisem była świetna. Ciekawi mnie, czy Eli nie schrzani swojego zadania. I co się stanie jeśli schrzani (oby nie) :')
~ R.
Schrzani, czy nie schrzani... oto jest pytanie :D
UsuńCzy tylko mi jest tak żal Elisia kiedy Loren wyzywa go od zboczeńców? :( Faktycznie, trochę śmiałe propozycje jak na niewolnika, ale... Loren, chcesz tego, nietykalna dziewojo. Wiem, że chcesz :*
OdpowiedzUsuń"Zaczynałem podejrzewać, że Panu sprawia przyjemność wywoływanie we mnie konsternacji".
Ach, ty mały geniuszu!
Oj tam, tak się tylko droczy. Chyba ;)
UsuńLoren nietykalna dziewoja, fajny pseudonim, podoba mi się!
Wesołych Świąt :)
OdpowiedzUsuńHejka,
OdpowiedzUsuńfantastycznie, co? przynęta? Eli mu chyba szybko na zawał zejdzie, ale tak najpierw nic a potem wymyśla jakieś takie rzeczy...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza