Loren
Szedł spacerowym krokiem wzdłuż sklepowej alejki, mijając kolejne półki zapełnione po brzegi produktami w różnokolorowych opakowaniach. Potrzebował oliwy z pestek winogron, kminku, cynamonu, suszonych owoców oraz kilku innych rzeczy, będących częścią długiej listy zakupów, którą trzymał jedynie w swojej głowie. Większość tych składników znajdowała się już w wózku, który żwawo, acz nieco lękliwie pchał Eli, idąc równoległą alejką. Miał szukać syropu klonowego i miodu, ale jedyne, na czym się skupiał to uporczywe patrzenie na Lorena. Nieustannie przyspieszał za każdym razem, kiedy oddzielał ich rząd półek i zwalniał pomiędzy nimi, kiedy mógł widzieć swojego Pana.
Po tym, jak niemalże zgubił go w deszczu, zabójca przynajmniej teraz miał już świadomość, jaka to dla chłopaka męka być pozostawionym samemu, kiedy wkoło krąży tylu ludzi. Poznał to po jego zbolałej, zatrwożonej minie, gdy poinformował go, że sam musi znaleźć część składników i nie może zbliżać się do niego na mniej niż dziesięć metrów. To chodzenie po sklepie, patrzenie jednym okiem na Pana, a drugim szukanie syropu, musiało być dla niego jak droga do Mordoru, nie wspominając o tym, że mógł się przy tym nabawić oczopląsu.
Loren nie chciał zmierzyć się z jego kolejnym atakiem paniki, więc nie odchodził daleko, pozostając na widoku. Co nie zmieniało faktu, że Eli musiał tak czy inaczej nauczyć się funkcjonować samodzielnie i nie być całkowicie zależnym od zabójcy, który już poczynił pewne postanowienia na przyszłość. Z żadną osobą nie wytrzymywał na dłuższą metę i dziwiło go to, że obecność Eliego nie zaczęła go jeszcze męczyć. Był jednak pewien, że tak prędzej czy później się stanie.
Z jednej strony śmieszyło go zachowanie nastolatka, który, gdy tylko stracił go na krótką chwilę z oczu, rozglądał się nerwowo, jak dziecko stojące samo w zmniejszającej się kolejce i niecierpliwiące się nieobecnością rodzica, który zapomniał o mleku i musiał szybko po nie oblecieć. Ale z drugiej strony zaczynały go niemiłosiernie wkurwiać te świąteczne piosenki puszczane w sklepowych odtwarzaczach, promocje świąteczne na prezenty dla bliskich, wszechobecne, kiczowate dekoracje i ten cały nastrój, ta rodzinna otoczka tego pierdolonego święta. Właściwie to zaczęło go to wkurwiać dobre kilkanaście minut temu, ale starał się to zignorować, żeby niby przypadkiem nie ukręcić karku kolejnemu napotkanemu Mikołajowi z sztuczną, białą brodą i wypchanym brzuchem, który donośnym „Ho! Ho! Ho!” ranił jego wrażliwe bębenki uszne.
To nie był dobry czas i dobre miejsce. W tym okresie roku każdemu zdrowo odpierdalało, przez co i on tracił zmysły, a wszystko wyprowadzało go z równowagi. Niesamowicie żałował, że mimo wrodzonego uporu, nie potrafił odmówić Camille, gdy kilka godzin temu zadzwoniła do niego i namówiła na zjedzenie świątecznej kolacji z nią oraz jej chłopakiem, który miał ją zabrać na cały okres świąt, począwszy od dzisiaj, do swojej rodziny, mieszkającej w Australii. Ich lot niestety został przesunięty z powodu zamieci o całe dziewięć godzin. O dziewięć godzin za dużo.
Z dużą niechęcią rezygnował ze swoich planów spędzenia tego dnia na odcięciu się od tego całego szaleństwa, dopieszczaniu swojego lenistwa i zakończeniu go na zjedzeniu kolacji z Eliasem oraz upiciu się winem ze swojej piwniczki przy oglądaniu jakiegoś filmu, w którym nie będzie żadnych Mikołajów, a potem pijackim narzekaniu na świat oraz chodzących po nim ludzi. Zgodził się, bo nie mógł wysłuchiwać jej ciągłych błagań i wiedział, że jeśli odmówi, będzie mu to wypominać przez następne pół roku, a jej wypominki były niewiarygodnie uciążliwe i sprawiały, że chciał rwać sobie włosy z głowy. Tak się składało, że nie chciał ich jeszcze tracić. Zatem zgodził się, bo jedyną osobą, która prześcigała go w uporze, była jego siostra. Czy to znaczyło, że zamierzał być miły, gdy już tam pójdzie? Nie. Czy to znaczyło, że jedna spośród czwórki osób może nie wyjść z tego żywa? Tak. I łatwo można się domyślić, kim będzie ta osoba.
Oglądając to całe jedzenie, zrobił się głodny. Kątem oka wypatrzył młodą dziewczynę w stroju pomocnicy Mikołaja, która częstowała klientów sklepu czekoladowymi truflami i zachęcała do kupna całego opakowania. Uczucie głodu jednak zwyciężyło nad chęcią mordu, która objęła go mocno i serdecznie, jak tylko zobaczył biało-czerwony strój, uruchamiający niebezpieczne trybiki w jego spaczonym umyśle.
Eli akurat na sekundę odwrócił głowę, sięgając do półki, więc Loren zniknął tak szybko, jak gdyby właśnie rozpłynął się w powietrzu. Pani cholerna-mikołajka, gdy tylko go zauważyła, uśmiechnęła się szeroko i wyciągnęła tacę, zachęcając do skosztowania przysmaków. Wziął więc tak ochoczo wyciąganą ku niemu tacę i dla dobra mikołajki oraz ku jej całkowitemu zakłopotaniu wyrażonym w dość cichym "Ale chwileczkę...", oddalił się czym prędzej z truflami na dział alkoholowy, w którym widział swoje jedyne wybawienie.
Zjadł pięć trufli, znalazł dwie butelki swojego ulubionego whisky i mozolnym krokiem zaczął iść w stronę działu z owocami, na którym miał spotkać się z Elim, gdyby się rozdzielili i z zamiarem zaczekania tam na niego w najmniej obleganym miejscu. Maszerując tam, natrafił na dział z przyprawami, na którym odnalazł kminek, cynamon i przy okazji kilka innych, które mogłyby się przydać. Postara się wyperswadować Cami samodzielne gotowanie, aby znów nie spaliła kuchni.
A nie, chwila. To kuchnia Emmeta. A więc może ją spalić.
Nic tak nie poprawi jego humoru w ten radośnie świąteczny czas jak paląca się kuchnia.
W końcu po ciężkiej, wyczerpującej wędrówce dotarł do wielkich koszów wypełnionych dorodnymi owocami, które znajdowały się na końcu sali wraz z pieczywem, tak, aby idąc po bułki i cytrynę, potencjalny klient przypomniał sobie, że nie ma jeszcze tego i tamtego, i wykupił połowę asortymentu. Zaczął rozglądać się za rudo-blond czupryną należącą do Eliasa, w której ostatnio trochę zbyt często chciał zanurzyć swoją dłoń. Podobały mu się kontrasty i podobało mu się to jak bardzo nieposkromione były te jego włosy, mimo że właściciel był tak ułożony i posłuszny.
Zauważył go kręcącego się i rozglądającego gorączkowo we wszystkie strony. Dziecko, które zgubiło w sklepie swojego rodzica. Ciekawiło go, czy gdyby zostawił go na dłużej, usłyszałby w końcu głos pracownika sklepu płynący z głośników: „Pan Loren proszony po odbiór swojego zagubionego niewolnika”.
Obserwował przez chwilę jego odwracającą się wciąż głowę i kulące się w popłochu ramiona za każdym razem, gdy ktoś przechodził zbyt blisko niego. Jakiś staruszek przystanął przy nim i powiedział coś, ale chłopak popatrzył tylko na niego, jakby zobaczył właśnie ducha, pokręcił głową i zrobił szybki w tył zwrot.
Spoglądał wzdłuż jednej z alejek, kiedy zabójca podszedł do niego od tyłu, stanął blisko i wyciągnął przed nim tacę, upchnąwszy wszystkie torebki z przyprawami pod pachą.
- Czy nie chciałby pan skosztować? - zapytał głosem wesołej pomocnicy Mikołaja. Chłopak podskoczył, niemal zrzucając pozostałe trufle z tacy, zapowietrzył się i obrócił w stronę mężczyzny. Obrzucił go niewidzącym spojrzeniem, jakby wcale go nie rozpoznał i w pierwszej chwili, odruchowo, niczym spłoszone zwierzę, chciał się cofnąć, natrafiając jedynie za sobą na podłużną rączkę wózka. Loren zbliżył się jeszcze bardziej, opierając ręce na tejże rączce. Po czole nastolatka spływała kropelka potu, a jego klatka piersiowa unosiła się w szybkim tempie. - To ja, Eli, nie wariuj, bo pomyślą, że cię napastuję. A przecież obaj wiemy, że zwykle jest na odwrót, prawda? – powiedział, uśmiechając się znacząco i sięgnął do wózka. Włożył do niego butelki alkoholu, przyprawy oraz tackę, po czym przytrzymał wózek, bo odsuwał się na kółkach w tył. W oczach dyszącego wciąż ciężko niewolnika jakby coś rozbłysło i w tym szaleństwie złapał się materiału czarnego golfa wyższego mężczyzny i zmiął go swoimi smukłymi palcami, jakby chcąc upewnić się, że jest prawdziwy. Był tak blisko niego, że mógł wyczuć zapach szamponu, którym umył rano włosy, a guziki ich koszul zahaczały o siebie. W tamtym momencie uznał, że jego pomysł, aby Eli wyszedł do sklepu w jego koszuli, wcale nie był takim dobrym pomysłem, jak mu się wtedy wydawało, bo teraz, krótko mówiąc, chciał ją z niego ściągnąć, i to z całkowicie niewiadomego dla siebie powodu. Patrząc na niego, w swoich ubraniach, pachnącego jego szamponem i teraz, kiedy poznał już smak jego różowych ust oraz tego języka, który się za nimi krył, miał ochotę… robić różne rzeczy. Kolejną z nich było odebranie mu oddechu w odrobinę inny sposób niż miało to miejsce przed chwilą.
Aż go skręciło, znowu, i to tak porządnie. Cisnęło mu się na usta jedno, dosadne słowo – kurwa.
To był błąd. Zrozumiał to, kiedy tylko opuścił budynek, w którym znajdowało się mieszkanie świętej pamięci Marcusa i mimo chłodu, który wbił w niego swoje szpony, nadal czuł na wargach pulsujące ciepło oraz krążącą szybko w żyłach krew. To nie tylko był błąd, ale był to jeden z tych błędów, które popełniało się z taką przyjemnością, że chętnie popełniłoby się je ponownie, bez względu na czające się tuż za rogiem konsekwencje. Przeznaczył pół nocy oraz cały następny dzień na myślenie o tym błędzie. Rzadko kiedy jedno wydarzenie pętało jego umysł na tak długo i rzadko kiedy tyle czasu analizował coś, co sprawiło mu przyjemność, nie mówiąc już o zastanawianiu się nad tym, czy powinien czuć tę przyjemność, skąd ona się wzięła i czemu akurat teraz postanowiła sobie uderzyć w niego niczym gron z jasnego nieba. Zazwyczaj po prostu sięgał po to, czego aktualnie chciał, czy chodziło o kobiety, nowe samochody, jakieś zbyt drogie bibeloty, ukochane antyki, czy inne, dziwniejsze rzeczy. Uważał, że jego życie byłoby jeszcze nudniejsze, gdyby odmawiał sobie zachcianek, tych większych i mniejszych, jakkolwiek dziwne by one nie były, przynajmniej dopóki i one przestały mu dawać satysfakcję. Ale tym razem było inaczej. Och, o wiele inaczej! To, czego chciał było zupełnie inne, nowe, świeże i nigdy nie pomyślałby, że będzie miał z tym styczność. Czy chciał tego już wcześniej? Czy dopiero teraz to do niego dotarło? Cóż miał z tym fantem uczynić? Wyrzec się go? Stłumić? Zaakceptować?
Jak na złość przeszła obok nich para trzymających się za ręce mężczyzn, owiniętych w pasujące do siebie szaliki i najpierw spojrzeli na Lorena z zaciekawieniem, ale gdy zobaczyli, że łypie na nich wrogo, oni sami zaczęli przyglądać się mu z niechęcią, jakby natknęli się na homofoba, który ma coś przeciwko ich miłości, aby następnie odejść w skonfundowaniu, zauważywszy, że, jakby nie patrzeć, prawie trzyma w ramionach jakiegoś ładnego niziołka z artystycznym bałaganem na głowie. Loren stwierdził, że to za dużo gejostwa jak na jeden dział i prychnął na nich, kiedy to obejrzeli się na niego przez ramię, odchodząc w stronę bagietek.
Wyczuł, że niewolnik, który tymczasem zdążył się uspokoić i szybko odsunął swoją rękę, przypatruje mu się teraz, kolejny raz przyłapując go na tych samych rozmyśleniach, powracających wciąż, jak komar, który upatrzył sobie go na swój obiad i zastanawiał się, z której strony się do niego zabrać. A niech go szlag.
- Masz syrop? - spytał go, choć mógł po prostu zajrzeć do wózka. Jego głos pobrzmiewał lekką, jak mu się wydawało, irytacją, która nie odstępowała go odkąd zobaczyli pierwszą świąteczną reklamę Coca-Coli oraz dziwnie nadpobudliwą babcię w stroju renifera, walecznie usiłującą wcisnąć mu jakieś ulotki. Teraz jednak jego irytacja jakby zaczynała blednąć.
- Syrop? Jaki syrop? - Niewolnik zamrugał szybko i w tak samo szybkim tempie zreflektował się, potrząsając głową: - Syrop. Tak, mam syrop.
- Miód?
- Miód… - Piegowaty nos zmarszczył się lekko i znów wyprostował. - Widziałem go na półce, ale wtedy zniknąłeś, Panie i… Tak jakoś wyszło…
- Miód… Miód… - Jeśli nie myliła go pamięć, był jakieś trzy alejki dalej. Żeby tam pójść musiałby przestać wpatrywać się w jasnowłosego. Nie chciało mu się tam iść. - Lubisz miód?
- Czy lubię miód? - Chłopak spytał zabójcę, który kiwnął głową, a potem zadał ciche pytanie jeszcze raz, jakby pytał siebie. - Tak, chyba lubię miód.
- Co jeszcze lubisz? - Jego twarz jakby sama z siebie zbliżyła się do piegów.
- Co lubię? - Znów odparł pytaniem, jak gdyby nie dowierzał, że kogoś mogą interesować takie rzeczy. - Nie wiem, Panie, zjem, co mi dasz.
- Nie kuś, bo wymyślę coś naprawdę ohydnego i zrobię ci to jutro na obiad. - Niewolnik zrobił grymas. Zabójca odpowiedział uśmiechem i zamaszystym gestem machnął na półkę. - Możesz brać, co tylko chcesz. Nie patrz na ceny.
Piegowaty zaczął intensywnie główkować i chyba nie zauważał coraz bardziej zmąconego wzroku swojego właściciela, w którym kotłowały się różne myśli, różne chęci, różne zagwozdki i przez całą ich splątaną sieć, na przód wychodziło jedno. On też nadal nie był pewien, czy też powinien wziąć tego, czego chce, ale patrząc tak na jego usta, przestawała go obchodzić ta niepewność.
Schylił się, aby jego twarz była na tym samym poziomie, z rękami opartymi na wózku, po obu stronach niewolnika, którego ramiona zesztywniały. Jego szyja poruszyła się, kiedy przełykał ślinę, zdając sobie sprawę z tego, co się zaraz stanie. Ta jego cholerna szyja.
Otworzył szerzej oczy i rozejrzał się szybko, rozrzucając jeszcze bardziej swoją czuprynę. Ręka zabójcy wyrywała się niecierpliwie, chcąc odgarnąć włosy z czoła chłopaka, aby nic nie zasłaniało jego twarzy.
- Teraz? - spytał cichym głosem. Jakaś kobieta zatrzymała się niedaleko, szukając czegoś na półce i rozmawiając przez telefon. Dwójka hałaśliwych dzieci przebiegała nieopodal, chichocząc głośno i ścigając się z łomoczącymi o siebie wózkami. Chłopak w ogromnej czapce z bąblem szeleścił opakowaniem cukierków i pociągał głośno czerwonym nosem.
- A nie chcesz? - zdziwił się, nie spodziewając się z jego strony żadnych sprzeciwów.
Młodszy zawahał się, zerkając na kobietę i ściszając głos niemal do konspiracyjnego szeptu, wyznał, podczas gdy Loren uważnie przebiegał wzrokiem po jego bladawej twarzy, a kącik jego ust unosił się lekko i drgał, jakby usta nie były pewne, czy przybrać wyraz rozbawienia, czy niezadowolenia:
- Chodzi o to… Dużo tu ludzi, Panie, i… Wydaje mi się, że wszyscy na nas patrzą – wyznał, nie odwracając badawczego wzroku od twarzy zabójcy. Loren obejrzał się za siebie, potem popatrzył za plecami niewolnika. Zupełnie nikt nie zwracał na nich uwagi, wszyscy zajmowali się swoimi sprawami, robili zakupy, rozmawiali, spieszyli się, chichotali, szeleścili opakowaniami cukierków.
- Mam ich zabić? - Zapytał żartobliwym, cichym tonem i zwęził oczy. - Wolisz, kiedy całuję cię w otoczeniu trupów? Będziesz czuć się bardziej komfortowo?
Eli skrzywił się nieznacznie i z grymasem oraz zmartwieniem w oczach ponownie spojrzał przelotnie na kobietę.
- Nie, Panie – odparł szybko, jakby wcale nie musiał zastanawiać się nad odpowiedzią. - Nie… - Jego usta zacisnęły się na krótką chwilę. - Nie to miałem na myśli. Ja tylko nie wiem, czy chciałbyś…
- Czy chciałbym… - Ich twarze dzieliło już zaledwie parę centymetrów. Z tej odległości mógł przeliczyć jego rzęsy, a wystarczyłby jeszcze kawałek, aby dostrzec, w których dokładnie miejscach jego tęczówek dominację przejmował kolor zielony, a gdzie niebieski, a w których te kolory idealnie się zespalały. Zapragnął w tych oczach dostrzec więcej emocji, chciał złości, zawstydzenia, podniecenia, chciał tego, czego namiastkę dostał po tym jak przestał przyciskać go wtedy do szyby okna i dostrzegł przebłyski skonfliktowania, które zaostrzały jego łagodne rysy. - Czego?
- Nie wiem, czy chciałbyś, żeby zobaczyli, że całujesz… - Ponownie zacisnął wargi i bąknął szybko, jakby z zażenowaniem: - Kogoś takiego.
Brwi Lorena powędrowały lekko w górę.
- Kogoś takiego, czyli kogo? - spytał zdumiony. - Myślisz, że oni wiedzą kim jesteś? - Eli z niechęcią odwrócił twarz, potwierdzając jego przypuszczenie. Zabójca westchnął przeciągle, odwrócił chłopaka tyłem do siebie i prowadząc wózek razem z nim, powędrował w stronę ludzi, którzy kłębili się dużą grupą przy promocji świeżo wyciskanych soków, niczym mrówki przy plamie lukru. Zwolnił przy półce, z której zabrał torebkę suszonych owoców i zbliżył nieco usta do ucha Eliasa, za które wcześniej chłopak próbował wcisnąć kilka zbuntowanych kosmyków, bez powodzenia. - Patrz na tych głąbów – polecił mu, gdy mijali małżeństwo spierające się o to, który ze składników powinno się dodać do ciasta. Mówił tak cicho, że tylko niewolnik mógł go słyszeć. - Nie wiedzą o nas zupełnie nic, Eli. Nikt nie wie kim jesteś, nikt nie widzi krwi na moich rękach. Nie patrzą na nas, a nawet jeśli by patrzyli i spojrzeniem potrafiliby wydedukować, jakie zbrodnie mam za uszami, już dawno zaczęliby spieprzać gdzie pieprz rośnie. Dla nich jestem zwykłym obywatelem, który wstaje codziennie i uczciwe zarabia na chleb. Ty jesteś tylko nastolatkiem, ładnym chłopakiem, który spędza święta z rodziną i właśnie robi zakupy ze swoim starszym bratem. Mają nas gdzieś, tak samo jak ja mam ich gdzieś, no chyba że zza rogu zaraz wyskoczy następny świrnięty Mikołaj, to wtedy nie będę miał go gdzieś i mu przypierdolę.
