niedziela, 5 kwietnia 2020

Hej wszystkim… którzy tu jeszcze zaglądają


Po pierwsze chcę przeprosić wszystkich, którzy czekali, czy nadal czekają na kolejne rozdziały, albo chociaż na jakiś znak życia ode mnie… Tak, żyję. I tak, minął ponad rok od kiedy opublikowałam ostatni rozdział. Dlaczego tyle mnie tu nie było? Nie miałam weny, nie miałam czasu, a do tego dołączyło niezadowolenie z tego, co wychodzi spod mojej ręki, a co za tym idzie - brak chęci do pisania czegokolwiek. Nie chciałam być jak te inne autorki blogów, które ni z tego ni z owego nagle przepadają bez słowa, zostawiając historię niedokończoną i czytelników bez żadnej wiadomości, co będzie dalej… A tu klops :’D Dołączyłam do nich.

Głupio mi, że odzywam się dopiero teraz, po tak długiej ciszy, ale hej, lepiej późno niż wcale, prawda?
Ale czy wracam do opowiadania? Nie wiem. Na pewno wracam do niego myślami, do Eliego i Lorena i mimo że bardzo chciałabym dokończyć pisanie ich historii, która w mojej głowie już od dawna ma swoje zakończenie, to nie wiem czy będę w stanie do niej wrócić po takim czasie, albo czy nie wrócę na chwilę, pomęczę się próbując coś z siebie wykrzesać, sklecę parę rozdziałów i znów zniknę, zawiedziona samą sobą. Dlatego na ten moment opowiadanie jest oficjalnie ZAWIESZONE. Nie chcę nikogo trzymać w niepewności, ani dawać niepotrzebnej nadziei, ale nie wykluczam możliwości pojawienia się kiedyś tu jeszcze jakiejś kontynuacji… Na pewno, jeśli już wrócę do pisania, nie zamierzam publikować pojedynczych rozdziałów – jeżeli kiedykolwiek skończę to opowiadanie (i będę z niego zadowolona xd), pojawi się ono tutaj dopiero wtedy (czyli niestety na pewno nie w najbliższym czasie..).

A na ten moment dziękuje wszystkim, którzy nadal pamiętają.
Do zobaczenia (albo raczej do przeczytania, mam nadzieję)
Ame

PS. Nie zwariujmy w tej kwarantannie.

sobota, 23 lutego 2019

Rozdział XIX - Niedosyt

Eli

Pamiętam dokładnie moment, kiedy po raz pierwszy usłyszałem jego imię. Pamiętam zimną posadzkę, na której siedziałem, obtarte nadgarstki, kłujące ssanie w żołądku, cierpką suchość  w ustach, a także bolesne szpile wbijające się w zdarte do cna gardło i wysiłek jaki wkładałem w zaciskanie powiek, by skryć się przed strugami światła napływającymi z każdej strony jak sztylety. Wydawało mi się wówczas, że cisza odbiera mi zmysły i słyszę skwierczący pisk sączących się z lamp palących strumieni, a każdy dźwięk wyłapany spoza tych czterech białych ścian pozbawionych okien oraz życia był jak łyk wody na ogołoconej i nagrzanej od bezlitosnego słońca pustyni.

poniedziałek, 1 października 2018

Rozdział XVIII - Zakazane imiona



Loren

       - Enzo? - Złotowłosy wyciągnął swoje małe ręce w stronę kołyszącego się na wietrze hamaka, przewieszonego między dwoma wysokimi drzewami, które rzucały cień na leżącego na nim ciemnowłosego chłopca. Jego twarz przykryta była słomianym kapeluszem, spod którego wystawały przydługie, trącane wietrzykiem włosy, a książka, która nie zdołała go uwięzić między słowami, leżała na jego unoszącej się spokojnie piersi, wznosząc się wraz z nią, jak na tafli kołyszącego się morza. Nogi miał skrzyżowane w kostkach, a bose stopy, po których wędrowała zagubiona mrówka, wsparte o chropowatą korę drzewa. - Loren. - Sześciolatek pociągnął za krawędź ulubionej, nieco spranej i zdecydowanie za dużej koszuli brata, a gdy to nie poskutkowało, podskoczył na palcach i udało mu się złapać rąbek kapelusza, odsłaniając twarz drzemiącego. Na czole pojawiły się łagodne zmarszczki, sklejone drzemką powieki zacisnęły się mocniej, aby chwilę później odsłonić ciepłe tęczówki oraz zwężające się pod brutalnym światłem czarne źrenice.

       - Milo… - mruknął, przecierając oko i rozglądając się na boki w sennej dezorientacji. - Co się dzieje? - Podniósł się, tak, aby głowa zajęła pozycję wyższą niż stopy i mrużąc powieki, dojrzał w oddali czubek głowy przemieszczający się szybko po łące oraz długie, brązowe włosy powiewające na wietrze. Promień słońca przedarł się przez mozaikę liści drzew i zaatakował jego oko. Skrzywił się brzydko i schylił głowę, patrząc w zielonkawe, bystre oczy.

niedziela, 2 września 2018

Rozdział XVII - Magia świąt


Loren

Szedł spacerowym krokiem wzdłuż sklepowej alejki, mijając kolejne półki zapełnione po brzegi produktami w różnokolorowych opakowaniach. Potrzebował oliwy z pestek winogron, kminku, cynamonu, suszonych owoców oraz kilku innych rzeczy, będących częścią długiej listy zakupów, którą trzymał jedynie w swojej głowie. Większość tych składników znajdowała się już w wózku, który żwawo, acz nieco lękliwie pchał Eli, idąc równoległą alejką. Miał szukać syropu klonowego i miodu, ale jedyne, na czym się skupiał to uporczywe patrzenie na Lorena. Nieustannie przyspieszał za każdym razem, kiedy oddzielał ich rząd półek i zwalniał pomiędzy nimi, kiedy mógł widzieć swojego Pana.

Po tym, jak niemalże zgubił go w deszczu, zabójca przynajmniej teraz miał już świadomość, jaka to dla chłopaka męka być pozostawionym samemu, kiedy wkoło krąży tylu ludzi. Poznał to po jego zbolałej, zatrwożonej minie, gdy poinformował go, że sam musi znaleźć część składników i nie może zbliżać się do niego na mniej niż dziesięć metrów. To chodzenie po sklepie, patrzenie jednym okiem na Pana, a drugim szukanie syropu, musiało być dla niego jak droga do Mordoru, nie wspominając o tym, że mógł się przy tym nabawić oczopląsu.