Loren
- Enzo? - Złotowłosy
wyciągnął swoje małe ręce w stronę kołyszącego się na
wietrze hamaka, przewieszonego między dwoma wysokimi drzewami, które
rzucały cień na leżącego na nim ciemnowłosego chłopca. Jego
twarz przykryta była słomianym kapeluszem, spod którego wystawały
przydługie, trącane wietrzykiem włosy, a książka,
która nie zdołała go uwięzić między słowami, leżała na jego
unoszącej się spokojnie piersi, wznosząc się wraz z nią, jak
na tafli kołyszącego się morza. Nogi miał skrzyżowane w
kostkach, a bose stopy, po których wędrowała
zagubiona mrówka, wsparte o chropowatą korę drzewa. -
Loren. - Sześciolatek pociągnął za krawędź ulubionej,
nieco spranej i zdecydowanie za dużej koszuli
brata, a gdy to nie poskutkowało, podskoczył na palcach i udało mu
się złapać rąbek kapelusza, odsłaniając twarz drzemiącego. Na
czole pojawiły się łagodne zmarszczki, sklejone drzemką
powieki zacisnęły się mocniej, aby chwilę później
odsłonić ciepłe tęczówki oraz zwężające się pod
brutalnym światłem czarne źrenice.
- Milo… - mruknął, przecierając
oko i rozglądając się na boki w sennej dezorientacji.
- Co się dzieje? - Podniósł się, tak, aby głowa zajęła
pozycję wyższą niż stopy i mrużąc powieki,
dojrzał w oddali czubek głowy przemieszczający
się szybko po łące oraz długie, brązowe włosy
powiewające na wietrze. Promień słońca przedarł się
przez mozaikę liści drzew i zaatakował jego oko.
Skrzywił się brzydko i schylił głowę, patrząc w
zielonkawe, bystre oczy.