Wyczuł, że Eli zwolnił krok, zderzając się z jego ciałem, więc również zaczął iść wolniej i z uwagą obserwował zamyślony wyraz twarzy, która powoli się do niego odwróciła.
- Czyli tak o mnie myślisz? Jak o swoim młodszym bracie?
Loren stanął w miejscu tak nagle, jakby właśnie zderzył się z wielkim głazem. Przez jego pierś przepłynęła fala gorąca, umieszczając się gdzieś między żebrami, a przez skórę twarzy przeszło nieprzyjemne mrowienie, zmieniając się w sztywną maskę. Nie rozumiał, czemu akurat w tym momencie pomyślał o tym, jak pierwszy raz odebrał ludzkie życie, a kilka stróżek krwi tamtego mężczyzny spływało po jego żuchwie. Myślał, że dokonanie zemsty da mu radość i ukojenie, ale prócz adrenaliny, ustępującej miejsca mdłościom nie czuł w tej pierwszej chwili zupełnie nic.
- Co takiego? - mruknął bezbarwnym głosem, prawie nie poruszając ustami.
- Uważasz mnie za swojego młodszego brata, Panie? - spytał mniej pewnie Eli, zaniepokojony zmianą, jaka zaszła na twarzy swojego Pana.
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Przed chwilą to powiedziałeś, Panie – przypomniał mu. - Że ci ludzie myślą, że jesteś moim starszym bratem.
Oczy zabójcy zrobiły się okropnie suche. Zamrugał szybko kilka razy, przestał ściskać rączkę wózka. Trochę zmieszany, odwrócił wzrok w stronę ich zakupów, ale niewolnik nadal na niego spoglądał. Drażniło go to, zupełnie jakby ktoś właśnie dotykał jego twarzy. Postanowił więc odwzajemnić znów jego spojrzenie, natarczywie wbijając się w te jego tęczówki. Prześledził zarys jego powiek, kości policzkowych, a potem zagapił się na linii jego górnej wargi. Przyszło mu na myśl, że mógłby prześledzić ją czymś innym niż wzrokiem.
Gdyby tylko było to możliwe, chętnie odstrzeliłby te wszystkie myśli, które przychodziły mu do głowy i kazały kwestionować swoją własną orientację, co do której zawsze miał pewność.
- Oszalałeś? - wymamrotał w końcu, zastanawiając się, dlaczego akurat tego musiał się uczepić, zamiast na przykład skupić się na tym, że powiedział mu, że jest ładny, albo na tym, że zaraz może komuś obić twarz. Bo wcale nie żartował. Ani z pierwszym, ani z drugim. - Gdybym uważał cię za swojego młodszego brata, nie miałbym ochoty włożyć języka w twoje usta – mruknął ponuro, jakby pod przymusem przyznawał się do tego, że zjadł wszystkie cukierki ze słoika i że bardzo mu się to podobało.
Tym razem to niewolnik odwrócił nareszcie wzrok i podzielając jego wcześniejsze zmieszanie, spojrzał na tacę, znajdującą się w wózku, choć Loren zdążył wychwycić lekki uśmiech wykwitający na jego ustach. No i z czego się cieszysz, chłopcze?
Podniósł z tacy dwa trufle.
- Bądź tak miły i otwórz usta – warknął.
I gdy niewolnik, wzdrygnąwszy się uprzednio na jego ostry ton, uczynił to, zabójca wsunął między jego wargi owe czekoladowe trufle.
***
Eli
Nie sądziłem, że ktoś jeszcze może zachowywać się w obecności Pana równie niezręcznie co ja. Ale wtedy poznaliśmy Ethana, którego Pan z jakiegoś powodu wolał nazywać Emmetem i rzucał mu spod rzęs ostrzegawcze spojrzenie pod tytułem: „Spróbuj mnie poprawić, a wymyślę ci gorsze imię”.
Na pierwszy rzut oka wyglądał całkiem sympatycznie i przyzwoicie, choć i tak na siłę próbowałem doszukać się w nim czegoś negatywnego, nauczony, że nawet za najładniejszą maską mogą kryć się wszelkiego rodzaju okropności. Ale Ethan wydawał się nie nosić maski, tak jak my, był wysportowany, opalony, ze szczerym uśmiechem nieschodzącym z ust i tą otoczką osoby, która zawsze pomagała staruszce przejść bezpiecznie na pasach. Miał zarzucony sweter na ramiona i był tak uprzejmy, że można go było nazwać przykładnym zięciem. Lub szwagrem. Ale co do tego mój Pan miał już nieco inne zdanie.
Mieszkanie, w którym się znaleźliśmy w niczym nie przypominało mieszkania Pana. Nowoczesne, pełne symetrycznych kształtów oraz stonowanych barw, a wszystko było idealnie ułożone na tym miejscu, na którym z założenia powinno być. Schludne, ale i całkowicie bezosobowe, niczym wzięte prosto z katalogu z meblami. Żadnych obrazów, barwnych waz, niedopasowanych do siebie, ale idealnie się ze sobą komponujących foteli, żadnych podniszczonych, ale nadal pięknych staroci z duszą. Możliwe, że się przesłyszałem, ale kiedy tam wchodziliśmy i Pan podawał butelkę wina swojej siostrze, po czym rozglądał się dookoła z kącikami ust zakrzywionymi lekko w dół, wydawało mi się, że powiedział, że zaraz zwymiotuje.
Było jasne, że mu się tu nie spodobało, ale zauważyłem, że oprócz tego, coś jeszcze mu nie pasowało. Zazwyczaj wykazywał stoicki spokój ze szczyptą – lub całą garścią – znużenia, ale nie tym razem. Nie wiem, skąd wzięła się u niego nagle cała zgorzkniałość i zdenerwowanie. Miałem powody ku temu, aby myśleć, że to przeze mnie i przez to, co zrobiliśmy oraz czego nie zrobiliśmy w sklepie, ale potem powiązałem jego nachmurzenie ze świętami, ponieważ krzywił się za każdym razem, kiedy tylko natknął się na ich symbol, a gdy znów i znów słyszeliśmy tę samą świąteczną piosenkę, idąc sklepowymi alejami, dziwiłem się, że z jego nosa nie zaczął się wydobywać dym.
Mój stosunek do świąt z kolei był całkowicie neutralny. Nie obchodziłem ich od trzech lat, ale były czymś naturalnym, jak zmieniające się po sobie pory roku. Jednakże teraz, gdy już nie byłem zamknięty w domu, z którego nigdy nie wychodziłem, czułem się trochę dziwnie spoglądając na tę całą świąteczną gorączkę, która zdążyła objąć szturmem całe miasto, nie umiejąc się w niej odnaleźć i nie widząc w niej miejsca dla siebie. Stałem z boku, poza nią, tak jak to zazwyczaj bywało. Miałem nieodparte wrażenie, że Pan również nie chce w niej uczestniczyć, ale jakoś wbrew sobie został w nią wciągnięty. Może dlatego swoje niezadowolenie postanowił wylewać na Ethana.
Emanował niechęcią od momentu, w którym go zobaczył i ta niechęć zdążyła się diametralnie powiększyć, rozwarstwić i rozprzestrzenić we wszystkie strony podczas trwania wieczoru. Ilekroć Ethan próbował być miły, ilekroć próbował żartować, zainicjować rozmowę z Panem i przebić się jakoś przez jego wrogie spojrzenie, jeszcze bardziej się pogrążał, był coraz bardziej zaczerwieniony, zestresowany oraz onieśmielony. Mylił słowa i bawił się nerwowo końcówką obrusu, przez co prawie przewrócił kieliszek. Mógł odetchnąć dopiero, gdy Pan zniknął w kuchni, w której krzątała się jego siostra, wciąż odmawiając pomocy w pieczeniu indyka.
Popijałem właśnie cydr jabłkowy, zastanawiając się, czy Pan pozwoli mi zjeść z nimi indyka, którego zapach wypełnił całe mieszkanie, kiedy usłyszałem szuranie zbliżającego się do mnie krzesła. Uniosłem głowę, napotykając zdesperowane i umęczone spojrzenie Ethana. Otworzył usta, ale cokolwiek chciał powiedzieć, uprzedziło go moje głośne siorbanie cydru. Pan raczej nie byłby zadowolony, gdyby wracając do jadalni, zobaczył nas rozmawiających.
Przysunął się ze swoim krzesłem jeszcze bliżej.
Otworzył usta.
Siorbanie.
- Ekhem – odchrząknął głośno, zniecierpliwiony. Czy on w ogóle wiedział kim jestem? Pan przedstawiając mnie, powiedział tylko moje imię. Nie miałem pojęcia, czy Cami powiedziała mu jakie „relacje” nas łączą. Może chciał mnie o to teraz zapytać? Co miałbym mu powiedzieć? Odezwał się szybko, korzystając z mojego zamyślenia: - Smakuje ci cydr?
Pokiwałem pospiesznie głową, zerkając w stronę kuchni. Ethan zaśmiał się niewesoło i przeczesał ręką włosy.
- Ten koleś jest okropny – mruknął pod nosem ni z gruszki ni z pietruszki, jakby do siebie. Potem westchnął, kręcąc głową. - Ten Loren – Zrobił dyskretny gest, wskazując kuchnię. - Camille wspominała, że jesteś ich dalszym kuzynem. Mieszkasz teraz z nim, tak? - Pokiwałem ponownie głową, przyglądając się mu. Zrobił zbolałą minę, po czym wyszeptał, wkładając w swój szept cały ból: - Współczuję ci, naprawdę.
Nie byłem pewien, czy powinienem mu powiedzieć, że nie ma czego współczuć, ponieważ Pan przez większość czasu jest oazą spokoju i że wystarczy nie wchodzić mu w drogę, aby go nie irytować. Był najbardziej opanowanym człowiekiem jakiego kiedykolwiek poznałem i nie raz zastanawiałem się, czy istnieje coś, co mogłoby wyprowadzić go z równowagi. Czułem, że dziś mógłbym się tego dowiedzieć, a nie wiem, czy naprawdę tego chciałem, więc gdyby Ethan dostał taką radę i tylko nie wchodził mu w drogę oraz nie zadawał tylu pytań, aby przerwać krępującą ciszę, może nie miałbym tego przeczucia, że stanie się coś niedobrego. Ale nie miałem takich uprawnień, aby mówić komuś, żeby czegoś nie robił.
- Nie ma nic złego w mieszkaniu z nim. – Poprawiłem się niespokojnie na krześle, krzyżując pod nim nogi, i przesunąłem palcem po kryształowym kieliszku, wpatrując się w zniekształcony przez jego jedną ściankę obraz.
- No nie mów! - Jego gałki oczne prawie w całości wyszły na wierzch. - Jest przerażający. Gapił się i gapił, jakbym był jakimś komornikiem, który go wyeksmitował... Prawie zacząłem się dusić!
Spojrzałem na jego szyję i równocześnie stanął mi przed oczami obraz bladoróżowego paska wrzynającego się w skórę, paska, który Pan z jakiegoś powodu postanowił niedbale przewiesić przez stojące w jego salonie popiersie bogini z nadłamanym nosem, niczym jakieś mordercze trofeum. Cóż... Raczej nie byłby z tego powodu smutny, gdyby Ethan naprawdę sam z siebie się udusił.
To, że nie tylko u mnie Pan wywoływał uczucie duszności, zarówno pocieszyło mnie, jak i zaniepokoiło. Co za dziwna sprzeczność.
- Okropny typ… - Ethan pokręcił głową i nim zdążyłem zaprzeczyć, złapał za kieliszek wina, z którego wcześniej pił Pan. Moja próba protestu nie doszła do skutku, bo w mgnieniu oka cała zawartość zniknęła za jego ustami. Odłożył ze stuknięciem puste naczynie i skrzywił się. - Co to za wino? - Zamlaskał z niesmakiem i spojrzał krytycznie na butelkę, stojącą na stole.
Wówczas znienacka wyrósł za nim Pan, przypominając ciemną chmurę burzową, która lada chwila miała zacząć ciskać piorunami i sypać gradem. Nawet nie było słychać jego kroków, po prostu się pojawił, ot tak, jakby czekał aż tylko Ethan da mu jakiś powód, aby wycisnąć z niego życie jak sok z cytryny. Aż przeszły mnie ciarki, mimo że jego gniew nie był wymierzony we mnie.
- Brunello di Montalcino, rocznik 1997 – Wygłosił płynną włoszczyzną, kładąc mu dłoń na ramieniu. Ethan zesztywniał, jak rażony piorunem. Brakowało tylko tego, aby włosy stanęły mu dęba. - Wytwarzane w Toskanii, wyłącznie z winogron szczepu Sangiovese. Nosi prestiżowy tytuł Denominazione di Origine Controllata e Garantita, oznaczający najwyższą klasę jakości. Podobno tylko osoby bez gustu nie potrafią docenić jego dojrzałego, unikalnego smaku oraz aromatu. Mam nadzieję, że masz gust, Emmet? - Strzepnął z jego ramienia niewidzialny pył i ścisnął je palcami. - Smakowało ci? - Spytał głosem ociekającym miodem, który jednak zostawiał po sobie gorzki posmak.
- P-pyszne – wyjąkał słabo mężczyzna i wysilił się na przedziwny grymas, który być może miał być uśmiechem.
- Bardzo – Pan uniósł dłoń i klepnął go po głowie jak duże dziecko. - Mnie to – Następne klepnięcie. - Cieszy – I ostatnie.
Zrobiło mi się żal Ethana, ale z drugiej strony trochę bałem się, że umrze ze stresu i nie zjemy indyka.
Pan podszedł do mnie z niepokojącym uśmiechem i odsunął moje krzesło o taką samą odległość, o jaką przysunął się wcześniej Ethan. Zabrał kieliszek z mojej dłoni, pochłonął ostatni łyk cydru i w zamian napełnił do połowy winem.
- Spróbuj – polecił, dużo milszym głosem.
Spróbowałem, przezwyciężając zniechęcenie rubinowym kolorem alkoholu.
Spróbowałem i zacząłem wierzyć, że Ethan rzeczywiście może nie mieć gustu skoro mu nie smakowało, bo wcale nie piłem wina, ale nektar, w którym mieszało się tyle smaków, że mój mózg niemal eksplodował. Lekka kwaskowatość nie gryzła się ze słodyczą, ale idealnie się z nią komponowała, ostrość oraz gorąco pieszczące przełyk pozostawiało po sobie delikatny posmak utrzymujący się dłużej na podniebieniu i języku. Bogaty i aromatyczny smak wiśni, suszonej śliwki, wanilii, przypraw oraz jakby delikatniejszego tytoniu? Wszystko tworzyło ze sobą idealną harmonię. Przywarłem do kieliszka, niczym spragniony wody pustelnik i pociągnąłem drugi łyk, potem trzeci, a przy czwartym Pan, który patrzył na mnie z uznaniem, delikatnie oderwał go od moich ust i stróżka spłynęła po mojej brodzie.
- Czy on jest pełnoletni? - spytał niemrawo tudzież sceptycznie Ethan, ale Pan zamiast odpowiedzieć, wytarł palcem stróżkę wina i oblizał go, wkładając do swoich ust. Wpatrywałem się urzeczony to w kieliszek, to w niego, czując wzbierającą chęć posmakowania jego warg i przygniatającą ją chęć uderzenia czołem w stolik, kiedy do jadalni weszła Cami, w pośpiechu niosąc sztućce.
- Czy kto jest pełnoletni? - Długie włosy miała upięte w niedbały kok, przez jej ramię przewieszona była ścierka w zielono żółtą kratkę. - Indyk gotowy! Pomóżcie mi go przynieść, bo sama się wywalę i będziemy jeść sucharki.
W tamtej chwili Ethan, Pan oraz kieliszek zniknęli z moich myśli na rzecz wspomnianego indyka. Nie mogłem skupić się na niczym innym oprócz wielkiego, upieczonego ptaka. Znaczy… Indyka.
Mogłem trzy lata nie obchodzić świąt i być na to obojętnym, ale zebrały się we mnie jakieś resztki tęsknoty za wspomnianym indykiem i nie potrafiłem zamieść ich pod dywan, tam gdzie wylądowały wszystkie zakurzone resztki po poprzednim Eliasie. Czasami wydawało mi się, że kilka resztek ucieka jakimś cudem spod dywanu i słyszę w głowie jego głos. Teraz słyszałem wyraźne i dobitne: „Chcę zjeść indyka”.
Kiedy pojawił się na stole, prawie się ośliniłem. Jak przez mgłę widziałem, że Cami przyniosła nóż i przez chwilę kłóciła się z Panem, który chciał jej go odebrać, mówiąc – i jakby zwracając się bardziej do Ethana – że ma większe doświadczenie z nożami i że zrobi to lepiej. Wygrał. Wbił nóż w mięso, przebijając złocistą panierkę, przyprószoną przyprawami, z której unosiła się gorąca para.
Dla niego zacząłem tracić rozum. Dla tego złocistego indyka.
Jedzenie było dobre, jedzenie nie krzywdziło, jedzenie nie dawało kar, jedzenie nie przyciskało cię do szyby i nie rozbijało twoich myśli na tysiące kawałków.
Wcześniej zawsze dostawałem wymierzone porcje i byłem do nich przyzwyczajony, ale u Pana jedzenia było zawsze pod dostatkiem i wcale mi go nie ograniczał, a wręcz czasami, gdy jedliśmy razem, zmuszał mnie do zjadania całego obiadu, nawet jeśli już nie mogłem. Zauważyłem, że przez to wszystko moje żebra nie były już tak widoczne jak wcześniej. Może chciał mnie utuczyć? A potem zjeść, tak jak w tej bajce?
Tak czy siak, jadłem u Pana dość sporo, nie licząc ostatniej doby, kiedy każda wzmianka o jedzeniu, wywoływała u mnie nieprzyjemne mdłości.
Bałem się, że teraz tak samo nie będę mógł przełknąć indyka, ale mój apetyt tylko rósł z minuty na minutę.
Niemal umarłem ze szczęścia, gdy Pan podsunął mi pod nos talerz ze zbyt dużym jak na mnie plastrem mięsa wraz z zaserwowaną przez Cami zbyt dużą porcją gęstego sosu żurawinowego i pieczonych ziemniaków. Moje ciało wyrywało się, chcąc rzucić się im do stóp, ale udało mi się je powstrzymać i zaczekać cierpliwie aż wszyscy usiądą przy kwadratowym stoliku, Pan po mojej lewej, Ethan po prawej, a Cami naprzeciwko. Wtedy wszyscy zaczęliśmy jeść.
Piliśmy z Panem z jednego kieliszka. Co jakiś czas napełniał go winem i gdy się napił, przysuwał go w moją stronę, a gdy ja również się napiłem, odsuwałem z powrotem w jego.
Rozmawiał ze swoją siostrą raz po raz zerkając surowo na Ethana, który zaciekawiony ich rozmową, dołączał swoje trzy grosze i zadawał pytania odnośnie restauracji prowadzonej przez Pana. Ten właśnie wyjaśniał mu pokrótce, jakie potrawy serwuje, gdy poczułem jego stopę przy swojej. Zatoczył palcami kółko wokół mojej kostki, potem drugie i następne, aż nie myślałem już o tym jaki pyszny jest indyk oraz wino, ale też o tych powolnych kółkach. Później zahaczył o nogawkę moich spodni i przyciągnął moją nogę bliżej siebie, złączając ze sobą nasze kolana.
Przy następnej lampce lekko zakręciło mi się w głowie i gdy na niego spojrzałem, napotkałem wzrok jego błyszczących oczu. Cami brzdękała sztućcami, a Ethan coś do niego mówił, próbując przykuć jego uwagę, ale on patrzył na mnie, odpowiadając zdawkowo, odchylony na oparciu krzesła, majestatyczny i nieodgadniony, pogrążony w zadumie. Odruchowo, wcale nie celowo, trąciłem go stopą, dzięki czemu miałem okazję podziwiać jak przez jego statyczną majestatyczność przebija się delikatny uśmiech, rozjaśniając z lekka jego twarz. Zupełnie bezwiednie zerknąłem – tak naprawdę wgapiłem się jak sroka w gnat – na jego usta, a gdy wróciłem do dwóch bursztynów, zobaczyłem w nich coś, czego nie widziałem nigdy wcześniej i czego nie spodziewałem się nigdy zobaczyć. Twarz mnie zapiekła, więc chwyciłem kieliszek i przechyliłem go, pochłaniając łyk wina oraz czując jak jego oczy wywiercają we mnie dziurę.
A potem przełożył na mój talerz kawałek swojej porcji, zobaczywszy, że już prawie nic na nim nie ma.
- Jedz, Frodo – mruknął, odbierając mi kieliszek.
- Dziękuję, Panie – odpowiedziałem z wdzięcznością, już nie tak cicho, i puściwszy mimo uszy jego wzmiankę o mojej kurduplowatości, miałem się zabrać za jedzenie, kiedy zorientowałem się, że właśnie spoczął na mnie wzrok wszystkich siedzących przy stole. Pana co najwyżej rozweselony, Cami zmartwiony, a Ethana zgorszony. - …Panie... Panie Boże, dziękuję ci za ten posiłek – dodałem, co by sobie nie myślał, że Pan jest jakiś perwersem, który kuzynowi każe ganiać po domu i wołać do siebie jak do władcy.
Chyba alkohol uderzał mi do głowy, bo całkiem mnie to rozśmieszyło. Pana chyba też, bo zasłonił usta dłonią, udając, że ociera je serwetką, ale ja widziałem jak jeden kącik drga mu zdradziecko. I nawet Cami zaczęła się uśmiechać, odwracając głowę i marszcząc brwi z dezaprobatą.
- Eli jest bardzo religijny – oznajmił, na co Ethan skinął ze zrozumieniem głową, choć i tak patrzył dość nieufnie. Zaraz jednak wrócił do tematu restauracji, choć już myślałem, że zapyta mnie do jakiej parafii należę.
Cami mówiła mu coś o specjałowym daniu restauracji, o zbyt długiej włoskiej nazwie, aby ją zapamiętać.
- Czyli to włoska restauracja. No tak, przecież jesteście Włochami! - Ethan zaśmiał się w głos, nieco głupkowato, po czym kontynuował, najwyraźniej ucieszony, że już nikt nie zabija go wzrokiem: - Czyli to biznes rodzinny? Cami wspominała, że często w niej kiedyś bywała, ale nie chciała powiedzieć nic więcej. Założyliście ją razem? Czy może odziedziczyliście po rodzicach? Czy oni też mieszkali tu w Nowym Jorku? - dopytywał beztrosko, machając w powietrzu widelcem.
Atmosfera gwałtownie uległa zmianie, zrobiło się chłodniej, jakby ktoś raptem obniżył temperaturę o kilka stopni.
Przestaliśmy wymieniać z Panem spojrzenia. Jego noga pod stołem zmieniła się w kamień. Spojrzał na Ethana, jakby zobaczył go po raz pierwszy, a mięsień jego szczęki zadrgał, zdradzając nagłą złość.
Cami odchrząknęła głośno, nagle się krztusząc i posłała bratu zaniepokojone spojrzenie.
- Tak właściwie to jesteśmy Włochami tylko w połowie – zaczęła ostrożnie i chciała rozwinąć temat, ale nie mogła, bo przerwał jej głos Pana, ostry jak brzytwa i tnący bezlitośnie gęstniejące powietrze.
- Nie odziedziczyłem jej po rodzicach. Założyłem ją sam, po tym jak już miałem wystarczająco dużo pieniędzy ze swojej pierwszej pracy i głównego źródła utrzymania. – wyjaśnił sucho, po czym zapytał podejrzliwie: - Jak dużo Cami powiedziała ci o naszej rodzinie?
Na twarzy Ethana pojawiła się niepewność, gdy dostrzegł posępny wyraz oczu rozmówcy z naprzeciwka, wzbogacony o posępność w głosie.
- Niewiele. Wiem tylko, że… - Zawahał się, spoglądając pytająco na Cami i ściszył głos. - Przepraszam, chyba nie powinienem o to pytać. Wyrwało mi się...
- Wiesz, że…? - naciskał jednak Pan.
Ethan popatrzył na swój talerz i sięgnął po szklankę z cydrem, ale zmienił zdanie, nie unosząc jej do ust. Podrapał się niezręcznie po karku i zmierzwił lekko swoje włosy, zagłębiając się bardziej w siedzeniu, pod spadającymi na niego gromami.
Po chwili westchnął cicho, jednak napił się cydru i wyprostował szybko przygarbione plecy. - Czyli gdzie pracowałeś po raz pierwszy? - Próbował zmienić temat.
- Wykonywałem drobne zlecenia likwidacyjne – oznajmił Pan, przez co Cami zaczęła kaszleć w pięść. - Nadal je wykonuję. - Nie patrzył już na niego, ale na siostrę, a ona nawet nie wzdrygnęła się pod jego ciężkim spojrzeniem pełnym wyrzutu, ale odwzajemniała je z równym uporem i nieustępliwością. Było widać, że płynie w nich ta sama krew.
- Zlecenia likwidacyjne? - powtórzył z konsternacją Ethan. - Na czym polegają? To praca z ludźmi, czy raczej coś indywidualnego? - Pytał nadal, ale chyba już nie z ciekawości, ale bardziej dla rozładowania pęczniejącego napięcia między Panem, a jego siostrą i z niechęci powrócenia do poprzedniego tematu.
- Z ludźmi, zdecydowanie – odparł cierpko Pan. - Bez ludzi nie miałbym tej pracy. Wszystko skupia się na ludziach, a ludzie, jak to ludzie – są, a później znikają, ale na ich miejsce pojawiają się dziesiątki innych, więc kolejne zlecenia pojawiają się nieustannie. Jedynym minusem jest to, że czasem trzeba ubrudzić sobie ręce. I to dość bardzo.
Ethan zrobił zamyśloną minę i postukał się po brodzie.
- To brzmi jak praca w zakładzie pogrzebowym – uznał i roześmiał się, ale jego śmiech szybko się rozpłynął, gdy na twarzy Pana nie pojawiły się żadne oznaki rozbawienia.
- Coś w tym rodzaju – zgodził się. - W mojej pracy ważna jest dyskrecja i zachowywanie pewnych rzeczy dla siebie. To też szczególnie ważne, gdy obiecuje się komuś, że przeszłość zostawi się za sobą i nie będzie się o niej z nikim rozmawiać. Więc widzisz, moja siostra raczej by się do tego nie nadawała – powiedział z kąśliwą zawziętością.
Cami prychnęła. Patrzyli na siebie tak długo w dokuczliwym milczeniu, którego nie miał już odwagi przerywać Ethan, że przez chwilę myślałem, że albo rozmawiają ze sobą bez użycia słów, albo toczą zaciętą walkę na to, kto dłużej wytrzyma bez mrugania.
- Czy to jakaś tajemnica, że nasi rodzice nie żyją? - spytała nagle, zjadliwie. Zmroziło mnie. Indyk, którego przestałem jeść, gdy Pan zaczął mówić o swojej pracy, nagle wydawał się zimny i niesmaczny, a nowoczesny wystrój mieszkania surowy, przygnębiający i przytłaczająco pusty.
- Myślałem, że nie rozmawiamy o rodzinie z nieznajomymi – odparł sztucznie miłym głosem Pan.
Cami skrzywiła się, po jej czole przeszła głęboka bruzda.
- Ethan nie jest nieznajomym – zaoponowała i zastukała paznokciami o blat stołu. Na jej oczy spadł cień i przez chwilę wydawały się nieobecne. - Mówisz tak jak oni.
Pan na to prychnął i pociągnął z kieliszka spory łyk wina. Nie podobało mi się to, jak na siebie patrzyli, zimno i z rezerwą, bez tej czułości, którą widziałem wcześniej, i która nie tylko mi się podobała, ale też była dla mnie dowodem na to, że ludzkie emocje, prawdziwe oraz ciepłe, jeszcze nie umarły.
Ethan w międzyczasie ulotnił się do łazienki.
- Nieważne. Nie mówmy o tym przy stole - Wziął drugi łyk i napełnił kieliszek, przechylając do połowy pustą butelkę. - Xavier zaprasza nas na przyjęcie noworoczne. Ma nadzieję, że się zjawisz. Będzie Viv-
- To kiedy, skoro ty nigdy nie chcesz o tym mówić? - Cami przypuściła na niego atak, również nalewając sobie wina. - Xavier to nie nasza rodzina. Powinieneś zerwać z nim te swoje interesy i skupić się tylko na restauracji.
- Och, a to dlaczego? - Oburzył się na jej słowa. Między jego oczami powstała marszczka. - Zapomniałaś już ile dla nas zrobił? Nie byłoby nas tu, gdyby nie on.
- A poza tym – ciągnęła z naciskiem, ignorując jego słowa. Pochyliła się nad stołem bliżej niego i przymrużyła oczy, jakby spodziewała się ataku, ale nie była nim zrażona. - Nie masz lepszych planów na nowy rok? Niedługo wypada rocznica. Myślę, że czas… - Jej rysy odrobinę złagodniały. Założyła długi, uciekający z upięcia kosmyk za ucho i oblizała usta. Słowa, które następnie z nich wyszły były ciche i wyważone. - No wiesz... Odwiedzić ich... grób.
Nie chciałem im się tak przyglądać, kiedy prowadzą taką rozmowę i najchętniej poszedłbym śladem Ethana, zostawiając ich samych. Ale byłem zbyt zamroczony, aby wstać, a oprócz tego bałem się wykonać jakikolwiek ruch, choć gdy spojrzałem w tamtym momencie na Pana, wolałbym to zrobić i ukryć się gdzieś, gdzie nie dosięgnie mnie jego wzburzenie. Pocieszało mnie to, że chyba zapomnieli, że tam jestem.
- Czy tobie rozum odjęło? - wycedził przez zęby, łypiąc na nią złowrogo, z drżącą powieką i falującymi ze złości nozdrzami. - Po to mnie tu ściągnęłaś?
- Możesz wybrać się ze mną i Ethanem do Australii. Sam to zaproponował. Eli może lecieć z nami, Ethan ma dwóch bratanków w jego wieku, więc nie będzie się nudzić. Spędzimy razem z nimi całe święta, a później polecimy do Włoch.
W jadalni najpierw zaległa gęsta cisza, krępująca i dusząca, a potem rozległ się w niej donośny, nienaturalny śmiech mojego Pana, na dźwięk którego oboje podskoczyliśmy na krzesłach. Zanosił się śmiechem, trzęsąc się i trzymając za brzuch, jakby właśnie usłyszał najlepszy żart na świecie. Przeszły mnie ciarki, mój żołądek się skurczył, a twarz Cami stężała i zbladła, aby następnie przybrać kolor purpury.
- Loren, ja nie żartuję! - jęknęła. - Unikasz tego miejsca, mówiąc, że to zbyt niebezpieczne się tam pojawić, ale to tylko żałosna wymówka. - Syknęła, zaciskając palce w pięść. - Milo chciałby, żebyś wreszcie odwiedził jego i rodziców.
Śmiech Pana zmienił się w kaszel. W jego oczach pojawiły się płomienie furii, które szybko przesłoniły ból, widoczny tylko przez ułamek sekundy i prawie niemożliwy do wychwycenia. Skurczyłem się w sobie.
- Radzę ci uważać na to, co mówisz.
- Zamierzasz unikać tematu do końca życia?
- Nie ma czego unikać, Camille. Martwi mają gdzieś, czy ktoś położy kwiatki na ich grobie, to nie zwróci im życia. Mi… On dawno zmienił się w same kości i nikogo to nie obchodzi, czy przyjdziemy tam tylko po to, aby popatrzeć na pieprzoną trawę i kawałek kamienia z jego imieniem.
- Jak śmiesz – Cami podniosła się z impetem i patrzyła na brata z równą furią oraz bólem, którego jednak w przeciwieństwie do niego nie próbowała skrywać. Jej głos był cichy, ale tak naładowany emocjami, że poczułem ucisk w piersi. - Jak możesz tak mówić o kimś, kogo tak kochałeś?
- Wystarczy! - On również się podniósł, prawie przewracając krzesło, akurat gdy wrócił Ethan, spoglądając na wszystkich ze zdezorientowaniem. - Elias, wychodzimy. - Machnął ręką, dopił wino, wytarł usta serwetką i rzucił ją zwiniętą na talerz.
Podniosłem się natychmiast i spuszczając głowę w dół, ruszyłem szybko za nim, pomimo chwilowego, alkoholowego oszołomienia, które mnie dopadło.
- Lorenzo! - Cami podążyła za nami. - Nie wychodź. Proszę, pojedź z nami. Ten jeden raz – Głos jej się załamał, w oczach pojawiły się łzy, które próbowała skryć pod powiekami. - Ja tylko… - Zwiesiła ramiona, objęła się ramionami, jakby w obronie przed gniewem brata i wyszeptała: - Ja tylko… Chcę mieć rodzinę, Loren. Proszę cię…
- Mieliśmy już rodzinę, Camille – przerwał jej ostro, tonem naszpikowanym bezlitosnym chłodem. - Ty rób, co chcesz, ale ja nie zamierzam mieć drugiej.
***
wracam z wesela a tu rozdział wow <3333333333333333333
OdpowiedzUsuńyey swiętaa
i sie nam Loren wkurzył
tez lubie swiąteczne zakupy
myslałam ze jak eli powie ze loren mysli o nim jak o bracie to sie loren wkurzy
loren sie pewnie wkurzy jak paluszki sie wysypia na podloge hahaha
No trzeba przyznać, że impulsywny to on nie jest :D
Usuńale jeśli to by były takie dobre paluszki... takie dobre dobre... kto wie ;>
albo jakby to byl ulubiony wiskacz i by sie wylał na dywan
OdpowiedzUsuńi loren sie nie zdenerowal jak eli nazwal go panem przy stole
oj... ulubiony whiskacz.. na ulubionym dywanie.. To już nie za dobre połączenie xd
UsuńNie zdenerwował się, bo niezbyt go obchodziło to, co myślał o nich Ethan, poza tym Eli szybko się poprawił, więc było ok :)
no no albo whiskacz na ulubionej koszuli
Usuńnie moge sie doczekać kolejnego rozdziału <333
Hejeczka,
OdpowiedzUsuńwspaniały rozdział, Lorenzo taki wkurzony ja także nie lubię tej całej otoczki świąt...
Dużo weny życzę...
Pozdrawiam serdecznie Iza